“Ostatni pociąg” to opowieść o tysiącach dzieci, którym wojna odebrała dom i niezwykłej kobiecie, która zmierzyła się z Adolfem Eichmannem, aby je ratować.


Ostatni pociągAustria, 1936 rok. Dla piętnastoletniego Stephana, chłopaka z zamożnej i wpływowej żydowskiej rodziny, naziści są zaledwie hałaśliwymi, pozbawionymi wpływów nudziarzami. Jego najbliższą przyjaciółką jest błyskotliwa Žofie-Helene, której matka prowadzi postępową antynazistowską gazetę. Gdy naziści przejmują kontrolę, ich beztroskie życie zamienia się w koszmar.

Jest dla nich jednak iskierka nadziei. Holenderka Truus Wijsmuller, bojowniczka ruchu oporu, ryzykuje życie, pragnąc ocalić jak najwięcej ludzkich istnień, i organizuje transport uchodźców do Wielkiej Brytanii. Musi zmierzyć się z Adolfem Eichmannem, nazistowskim biurokratą.

Dzięki zdeterminowanej Truus zarówno Stephan oraz Zofie-Helene, jak i tysiące innych dzieci mają szansę na dotarcie za granicę, gdzie czeka ich równie niepewna przyszłość.

***

…pięknie oddana historia miłości, straty i heroizmu wśród mrocznych dni poprzedzających II wojnę światową. Clayton doskonale oddaje napięcie i boleść tamtych czasów. To portret kobiet, które walczą o to, co wydaje się niemożliwe – szansę na uratowanie dzieci.
Kristin Hannah, autorka bestsellerów „Słowik” i „Wielka samotność”

Z zachwytem przeczytałam tę znakomitą książkę poruszającą temat kindertransportów, powieść, w której współczucie przeplata się z nadzieją i miłością. Dziękuję, Meg Waite Clayton, że przypomniałaś nam o tym, co może się dziać, kiedy dobrzy ludzie zmówią się przeciwko złu.
Heather Morris, autorka bestsellerów „Tatuażysta z Auschwitz” i „Podróż Cilki”

Meg Waite Clayton
Ostatni pociąg
Przekład: Patrycja Zarawska
Wydawnictwo Kobiece
Premiera: 12 sierpnia 2020
 
 

Ostatni pociąg


OD AUTORKI
Po tym, jak w marcu 1938 roku Niemcy zaanektowały Austrię, oraz po okrucieństwach nocy kryształowej z listopada tego samego roku rozpoczęły się próby ratowania żydowskich dzieci. Dzięki temu nadzwyczajnemu wysiłkowi dziesięć tysięcy dzieci z Niemiec, Austrii, Czechosłowacji, Wolnego Miasta Gdańska i Polski znalazło bezpieczne schronienie w Wielkiej Brytanii i przetrwało czas Zagłady. Ta powieść, chociaż przedstawia fikcyjnych bohaterów, opiera się na prawdziwych działaniach Geertruidy Wijsmuller-Meijer z Amsterdamu, która mniejsze grupy żydowskich dzieci ratowała już od 1933 roku. Dzieci mówiły na nią Tante Truus – ciocia Trusia.

część I
PRZEDTEM

grudzień 1936 roku

NA GRANICY


Puszyste płatki miękko przesłaniały widok z okna wagonu: wśród padającego śniegu na ośnieżonym wzgórzu majaczył okryty śniegową czapą zamek.

