W powieści Yu Miri zbiegają się bolesna przeszłość i upiorna teraźniejszość Japonii. To smutna i przygnębiająca opowieść o życiu, o świecie, w którym nie dla wszystkich jest miejsce i o kraju, w którym coraz trudniej godnie żyć.


Kazu, bohater i narrator powieści Yu Miri, urodził się w tym samym roku co cesarz Akihito, a synowie obu mężczyzn urodzili się tego samego dnia w 1960 roku. Te zbieżności, uznawane w Japonii za dobry omen, w przypadku Kazu okazały się bez znaczenia. Podczas gdy cesarz urodził się jako obywatel uprzywilejowany, Kazu przyszedł na świat w wiosce Fukushima, tej samej, która została spustoszona w 2011 roku w wyniku trzęsienia ziemi, tsunami i katastrofy w elektrowni atomowej. Akihito dorastał w pałacu, był głową państwa japońskiego w latach 1989–2019, a dzieciństwo Kazu upłynęło w skrajnym ubóstwie, a swoje ostatnie dni przeżył jako jeden z wielu bezdomnych w wiosce namiotów w parku Ueno w Tokio.

Kazu większą część życia spędził z dala od domu, imając się zajęć, które zapewniłyby byt jego rodzinie. Pracował na farmie wodorostów i przy uprawie ryżu, a na początku lat sześćdziesiątych trafił do Tokio, gdzie, podobnie jak tysiące innych robotników, znalazł pracę przy budowie obiektów przygotowywanych na igrzyska olimpijskie w 1964 roku. Przez lata ciężkiej pracy Kazu w samotności tęsknił za domem, za dorastającymi dziećmi, licząc na spokojne życie z żoną i rodziną po przejściu na emeryturę. Jak mówi – “Nie wiem, o czym moja rodzina rozmawiała przez ponad dwadzieścia lat, kiedy mnie nie było w domu”.

Kazu-emeryt powrócił do domu i wszystko wskazywało na to, że wreszcie znajdzie zasłużony odpoczynek i ukojenie po latach rozgoryczenia. Jednak spokój nie trwał długo, wkrótce wydarzyła się tragedia rodzinna, a sfrustrowany i nie mogący poradzić sobie sam ze sobą Kazu powrócił do Tokio, by dołączyć do bezdomnych koczujących w parku Ueno. Klamrą spinającą losy Kazu i tysięcy jemu podobnych pracowników fizycznych są kolejne igrzyska olimpijskie, gdy władze Tokio szykujące się do olimpiady 2020 roku, chcąc pokazać światu miasto idealne, zmuszają bezdomnych do opuszczenia parku Ueno.

Yu Miri prowadzi narrację powieści z perspektywy Kazu, który po własnej śmierci jako duch szukający ukojenia odwiedza park, w którym mieszkał z setkami innych bezdomnych i obserwuje jego mieszkańców. Podsłuchane rozmowy osób zamieszkujących prowizoryczne miasteczko skleconych z podręcznych materiałów bud i namiotów oraz przechodniów na ulicach wokół stacji Ueno, przywołują wspomnienia i retrospekcje – żony, syna, córki i kluczowych wydarzeń w jego własnym życiu. Te epizody budują obraz losów mężczyzny, który jest uosobieniem prostych robotników, budujących w pocie czoła nowoczesną Japonię po zakończeniu II wojny światowej, ludzi, którzy poświęcili wiele, a którym ojczyzna okazała swoją wdzięczność, czyniąc ich bezdomnymi na starość. “Po co było to wszystko, to całe życie na marne” – ta smutna konstatacja stała się udziałem wielu obywateli, pracujących latami niczym małe trybiki w wielkiej maszynie japońskiej gospodarki.

Powieść “Stacja Tokio Ueno” to przygnębiający i skłaniający do refleksji obraz podziału na bogatych i biednych we współczesnej Japonii, bezdomności i biedy, wykluczenia osób starszych.

