Dom Wydawniczy REBIS oddaje czytelnikom nowe, poprawione wydanie cyklu „Kroniki Diuny”, oszałamiające połączenie przygody oraz mistycyzmu, ekologii i polityki.


Dzieci DiunyUpłynęło dziewięć lat, odkąd oślepiony Muad’Dib ruszył samotnie na pustynię na spotkanie z Szej-huludem. W tym czasie Imperium rządziła jego siostra Alia. Na drodze opętanej regentce wciąż jednak stoją prawowici następcy Paula – Leto i Ganima. Dzieci są też zagrożeniem dla rodu Corrinów, odwiecznego wroga Atrydów, chcącego ponownie zasiąść na Tronie Złotego Lwa.

Bliźnięta, którym również grozi opętanie, podejmują dramatyczną walkę na kilku frontach. Tymczasem na Arrakis pojawia się charyzmatyczny niewidomy Kaznodzieja, który bardzo przypomina ich zmarłego ojca…

Dom Wydawniczy REBIS oddaje czytelnikom nowe, poprawione wydanie cyklu „Kroniki Diuny”, który tworzą: Diuna, Mesjasz Diuny, Dzieci Diuny, Bóg Imperator Diuny, Heretycy Diuny i Kapitularz Diuną.

Najnowszą ekranizację Diuny, pierwszego tomu „Kronik Diuny”, wyreżyserował Denis Villeneuve (Blade Runner 2049, Sicario). Autorami scenariusza są Eric Roth (Forrest Gump), Jon Spaihts (Doktor Strange) i Denis Villeneuve, a muzyki – Hans Zimmer (Gladiator, Incepcja, Dunkierka). W obsadzie znalazły się takie gwiazdy światowego kina, jak Timothée Chalamet, Rebecca Ferguson, Stellan Skarsgard, Jason Momoa, Charlotte Rampling, Javier Bardem, Josh Brolin, Zendaya i Oscar Isaac.

Frank Herbert (1920-1986) to jeden z najwybitniejszych twórców literatury SF, zdobywca prestiżowych nagród Hugo, Nebula i Prix Apollo, autor kilkunastu doskonałych powieści i zbiorów opowiadań, prekursor nurtu ekologicznego w fantastyce. Polski czytelnik zna m.in. jego Oczy Heisenberga, Gwiazdę chłosty, Władcę niebios i Twórców bogów. Sławę przyniosły mu jednak przede wszystkim epokowe „Kroniki Diuny” – barwna epopeja przedstawiająca dzieje pustynnej planety Arrakis, źródła najcenniejszej substancji we wszechświecie: melanżu. Na cykl składają się powieści: Diuna, Mesjasz Diuny, Dzieci Diuny, Bóg Imperator Diuny, Heretycy Diuny i Kapituła Diuną.

Frank Herbert
Dzieci Diuny
Przekład: Andrzej Jankowski, Marek Marszał
Diuna | Kroniki Diuny |3
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 28 lipca 2020
 
 

Dzieci Diuny


Dzieci Diuny

Nauki Muad’Diba stały się polem do popisu dla doktrynerów, zabobonników i fałszywców. On nauczał harmonii bytu, filozofii, która pozwala człowiekowi podjąć wyzwania wiecznie zmieniającego się wszechświata. On głosił, że ludzkość ciągle się rozwija, podlega ewolucji, której nie ma końca. Głosił, że ewolucja ta zachodzi według zmieniających się reguł, które znane są tylko wieczności. Jak można fałszywym rozumowaniem igrać taką istoty rzeczy?
– Zdaniem mentata, Duncan Idaho