– Bad Benteim! – zawołał konduktor. – Stacja Bad Bentheim w Niemczech. Pasażerowie udający się dalej, do Holandii, proszeni są o okazanie dokumentów.
Geertruida Wijsmuller – Holenderka o mocno zarysowanych podbródku, nosie i brwiach oraz o szerokich ustach i kaszmirowo szarych oczach – pocałowała trzymane na kolanach niemowlę. Gdy całowała maluszka po raz drugi, jej usta nieco dłużej zatrzymały się na jego gładkim czole. Podała dziecko jego siostrze, po czym zdjęła jarmułkę z głowy drugiego braciszka.
– Es ist in Ordnung. Es wird nicht lange dauern. Dein Gott wird dir dieses eine Mal vergeben – odpowiedziała na obiekcje dzieci w ich języku. „W porządku. To tylko na chwilę. Wasz Bóg wybaczy nam ten jeden raz”.
Gdy pociąg zatrzymał się z lekkim szarpnięciem, chłopczyk podskoczył do okna, wykrzykując:
– Mama!
Truus pogładziła go po głowie i sama też zerknęła przez ośnieżoną szybę. Na peronie mimo śnieżycy w karnych szeregach prężyli się Niemcy. Był również tragarz z wyładowanym wózkiem bagażowym i przygarbiony mężczyzna noszący na sobie dwustronną kartonową reklamę zakładu krawieckiego. A także – owszem – kobieta, którą spostrzegło dziecko.
Szczupła, w ciemnym płaszczu i szalu, stała koło sprzedawcy wędlin, zwrócona tyłem do pociągu.
Chłopczyk znowu zawołał:
– Maaa-maaa!
Kobieta się odwróciła i pogryzając tłustą kiełbasę, podnios­ła wzrok na dworcową tablicę informacyjną. Malec skulił się zawiedziony. To, rzecz jasna, nie była jego matka.
Truus przyciągnęła go do siebie, szepcząc:
– No już, juuuż… – Nie umiała składać obietnic bez pokrycia.
Drzwi wagonu otworzyły się z nagłym stukotem i sykiem. Nazistowski pogranicznik na peronie wyciągnął rękę, by pomóc w wysiadaniu ciężarnej Niemce, która przyjęła jego gest, podając mu dłoń w rękawiczce. Truus odpięła guziczki przy własnych dziennych rękawiczkach z żółtej skórki i poluzowała ząbkowane mankiety z delikatnymi czarnymi akcentami. Zdjęła rękawiczki, przy czym skórka zahaczyła się o pierścionek z rubinem włożony pomiędzy dwoma innymi. Dłonie kobiety zaczynały się pokrywać piegami i marszczyć jak krepa.
Truus otarła łzy z twarzy chłopca, po czym doprowadziła do porządku włosy i ubrania całej trójki, zwracając się do każdego z dzieci po imieniu. Działała szybko, mając oko na skracającą się kolejkę pasażerów.
– Teraz spokojnie – pouczyła swoich małych towarzyszy, ocierając strużkę śliny z ust niemowlęcia. Wysiedli już ostatni pasażerowie. – Idźcie, umyjcie ręce, tak jak ćwiczyliśmy.
Nazistowski pogranicznik wspinał się już po schodkach do wagonu.