Zestawienie losów Kazu, prostego robotnika i cesarza, to symboliczne zderzenie Japonii bogatej, czystej, będącej w awangardzie nowych technologii z Japonią milionów bezimiennych mieszkańców, ciężko pracujących na dobrobyt i wizerunek międzynarodowy kraju, by po latach pozostać z niczym, dożywając swoich dni pośród innych bezdomnych we własnoręcznie skleconych budach w parku Ueno, ufundowanym poddanym przez ich cesarza. “Kiedyś mieli rodziny. Mieli domy. Nikt nie mieszka od początku w kartonie albo szałasie z wbitych ziemię tyczek i tarpowych płacht. Nikt nie zostaje bezdomnym, bo chce” – snuje refleksje Kazu, wędrując przez park Ueno.

Powieść “Stacja Tokio Ueno” to przygnębiający i skłaniający do refleksji obraz podziału na bogatych i biednych we współczesnej Japonii, bezdomności i biedy, wykluczenia osób starszych. To ich dotyka samotność, codzienna walka o zarobienie kilkuset jenów, to oni – niewidzialni dla urzędników w odprasowanych garniturach, spieszących rano do pracy, są wymazywani ze świadomości społecznej jako element nie na miejscu w czystej i uporządkowanej rzeczywistości nowoczesnego miasta. To książka pulsująca gniewem, surowe spojrzenie na sposób, w jaki XX-wieczna Japonia traktowała swoich mieszkańców, powieść pełna bolesnych kontrastów, prezentująca walkę o godność i wpływ na psychikę biedy, samotności i odrzucenia przez społeczeństwo.

Życie Kazu, wypełnione tragediami, długoletnią rozłąką z bliskimi, cierpieniem duszy prowokuje do zastanowienia się nad niesprawiedliwością współczesnego świata i słusznością stwierdzenia, którym Kazu podsumowuje swoje życie: “Z dołu można się wydrapać, ale kiedy poślizgniesz się i spadniesz w przepaść, już nigdy nie staniesz na nogi. Tylko śmierć jest w stanie zatrzymać upadek.” Nikodem Maraszkiewicz

Yu Miri, Stacja Tokio Ueno, Przekład: Dariusz Latoś, Seria: Seria z Żurawiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Premiera: 7 września 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

konkurs

Yu Miri
Stacja Tokio Ueno
Przekład: Dariusz Latoś
Seria: Seria z Żurawiem
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 7 września 2020
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Aleje obsadzone wiśniami—

Co roku w okolicach dziesiątego kwietnia park wypełnia gwar uczestników hanami1.

Kiedy drzewa kwitną, nie trzeba myśleć o szukaniu pożywienia.

Wystarczy jeść to, co zostawili ludzie, i pić, czego nie dopili, a płacht, na których siedzieli, można użyć do odnowienia pomarszczonych, przeciekających dachów i ścian szałasów.

Dziś poniedziałek, zoo zamknięte—

Nigdy nie zabrałem córki ani syna do zoo w Ueno.

Kiedy przyjechałem na zarobek do Tokio, był koniec sześćdziesiątego czwartego, Yōko miała pięć lat, a Kōichi dopiero trzy.

Pandy pojawiły się w Ueno dziewięć lat później. Oboje byli już wtedy w gimnazjum, wyrośli z chodzenia do zoo.

Nie tylko tam ich nie zabrałem. Nie byliśmy w wesołym miasteczku, nad morzem ani w górach, nie jeździłem na rozpoczęcia roku w nowych szkołach ani na uroczyste zakończenia, na dni otwarte dla rodziców, na szkolne zawody sportowe. Ani razu—

Do Yasawy, gdzie czekali na mnie rodzice, rodzeństwo, żona i dzieci, wracałem tylko dwa razy do roku, na Obon i Nowy Rok.

Jedyny raz, w roku, gdy udało mi się wrócić na Obon kilka dni wcześniej niż zwykle, zabrałem dzieci i pojechaliśmy do Haramachi, bo akurat odbywało się tam matsuri2 czy inna okazja.