Na bordowym dywanie zaścielającym surową skałę jaskiniowej podłogi pojawił się krążek światła. Jarzył się bez widocznego źródła, jakby samoistniejąc jedynie na wiązanej z przyprawowych nici bordowej okrywie tkaniny. Myszkujący krążek, około dwucentymetrowej średnicy, sunął zygzakiem, to wydłużając się, to znów kurcząc. Napotkawszy ciemnozielony skraj łóżka, podskoczył i rozpłynął się po posłaniu.
Pod zielonym kocem leżał rudowłosy chłopiec o pucołowatej jeszcze po dziecięcemu buzi i pełnych wargach – figura daleka od tradycyjnej, czerstwej suchości fremeńskiej, ale i nie nalana wodą jak obcoświatowiec. Krążek światła musnął zamknięte powieki i chłopiec się poruszył. Światło zgasło.
Teraz było słychać tylko miarowy szmer oddechu i, w tle, nikłe, kojące kap-kap-kap kropli wody spadających do basenu łownego z ukrytego wysoko nad jaskinią oddzielacza wiatru.
Światło powróciło do komory nieco większe, jaśniejsze o parę lumenów. Tym razem dało się coś powiedzieć o jego źródle i wędrówce: zakapturzona sylwetka wypełniała sklepiony otwór na krańcu komory i tam brało ono swój początek. Znów krążyło po pomieszczeniu, badając, szperając. Była w nim jakaś utajona groźba, jakieś wzbierające rozdrażnienie. Ominęło śpiące dziecko, przysiadło na siatce wlotu powietrza w górnym narożniku, poświdrowało wybrzuszenia zielono-złotych kobierców łagodzących twardość skalnej ściany.
Po chwili zgasło znowu. Szelest szaty zdradził, że zakapturzona postać przemieściła się i stanęła po drugiej stronie sklepionego wejścia. Znający porządki w siczy Tabr bez trudu by się domyślił, że to musi być Stilgar, jej naib, a zarazem opiekun osieroconych bliźniąt, które pewnego dnia obejmą schedę po ojcu, Paulu Muad’Dibie. Stilgar często sprawdzał kwatery bliźniąt, zawsze zaczynając od komnaty, w której spała Ganima, i kończąc tutaj, w przyległym pomieszczeniu, gdzie mógł się upewnić, że nic nie zagraża Leto.
„Stary dureń ze mnie” – pomyślał Stilgar.
Obrócił w palcach chłodny korpus szperacza i schował urządzenie do kieszonki w szerokim pasie. Chociaż użyteczny, szperacz go drażnił. Był wyrafinowanym produktem Imperium, służącym do wykrywania dużych, żywych obiektów. W królewskich sypialniach wykrył jedynie śpiące dzieci.
Stilgar wiedział, że jego myśli i emocje są jak światło szperacza. Nie mógł powstrzymać niespokojnego strumienia świadomości. Akurat tym kierowała jakaś wyższa siła. Kierowała Stilgara do tej chwili, w której wyczuwał zogniskowane niebezpieczeństwo. Tu krył się magnes przyciągający sny o potędze z całego wszechświata. Tu kryły się doczesne bogactwa, świecka władza i ów najpotężniejszy ze wszystkich mistycznych talizmanów: boskie źródło religijnej spuścizny Muad’Diba. W tych bliźniętach – Leto i jego siostrze Ganimie – tkwiła przerażająca moc. Dopóki one żyją, Muad’Dib, choć martwy, żyje w nich.
Te dziewięciolatki nie są zwykłymi dziećmi; są żywiołami natury, obiektami czci i strachu. Są dziećmi Paula Atrydy, który został Muad’Dibem, Mahdim wszystkich Fremenów. Muad’Dib wywołał erupcję ludzkości – to z tej planety, niosąc swoją żarliwość, Fremeni runęli przez zamieszkany wszechświat dżihadem, falą religijnego władztwa, które zasięgiem i wszechobecnym panowaniem zostawiło ślad na każdym globie.
„Jednak dzieci Muad’Diba są tylko ludźmi – pomyślał Stilgar. – Wystarczyłoby dwa razy pchnąć nożem, żeby wyciekło z nich życie. Ich woda wróciłaby do plemienia”.