– No już, idźcie szybko, ale nie śpieszcie się przy myciu – powiedziała spokojnie, a zwracając się do dziewczynki, dodała: – Zatrzymaj braci w ubikacji, kochanie.
– Dopóki nie włożysz z powrotem rękawiczek, ciociu Trusiu – odrzekła posłusznie mała.
Nie mogło wyglądać na to, że Truus ukrywa dzieci, ale nie chciała, by były za blisko podczas tej rozmowy. Tak żeby skupić oczy nie na tym, co widać, lecz na tym, co niewidoczne, myślała, nieświadomie przykładając rubin do ust jak w geście pocałunku.
Otworzyła torebkę – wzięłaby z sobą coś solidniejszego, gdyby wiedziała, że będzie wracać do Amsterdamu z trójką dzieci na doczepkę. Gmerała w niej, zdejmując pierścionki, podczas gdy dzieci, teraz za jej plecami, dreptały przez wagon w stronę ubikacji.
Przed nią pojawił się strażnik graniczny. Był młody, ale nie aż tak młody, by nie mieć żony i własnych dzieci.
– Wizy? Macie wizy, żeby opuścić Niemcy? – zwrócił się do Truus, jedynej dorosłej osoby pozostałej w wagonie.
A ona nadal grzebała w torebce, jakby szukała wymaganych dokumentów.
– Dzieci potrafią być takim utrapieniem, prawda? – zagadnęła ciepło, obmacując swój pojedynczy holenderski paszport, wciąż skryty we wnętrzu torebki. – Ma pan dzieci, panie oficerze?
Strażnik uśmiechnął się nieznacznie.
– Moja żona spodziewa się naszego pierwszego dziecka. Powinna urodzić na Boże Narodzenie.
– Ale z pana szczęściarz! – Truus uśmiechnęła się do własnego szczęścia, gdy pogranicznik zerknął w stronę ubikacji, gdzie dzieci hałaśliwie myły ręce, świergocząc przy tym radośnie jak zięby. Pozwoliła, by młodego mężczyznę ogarnęły ciepłe uczucia: wkrótce sam będzie miał dzidziusia, wyglądającego trochę jak maleńki Alexi, a potem jego malec wyrośnie na większe dziecko, takie jak Israel czy droga, kochana Sara.
Dotknęła ciepłego błyszczącego rubinu – teraz był to jedyny pierścionek na jej ręce.
– Zapewne ma pan dla żony coś specjalnego, żeby podkreślić tę okazję.
– Coś specjalnego? – powtórzył nazista, z powrotem kierując na nią uwagę.
– Coś pięknego, co mogłaby nosić na co dzień, by przypominało jej ten najszczególniejszy moment. – Truus zsunęła klejnot z palca. – Mój ojciec podarował to mojej matce w dniu, gdy się urodziłam.
Trzymając pierścionek z rubinem w bladych palcach, spokojnie podała go strażnikowi wraz z pojedynczym paszportem.
Urzędnik łypnął sceptycznie na klejnot, po czym wziął tylko paszport, przejrzał go i znów zerknął na tył wagonu.
– To pani dzieci?
Holenderskie dzieci powinny być wpisane do paszportu rodzica, ale w dokumencie Truus widniały tylko jej dane. Obróciła rubin, by błysnął, łapiąc promień światła, i rzekła:
– Są cenniejsze niż cokolwiek innego… dzieci.