Wsiedliśmy do pociągu linii Jōban na stacji Kashima, żeby wysiąść na następnej — był środek lata, upał, czułem się jakiś śpiący. Zarówno mój umysł, jak i ciało ogarniały potężne fale senności, rozentuzjazmowane głosy Yōko i Kōichiego i moje pozbawione energii odpowiedzi były niewyraźne, jakby przytłumione, pociąg przecinał krajobraz złożony wyłącznie z nieba, gór i pól, minął tunel, przyspieszył. Stałem ze zwieszoną głową, przysypiając przez te kilka minut, wdychając słodko-kwaśny zapach potu dzieci, które przywierały czołami i ustami do niebiesko-zielonego okna, ich dłonie rozpostarte na nim jak jaszczurki.

Kiedy wysiedliśmy na stacji Haranomachi, pracownik przy bramkach biletowych poinformował nas, że na Hibarigaharze za odpowiednią opłatą można się przelecieć helikopterem, więc ruszyłem ulicą Hamakaidō, trzymając dzieci za ręce, Yōko podałem prawą, a Kōichiemu lewą.

Kōichi nie był do mnie przywiązany, w końcu tak rzadko bywałem w domu, nigdy mnie o nic nie prosił ani nie wymagał ode mnie, żebym go rozpieszczał, ale wtedy mocno ścisnął moją dłoń i powiedział:

 – Tatusiu, też chcę polecieć!

Do dziś pamiętam jego minę. Raz za razem to otwierał usta, żeby wymówić te trudne do wypowiedzenia słowa, to je zamykał, onieśmielony, na koniec zrobił się cały czerwony, jakby ze złości — ale nie miałem pieniędzy. Przelot kosztował wtedy około trzech tysięcy jenów, w przeliczeniu na dzisiejsze ponad trzydzieści tysięcy… Fortuna…

Zamiast tego kupiłem im po lodzie z nadzieniem ze słodkiej fasoli od Matsunagi, które wtedy kosztowały piętnaście jenów. Yōko szybko odzyskała dobry humor, ale Kōichi odwrócił się do mnie plecami i wybuchnął płaczem, ramiona trzęsły mu się od szlochu. Patrzył, jak chłopcy z bogatych domów odlatują helikopterem, pię­ściami wycierając łzy z oczu.

Tamtego dnia niebo przypominało płachtę błękitnego materiału. Chciałem wykupić synowi ten przelot, ale nie miałem pieniędzy, nie mogłem tego dla niego zrobić — został we mnie żal. Tamtego dnia dziesięć lat później ten żal wbił się w moje serce jak strzała i tkwi w nim do dzisiaj, nigdy nie zniknie—

Ani czerwone jak skaleczenia znaki napisu „Park zoologiczny Ueno ZOO”, ani szyld „Dziecięcy park rozrywki”, ani palce krasnali w czerwonych, zielonych i żółtych strojach, siedzących na słupkach, z wyciągniętymi ku górze rękami — nic się nie porusza.

Drżę jak trzcina i chcę opowiedzieć, co tylko mogę, ale nie wiem jak, szukam wyjścia, właśnie je chcę zobaczyć, ale ciemność nie zapada, a światło się nie przebija… Nadszedł koniec, ale nic się nie kończy… Nieustający niepokój… smutek… samotność—

Wiatr ze świstem przemknął między drzewami, krople wody spadają wśród szelestu liści, ale deszcz już chyba ustał.

Przypisy:

1 Hanami – dosł. „oglądanie kwiatów”; spotkania pod kwitnącymi wiśniami, często z alkoholem.
2 Matsuri – określenie święta w rodzimej japońskiej religii shinto; najczęściej takim świętom towarzyszą procesje, na terenie świątyń lub w ich okolicy otwierane są stragany z jedzeniem, urządza się różne atrakcje.

 
Wesprzyj nas