W krnąbrnym umyśle Fremena aż się zagotowało od tego pomysłu.
„Zabić dzieci Muad’Diba!”
Ale Stilgar z wiekiem nauczył się orientować w meandrach własnej świadomości. Znał pochodzenie tej strasznej myśli. Przychodziła od lewej dłoni przeklętego, nie od prawej błogosławionego. Ajat i burhan życia nie miały dla niego wielu tajemnic. Dawniej był dumny, mieniąc się Fremenem, mając pustynię za przyjaciółkę i nazywając w myślach swoją planetę Diuną, a nie Arrakis, jak oznaczano ją na wszystkich gwiezdnych mapach Imperium.
„Jakie proste było wszystko, kiedy nasz mesjasz był tylko marzeniem. Odnalazłszy naszego Mahdiego, otworzyliśmy wszechświat na chmarę mesjanistycznych rojeń. Teraz każdy lud zniewolony dżihadem marzy o nadejściu przywódcy. – Zerknął w głąb ciemnej sypialni. – Czy gdyby mój nóż uwolnił tych wszystkich ludzi, uczyniliby mnie mesjaszem?”
Leto niespokojnie wiercił się na posłaniu.
Fremen westchnął. Nie poznał dobrze dziadka chłopca, po którym ten nosił imię. Ale wielu mówiło, że moralna siła Muad’Diba tam właśnie miała swoje korzenie. Czy owa przerażająca prawość ominie teraz pokolenie? Nie znajdował odpowiedzi na to pytanie.
„Sicz Tabr jest moja – myślał. – Ja tu rządzę. Jestem naibem Fremenów. Beze mnie nie byłoby Muad’Diba. A co do bliźniąt… przez Chani, ich matkę, a moją krewniaczkę, moja krew płynie w ich żyłach. Tkwię w tym razem z Muad’Dibem, Chani i całą resztą. Co myśmy zrobili z naszym światem?”
Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego takie myśli nachodzą go po nocy i dlaczego budzą takie poczucie winy. Skulił się pod płaszczem z kapturem. Jawa była całkiem inna niż sen. Przyjazna pustynia, dawniej rozpościerająca się od bieguna do bieguna, zmniejszyła się o połowę. Mityczny raj bujnej zieloności napawał go lękiem. Nie przypominał tego z marzeń. Stilgar wiedział, że tak jak zmieniła się jego planeta, tak i on sam się zmienił. Stał się człowiekiem dużo bardziej wyrafinowanym niż niegdysiejszy przywódca siczy. Był teraz świadomy wielu rzeczy – sztuki rządzenia państwem i rozległości skutków najbłahszych decyzji. Jednak postrzegał tę wiedzę i to wyrafinowanie jako warstewkę pozłoty na żelaznym jądrze swojej prostszej, bardziej zdeterminowanej świadomości. I to dawniejsze jądro odzywało się w nim, domagając powrotu do czystszych wartości.
Bieg jego myśli zaczęły zakłócać poranne odgłosy siczy. Ludzie kręcili się już po jaskini. Przeciąg owionął mu policzki: Fremeni pootwierali grodzie i wychodzili w ciemność przedświtu. Przeciąg był tyle oznaką beztroski, co znakiem czasów. Mieszkańcy jaskini nie przestrzegali już tak reżimu wody jak za dawnych dni. Bo i po co, skoro na planecie odnotowano deszcze, skoro widuje się chmury, skoro gwałtowna powódź po ulewie zalała i zabiła ośmiu Fremenów w wadi. Przed tym zdarzeniem wyraz „topielec” nie istniał w języku Diuny. Tyle że to już nie jest Diuna; to Arrakis… i wstaje brzemienny w wypadki dzień.
„Jessika, matka Muad’Diba i babka królewskich bliźniąt, wraca dzisiaj na naszą planetę. Dlaczego właśnie teraz kończy swoje dobrowolne wygnanie? Dlaczego przedkłada niebezpieczeństwa Arrakis nad sielankę Kaladanu?”
Były też inne powody do niepokoju: Czy odgadnie jego rozterki? W końcu to czarownica Bene Gesserit, po najgruntowniejszym szkoleniu, no i Matka Wielebna całą gębą. Takie kobiety są bystre i niebezpieczne. Czy każe mu się nadziać na własny nóż, jak skończył obrońca ummy Kynesa?