CHŁOPAK POZNAJE DZIEWCZYNĘ


Stephan wypadł przez drzwi i popędził ośnieżonymi schodami w dół. Tornister podskakiwał mu na plecach, uderzając o szkolny mundurek, gdy chłopak biegł w stronę Burgtheater. Przed sklepem z przyborami piśmiennymi zatrzymał się gwałtownie i zagapił na wystawę – maszyna do pisania wciąż tam była, wystawiona na sprzedaż. Stephan poprawił okulary, położył palce na szybie witryny i udawał, że pisze na maszynie.
I zaraz pognał dalej, przeciskając się przez tłumy na Christkindlmarkt1, wśród zapachów piernika i słodkiego grzańca glühwein. Co chwilę powtarzał: „Przepraszam, przepraszam, przepraszam”, lecz nie podnosił głowy i czapkę miał nisko nasuniętą na twarz, żeby go nie rozpoznano. Jego rodzina była znana i szanowana: dorobiła się na własnym czekoladowym interesie, który założyła również z własnego kapitału, a swoje aktywa zawsze trzymała na rachunku w banku Rothschilda. Gdyby do ojca Stephana dotarło, że syn znów przewrócił na ulicy jakąś starszą panią, maszyna do pisania pozostałaby tutaj, bliżej obwieszonej światełkami sosny na Rathausplatz niż choinki ustawionej w zimowej galerii w ich domu.
Pomachał do staruszka obsługującego stoisko z gazetami.
– Dzień dobry, Herr Kline!
– Gdzie podziałeś płaszcz, paniczu Stephanie? – zawołał za nim starszy pan.
Chłopiec zerknął w dół – znowu zostawił okrycie w szkole – ale zwolnił, dopiero gdy dotarł na Ringstrasse2, gdzie drogę blokował spontaniczny nazistowski protest. Stephan zanurkował pod oblepioną plakatami nadbudówkę osłaniającą wejście do podziemi3 i zatupotał na metalowych schodach, a po chwili wynurzył się z ciemności po drugiej stronie ulicy, przy Burgtheater. Dopadł drzwi teatru i sadząc po dwa stopnie naraz, zbiegł do mieszczącego się w piwnicy zakładu fryzjerskiego.
– Panicz Neuman, co za niespodzianka! – Herr Perger uniósł białe brwi nad okrągłymi okularami w czarnej oprawce, takimi samymi jak u chłopca, tyle że niezachlapanymi śniegiem. Fryzjer pochylał się nisko, zmiatając na śmietniczkę kosmyki z ostatniego na dziś strzyżenia. – Ale czy ja już nie…
– Tylko szybkie strzyżenie. Minęło kilka tygodni…
Herr Perger się wyprostował i wyrzucił ścięte włosy do kosza, po czym odstawił szczotkę i śmietniczkę na bok, koło opartej o ścianę wiolonczeli.
– Ach, cóż, jak widać, pamięć nie dopisuje tak dobrze staremu umysłowi jak młodemu – zgodził się ciepło i skinął w stronę fotela. – Albo może tak samo nie dopisuje młodemu człowiekowi, który ma pieniądze na zbyciu?
Stephan opuścił tornister na podłogę. Wypadło przy tym z niego kilka kartek jego nowej sztuki, ale nie przejął się tym – Herr Perger i tak wiedział, że chłopak pisze. Wyłuskał się z mundurka, usiadł w fotelu i zdjął okulary. Świat stał się zamazany, szczotka i wiolonczela zamieniły się w parę tańczącą w kącie walca, jego własna twarz odbijająca się w lustrze nad krawatem mogła należeć do kogokolwiek. Stephan zadrżał, kiedy Herr Perger udrapował na nim fryzjerską pelerynę; nie cierpiał strzyżenia włosów.
– Słyszałem, że niedługo mogą się zacząć próby do nowego przedstawienia – zagadnął. – Czy to sztuka Stefana Zweiga?
– A, tak, jesteś wielkim wielbicielem Herr Zweiga. Jakże mógłbym zapomnieć – rzekł Otto Perger, trochę przedrzeźniając chłopca, ale w życzliwy sposób. Herr Perger znał każdy sekret dramatopisarzy i gwiazd teatru. Przyjaciele Stephana nie mieli pojęcia, skąd ich kolega bierze te sensacyjne szczegóły; sądzili, że zna kogoś ważnego.
– Matka Herr Zweiga wciąż mieszka tu, w Wiedniu – nie ustępował Stephan.
– Jednak on rzadko obwieszcza swoje wizyty, kiedy przybywa z Londynu. Cóż, aby uniknąć rozczarowań, Stephanie, powiem ci, że ta nowa sztuka to dzieło Csokora Trzeci listopada tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, o końcu cesarstwa austro-węgierskiego. Dużo było szeptów i intryg wokół tego, czy w ogóle ją wystawiać. Obawiam się, że Herr Csokor musi teraz żyć na walizkach4. Ale mówiono mi, że przygotowania się toczą, aczkolwiek publicznie zostanie wydane zastrzeżenie, że dramaturg nie miał w zamiarze obrażenia żadnego z narodów byłego cesarstwa niemieckiego. Trochę tego, trochę owego, cokolwiek, byle tylko przetrwać.