„Czy usłuchałbym jej?” – zastanowił się Stilgar.
Uciekł od odpowiedzi, wspominając Kynesa, planetologa, który pierwszy zamarzył o przemianie pustynnej Diuny w życiodajną zieloną planetę, jaka się właśnie rodzi. Kynes był ojcem Lieta-Kynesa, ojca Chani. Bez Kynesa nie byłoby zielonego marzenia, Chani, królewskich bliźniąt. Postęp tego kruchego łańcucha zdarzeń przerażał Stilgara.
„Jak doszło do naszego spotkania w tym miejscu? Jak się połączyliśmy? W jakim celu? Czy mam położyć kres temu wszystkiemu, zniszczyć tę wielką kombinację?”
Stilgar miał pełną świadomość, że zmaga się ze straszną pokusą. Mógł dokonać wyboru, mógł się wyprzeć miłości i rodziny, aby zrobić to, co naib musi czasami zrobić: powziąć śmiertelną decyzję dla dobra plemienia. Z jednej strony taki mord oznaczał najczarniejszą zdradę i okrucieństwo. „Zabić zwyczajne dzieci!” Ale z drugiej te dzieci nie były zwyczajne. Spożywały melanż, uczestniczyły w siczowych orgiach, zapuszczały się na pustynię po piaskową troć i oddawały innym rozrywkom fremeńskiej dzieciarni… I zasiadały w Radzie Królewskiej. Dzieci tak małe, a tak mądre, że zasiadały w radzie. Może i były dziećmi z ciała, ale z doświadczenia były stare jak świat, urodzone z pełną pamięcią genetyczną, przerażającą świadomością, która oddzieliła je i ich ciotkę Alię od wszystkich innych ludzi.
Niejeden raz i niejednej nocy Stilgar przyłapywał się na tym, że jego myśli krążą wokół owej „odmienności” wspólnej bliźniętom i ich ciotce; niejeden raz budził się z dręczących snów i z niedośnionymi koszmarami przychodził tutaj, do sypialni bliźniąt. Jego rozterki nabrały teraz ostrości. Brak decyzji sam w sobie jest decyzją – o tym wiedział. Dzieci i ich ciotka przebudzili się w łonie matki i wchłonęli wszystkie wspomnienia przodków. Zadecydowało o tym uzależnienie od przyprawy, uzależnienie ich matek: lady Jessiki i Chani. Lady Jessika urodziła syna, Muad’Diba, zanim popadła w uzależnienie, natomiast Alia przyszła na świat już po tym. To było jasne z perspektywy czasu. Niezliczone pokolenia z planu eugenicznego Bene Gesserit doprowadziły do Muad’Diba, ale zgromadzenie żeńskie nigdzie nie uwzględniło melanżu. Och, czarownice wiedziały o tej możliwości, ale bały się jej i nazywały to Złym Duchem. To był najbardziej przerażający fakt. Zły Duch. Musiały mieć powody do takiej oceny. A skoro orzekły, że Alia jest Złym Duchem, to samo musi dotyczyć bliźniąt, ponieważ Chani też była uzależniona, jej ciało przesycone przyprawą, a jej geny w jakiś sposób dopełniły geny Muad’Diba.
Myśli Stilgara pogrążyły się w zamęcie. Nie ulegało wątpliwości, że bliźnięta zaszły dalej niż ojciec. Tylko w którą stronę? Chłopiec oznajmił, że potrafi być swoim ojcem – i dowiódł tego. Jeszcze jako maluch Leto ujawniał wspomnienia, które miał prawo zachować jedynie Muad’Dib. Czy i inni przodkowie wyczekują w owych przepastnych korytarzach pamięci – przodkowie, których przekonania i zwyczaje stwarzają niewyobrażalne zagrożenia dla żyjących ludzi?
Złe Duchy – powiadają święte czarownice Bene Gesserit. A jednak łakną genotypu tych dzieci. Czarownice chciały mieć plemniki i jajo bez budzących niepokój ciał dawców. Czyżby dlatego Jessika przybyła właśnie teraz? Wprawdzie zerwała ze zgromadzeniem, wziąwszy stronę swego księcia, ale ludzie gadają, że powróciła na łono Bene Gesserit.