Ojciec Stephana zaoponowałby, argumentując, że tutaj jest Austria, nie Niemcy. Nazistowski przewrót stłumiono w tym kraju dwa lata temu. Stephana jednak nie obchodziła polityka. Chciał tylko wiedzieć, kto będzie grał główną rolę.
– Może chciałbyś zgadywać? – zaproponował Herr Perger, obracając chłopca w swoją stronę na krześle. – O ile pamiętam, jesteś w tym bardzo dobry.
Stephan, siedząc z zamkniętymi oczami, znowu bezwiednie zadrżał, mimo że na szczęście kosmyki nie lądowały mu na twarzy.
– Werner Krauss? – zapytał.
– No proszę, tak myślałem! – ucieszył się Herr Perger z zaskakującym entuzjazmem.
Odwrócił fotel z powrotem w stronę lustra, by chłopiec zobaczył – nieostro, bo bez okularów – że fryzjer nie komplementuje jego próby odgadnięcia, lecz zwraca się do dziewczynki, która niczym surrealistyczny słonecznik wyrosła z kratki grzewczej na ścianie pod odbiciem Stephana. Stanęła dokładnie przed nim w usmarowanych okularach, z jasnymi warkoczami i rysującą się pod ubraniem wypukłością piersi.
– Ach, Žofie-Helene, twoja mama będzie czyściła tę sukienkę przez całą noc – zauważył Herr Perger.
– To pytanie nie było tak do końca fair, dziadziu. Są przecież dwie główne role męskie – powiedziała dziewczyna promiennie, a jej głos zaczepił się w duszy Stephana jak pierwsze wysokie b w Ave Maria Schuberta – jej głos, liryczne brzmienie imienia Žofie-Helene, a także bliskość jej piersi.
– To lemniskata Bernoulliego – oznajmiła, bawiąc się złotym wisiorkiem na szyi. – Czyli zbiór analityczny miejsc zerowych wielomianu kwadrat sumy kwadratów x i y minus podwojony iloczyn kwadratu liczby a oraz różnicy kwadratów x i y.
– Ee… – zająknął się Stephan, czując, że się czerwieni. Nawet jeśli ona nie uświadomiła sobie, że gapi się na jej piersi, on sam się na tym przyłapał.
– Dostałam to od papy – wyjaśniła. – Też lubił matematykę.
Herr Perger odwiązał pelerynę, podał chłopcu okulary i machnięciem ręki zbył jego miedzioniklową monetę, mówiąc, że tym razem nic nie płaci. Stephan pośpiesznie wepchnął kartki ze swoim rękopisem z powrotem do tornistra. Nie chciał, żeby dziewczyna dostrzegła jego pisaninę ani żeby się dowiedziała, że to sztuka teatralna, ani by pomyślała, że wydaje mu się, że może napisać coś wartego czytania. Zatrzymał się jednak zdezorientowany. Jak to, podłoga jest całkiem czysta?
– Stephan, to moja wnuczka – rzekł Otto Perger. Stał jeszcze z nożyczkami w ręce. Szczotka i śmietniczka nietknięte spoczywały obok wiolonczeli.
– Žofie, obecny tu Stephan może być co najmniej tak samo zainteresowany teatrem jak ty, choć wykazuje cokolwiek większą skłonność do dbałości o włosy.
– Miło mi cię poznać, Stephanie – odrzekła dziewczyna. – Dlaczego przychodzisz się obciąć, skoro nie potrzebujesz strzyżenia?
– Žofie-Helene – upomniał ją z naciskiem dziadek.
– Podglądałam przez kratkę. Twoim włosom nie było potrzebne strzyżenie, więc dziadzio Otto tylko udawał, że je podcina. Ale zaczekaj, nie mów! Pozwól, że wydedukuję. – Rozejrzała się po pomieszczeniu, popatrzyła na wiolonczelę, potem na wieszak ubraniowy, na dziadka i wreszcie z powrotem na chłopaka. Jej wzrok spoczął na jego tornistrze. – Jesteś aktorem! A dziadzio wie wszystko o tym teatrze!
Herr Perger wyprowadził ją z błędu:
– Na pewno w końcu się dowiesz, Engelchen5, że Stephan jest pisarzem. A najwięksi pisarze, powinnaś to wiedzieć, robią najdziwniejsze rzeczy, po prostu by zdobyć doświadczenie.
Žofie-Helene spojrzała na chłopaka z nowym zainteresowaniem.
– Naprawdę? – upewniła się.
– No… na Gwiazdkę mam dostać maszynę do pisania – odparł Stephan. – Mam nadzieję, że naprawdę będę pisarzem.
– A robią takie specjalne?
– Specjalne? – Nie zrozumiał.
– Czy to nie dziwne uczucie być leworęcznym?
Przyglądał się swoim rękom zmieszany, podczas gdy ona znów otwierała kratkę, by na czworakach wejść do otworu w ścianie. Chwilę później wystawiła z niego głowę.
– No to chodź, Stephanie. Próby już prawie się kończą – ponagliła. – Nie masz chyba nic przeciwko odrobinie brudu na swoim poplamionym atramentem rękawie, co? Tak dla zdobycia doświadczenia?