„Mógłbym zakończyć te wszystkie mrzonki – myślał Stilgar. – Jakie by to było proste”.
Ale znowu zdziwił się sobie, że może rozważać taki wybór. Czy bliźnięta Muad’Diba są winne rzeczywistości, która niweczy marzenia innych? Nie. Są tylko soczewkami, przez które pada światło odsłaniające nowe kształty we wszechświecie. Zagubiony, zwrócił się myślą ku podstawom fremeńskiej wiary: „Dzieje się wola Boga, nie próbuj jej przyspieszać. Bóg wskazuje drogę, tylko niektórzy z niej schodzą”.
Właśnie religia Muad’Diba najbardziej niepokoiła Stilgara. Dlaczego uczynili Muad’Diba bogiem? Po co deifikować kogoś, o kim wiadomo, że jest z krwi i kości? „Złoty Eliksir Życia” Muad’Diba zrodził biurokratyczne monstrum, krępujące ludzkie życie. Władza złączyła się z religią i łamanie prawa stało się grzechem. Swąd bluźnierstwa snuł się jak dym wokół każdego wystąpienia przeciwko rządowym dekretom. Występek buntu rozniecał piekielne ognie i pełne pychy osądy.
A jednak to ludzie tworzyli owe rządowe dekrety.
Stilgar ze smutkiem pokręcił głową, nie zauważywszy, że w królewskim przedpokoju do porannych zajęć zeszła się służba.
Przebierał palcami po rękojeści krysnoża za pasem, dumając nad symbolizowaną przez broń przeszłością i wspominając, jak niejednokrotnie solidaryzował się z buntownikami, których niewydarzone rebelie zgnieciono na jego rozkaz. Żeby chociaż wiedział, jak uwolnić umysł od zamętu, jak przywrócić mu prostą filozofię noża. Ale wszechświata się nie cofnie. Ta olbrzymia machina pruje naprzód przez szarą otchłań niebytu. Zabiwszy bliźnięta, jego nóż tylko odbije się echem w tej otchłani, motając nowe złożoności, które przewiną się w historii rodzaju ludzkiego, tworząc nowe fale chaosu i wodząc ludzkość na manowce nowych form ładu i nieładu.
Stilgar westchnął, uprzytomniając sobie, że wokół trwa krzątanina. Tak, ci słudzy przedstawiają pewien ład ustanowiony wokół dzieci Muad’Diba. Żyją od chwili do chwili, stawiając czoło wszelkim pojawiającym się koniecznościom.
„Najlepiej pójść w ich ślady. Najlepiej stawić czoło temu, co przychodzi, kiedy już przyjdzie – powiedział sobie, po czym dodał: – Jeszcze jestem sługą. A moim panem jest Bóg Miłosierny, Litościwy. – I zacytował w duchu: – Zaprawdę, nałożyliśmy im pęta aż po brodę, przeto ich głowy są uniesione; i postawiliśmy barierę przed nimi i barierę za nimi; i przykryliśmy ich zasłoną, przeto ich oczy nie widzą”. Tak było zapisane w starej fremeńskiej religii.
Stilgar skinął głową. To, że człowiek „widzi”, przewiduje nadchodzącą chwilę, jak to robił Muad’Dib dzięki swoim oszałamiającym wizjom przyszłości, przydaje życiu nowego wymiaru. Stwarza nowe pola dla decyzji. Wolność od pęt, tak, to mogło oznaczać kaprys Boga. Jeszcze jedną złożoność nie do pojęcia dla zwykłego człowieka.
Zdjął palce z rękojeści. Mrowiły go od ucisku. Ostrze, które niegdyś lśniło w ziejącej paszczy czerwia, zostało w pochwie. Wiedział, że nie dobędzie już noża, żeby zabić bliźnięta. Powziął decyzję. Lepiej zachować tę jedną z dawnych cnót, którą nadal się szczycił: wierność. Lepsze złożoności, które wydają się poznane, niż złożoności nie do pojęcia. Lepsza teraźniejszość niż marzenie o przyszłości.
Gorycz w ustach mówiła Stilgarowi, jak jałowe i ohydne potrafią być niektóre marzenia.

***

„Dość! Dość już marzeń i snów!”
Zaczepka: Spotkałeś Kaznodzieję?
Riposta: Spotkałem czerwia pustyni.
Zaczepka: Co robi czerw pustyni?
Riposta: Daje powietrze, którym oddychamy.
Zaczepka: To dlaczego niszczymy jego krainę?
Riposta: Dlatego, że Szej-hulud [Bóg Czerw] tak nakazuje.

– Arrakańska szermierka słowna pióra Harka al-Ady

Fremeńskim zwyczajem atrydzkie bliźnięta obudziły się godzinę przed świtem. Niczym na dany znak jednocześnie ziewnęły i przeciągnęły się w przyległych sypialniach, wyczuwając krzątaninę w jaskiniowym labiryncie. Słyszały opiekunów przygotowujących w przedpokoju śniadanie – niewyszukany kleik daktylowo-orzechowy na syropie z fermentującej przyprawy. Płonęły lumisfery i łagodne, żółte światło wpadało przez sklepione przejścia do sypialni. Ubierając się szybko w półmroku, bliźnięta słyszały też siebie. Tak jak się umówiły, włożyły filtraki dla ochrony przed palącymi wiatrami pustyni.
Niebawem królewska dwójka spotkała się w przedpokoju, zauważając, że wszyscy nagle zamarli. Leto – ujrzano – zarzucił na szarą gładź filtraka jasnobrązową pelerynę z czarną lamówką. Jego siostra miała pelerynę zieloną. Obie spięte były pod szyją agrafami w kształcie atrydzkiego jastrzębia – ze złota, z czerwonymi rubinami w miejsce oczu.
Hara, jedna z żon Stilgara, nie wytrzymała na widok tych paradnych szat.
– Widzę, żeście się wystroili, by uhonorować waszą babkę.
Leto wziął miskę z papką i popatrzył na ciemne, pobrużdżone przez wiatr oblicze Fremenki. Pokręcił głową.
– Skąd wiesz, że nie honorujemy siebie?
Jego kpiące spojrzenie ani trochę nie speszyło Hary.
– Moje oczy są równie błękitne jak twoje!
Ganima parsknęła śmiechem. Hara zawsze była mistrzynią fremeńskiej gry w szermierkę słowną. Ta krótka riposta mówiła: „Nie kpij ze mnie, chłopcze. Możesz sobie być królewiątkiem, ale oboje nosimy stygmaty uzależnienia od melanżu – oczy bez białek. Który Fremen potrzebuje strojniejszych szat albo większych honorów niż to?”
Leto uśmiechnął się smętnie i pokręcił głową.
– Hara, kochanie, gdybyś tylko była młodsza i nie należała do Stilgara, byłabyś już moja.
Fremenka gładko przełknęła małe zwycięstwo i dała znak pozostałym opiekunom, żeby wrócili do swoich zajęć.
– Jedzcie śniadanie – powiedziała. – Dziś będziecie potrzebowali energii.
– Przyznajesz więc, że nie jesteśmy za śliczni dla naszej babki? – spytała Ganima z ustami pełnymi papki.
– Nie bój się jej, Gani – rzekła Hara.
Przełknąwszy, Leto bacznie spojrzał na Harę. Piekielnie dobrze znała się na ludziach, skoro tak błyskawicznie przejrzała tę zagrywkę strojami.
– Czy ona uwierzy, że się jej boimy? – zapytał.
– Prawdopodobnie – odparła Fremenka. – Nie zapominaj, że była naszą Matką Wielebną. Znam jej sposoby.
– Jak ubrała się Alia? – spytała Ganima.
– Nie widziałam jej – burknęła Hara, odchodząc.
Leto i Ganima wymienili porozumiewawcze spojrzenia i dziarsko zabrali się do jedzenia. Wkrótce wyszli na wielki główny korytarz. Ganima odezwała się w jednym ze starożytnych języków, których nie poskąpiła obojgu pamięć genetyczna.
– No to witamy dzisiaj babkę.
– Co bardzo trapi Alię – powiedział Leto.
– Kto lubi oddawać władzę? – zauważyła Ganima.
Cichy śmiech Leto zabrzmiał dziwnie dorośle jak na jego dziecięcą postać.
– Chodzi o coś więcej.
– Czy oczy jej matki wypatrzą to, co my widzimy?
– A nie wypatrzą? – odparł chłopiec.
– Tak… Tego mogłaby się obawiać.
– Kto lepiej rozpozna Złego Ducha niż Zły Duch? – rzekł Leto.
– Wiesz, że możemy się mylić.
– Ale się nie mylimy – stwierdził i przytoczył słowa z Księgi Azhara Bene Gesserit: – „To za sprawą rozumu i strasznego doświadczenia nazywamy przednarodzonych Złymi Duchami. Albowiem któż wie, jaka zatracona i przeklęta osobowość z naszej mrocznej przeszłości może opanować żyjące ciało?”
– Znam historię – powiedziała Ganima. – Ale jeśli to prawda, dlaczego my nie padliśmy jeszcze ofiarą takiej wewnętrznej napaści?
– Może rodzice stoją w nas na straży?
– To dlaczego Alia nie ma swoich strażników?
– Nie wiem. Może dlatego, że jedno z jej rodziców pozostaje wśród żywych. A może my po prostu jesteśmy jeszcze młodzi i silni? Może kiedy będziemy starsi i bardziej cyniczni?
– Musimy być bardzo ostrożni z naszą babką – rzekła Ganima.

 
Wesprzyj nas