Przypisy
1 Christkindlmarkt – jarmark bożonarodzeniowy (przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Ringstrasse lub krótko: Ring – reprezentacyjna ulica w centrum Wiednia, oplatająca pierścieniem (stąd nazwa) serce miasta. Mieszczą się przy niej okazałe siedziby głównych instytucji politycznych i kulturalnych Austrii. Szeroka aleja wytyczona po linii rozebranych murów miejskich jest i była obsadzona zielenią, przybierając charakter bulwaru.
3 W przedwojennym Wiedniu walcowate słupy ogłoszeniowe pełniły zarazem funkcję nadbudówek osłaniających wejścia do podziemnej sieci kanałów. Z czasem ta ich funkcja zanikła. Metro otwarto w Wiedniu dopiero w drugiej połowie lat 70. XX wieku.
4 Franz Theodor Csokor (1885–1969) – austriacki literat i dramaturg węgierskiego pochodzenia; opuścił Wiedeń dopiero po anszlusie Austrii, uciekając do Polski, która udzieliła mu antydatowanego zaproszenia; wojnę przeżył, nieustannie uciekając z kraju do kraju.
5 Engelchen – niem. ‘aniołeczek’.

RUBINY CZY SZKIEŁKA


Od ząbkowanego mankiecika rękawiczki odpadł perłowy guziczek, kiedy Truus z niemowlęciem na jednej ręce wyciągnęła drugą, by złapać chłopczyka – malec był tak zafascynowany masywną żeliwną kopułą wieńczącą budynek dworcowy w Amsterdamie, że o mało nie wypadł z pociągu.
– Truus! – zawołał jej mąż. Pośpiesznie przejął od niej chłopca i postawił go na peronie, po czym pomógł również dziewczynce i samej Truus z maleństwem.
Stojąc już na ziemi, zatonęła w objęciach małżonka – rzadko spotykany widok w publicznym miejscu.
– Geertruido – zaczął – czy Frau Freier nie mogła…
– Proszę, nie zawracaj mi tym teraz głowy, Joop. Co się stało, to się nie odstanie, a jestem pewna, że żona tego miłego młodego strażnika, który odprawiał nas na granicy, bardziej potrzebuje rubinu mojej matki niż my. Gdzie nasz świąteczny duch?
– Dobry Boże, nie chcesz mi powiedzieć, że ryzykowałaś, przekupując nazistę czerwonym szkiełkiem?
Truus pocałowała męża w policzek.
– Skoro ty sam, kochanie, nie umiałeś rozpoznać podróbki, nie wyobrażam sobie, by któreś z nich miało się połapać.
Joop roześmiał się wbrew sobie i wziął od żony maleństwo. Trzymał je trochę niezręcznie, lecz z troską – mężczyzna, który uwielbiał dzieci, choć nie miał swojego, mimo że od lat starali się o dziecko. Truus, nie mając już na ręku niemowlęcia, wsunęła dłonie do kieszeni i wymacała pudełko po zapałkach, o którym zupełnie zapomniała. Z doktora, od którego dostała je w wagonie pociągu, był trochę dziwak. „Bóg nam panią zesłał, bez wątpienia”, stwierdził, zerkając z czułością na dzieci. Powiedział też, że zawsze nosi ze sobą na szczęście kamyk, i chciał go jej wręczyć. „Żebyście pani i dzieci były bezpieczne”, nalegał. Otworzył przy tym pudełeczko i pokazał płaski żwirowy zlepieniec, nijaki i pozbawiony wartości, gdyby nie to, że przynosił szczęście. „Na żydowski pogrzeb nie przynosi się kwiatów, tylko kamienie”, wyjaśnił, co sprawiło, że raczej nie mogła odmówić przyjęcia podarku. Zapewnił ją też, że odbierze od niej kamyk, kiedy z powrotem będzie potrzebował szczęścia. Potem wysiadł w Bad Bentheim, zanim pociąg przekroczył niemiecko-holenderską granicę.
Teraz Truus była w Amsterdamie z dziećmi, pomyślała więc, że może coś w tym jest i brzydki, nijaki kamyczek faktycznie ma moc przynoszenia szczęścia.
– No, mały człowieku – zwrócił się Joop do niemowlęcia – musisz urosnąć i dokonać czegoś niezwykłego, żeby ryzyko mojej głupiutkiej panny młodej nie poszło na marne.
Nawet jeśli ta nieplanowana akcja ratunkowa przysporzyła mu zmartwień, nie zamierzał zgłaszać większych obiekcji niż zazwyczaj, kiedy wycieczki żony do Niemiec i ratowanie dzieci były planowane. Pocałował maleństwo w policzek i oznajmił:
– Taksówka na nas czeka.
– Taksówka? Czyżbyś dostał podwyżkę w banku, kiedy mnie nie było? – zażartowała łagodnie Truus.
Joop był pracownikiem bankowym co się zowie, oszczędnym do szpiku kości, ale też człowiekiem, który po dwudziestu latach małżeństwa nadal nazywał swoją ukochaną „panną młodą”.
– Z przystanku tramwajowego do pałacu ich wuja jest kawał drogi. Spacer byłby męczący nawet bez śniegu – rzekł. – A doktor Groenveld nie chce, żeby bratankowie i bratanica jego przyjaciela przybyli na miejsce z odmrożeniami.
Przyjaciel doktora Groenvelda. To wszystko wyjaśnia, pomyślała Truus, gdy wyszli na wydeptane w śniegu ścieżki biegnące wśród koronkowo białych gałęzi drzew nad skutym lodem kanałem. Właśnie w taki sposób w dużej mierze rozdzielano wsparcie udzielane dzieciom z ramienia Komitetu do Specjalnych Spraw Żydów: siostrzeńcy i siostrzenice obywateli holenderskich; przyjaciele przyjaciół; dzieci przyjaciół partnerów w biznesie. Tak często o losie człowieka przesądzały przypadkowe znajomości.

 
Wesprzyj nas