Mistrzowski zbiór esejów, w których jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy występuje jako świadek i komentator wielkich spraw toczących się w świecie.


Ojczyzny wyobrażoneCzerpiąc z dwóch politycznych i kilku literackich ojczyzn, Salman Rushdie ujawnia w tym zbiorze niezwykłą wyobraźnię i zmysł obserwacji najwyższego lotu.

Porusza w nim kwestie związane z polityką Indii i Pakistanu, cenzurą, brytyjską Partią Pracy, tożsamością palestyńską, a przede wszystkim z literaturą, prezentując frapujące spojrzenie na twórczość m.in. Umberto Eco, V.S. Naipaula, Grahama Greene’a, Juliana Barnesa, Johna le Carré i Philipa Rotha.

Autor występuje tu jako świadek i komentator wielkich spraw toczących się w świecie. Występuje tu także jako pisarz, na którego wydano wyrok śmierci za „Szatańskie wersety”. W porywającym eseju „Tysiąc dni w balonie” odnosi się do własnej sytuacji, broniąc powieści oraz wolności słowa. „Wolność słowa to samo życie” – pisze i zwraca się do czytelników: „Musicie zdecydować, ile wart jest pisarz, jaką wartość przedstawia sobą człowiek, który wymyśla dla was historie i w waszym imieniu spiera się ze światem”.

***

Rushdie zdobywa się tu na odwagę tyle razy, ile innym pisarzom nie udaje się przez całe życie.
„Times”

Książka skrząca się inteligencją, pełna wyrazistych opinii i cudownych fajerwerków dowcipu.
„Boston Globe”

Salman Rushdie
Ojczyzny wyobrażone
Przekład: Ewa Hornowska, Tomasz Hornowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 17 czerwca 2020
 
 

Ojczyzny wyobrażone

Wprowadzenie

Tytuł tego zbioru to zarazem tytuł mojego referatu wygłoszonego na seminarium poświęconym literaturze indyjskiej w języku angielskim, które odbyło się w Londynie podczas festiwalu indyjskiego w 1982 roku. W tamtym czasie Indira Gandhi ponownie została premierem Indii. W Pakistanie reżim Zii umacniał swoją władzę po egzekucji Zulfikara Ali Bhutto. Wielka Brytania przeżywała pierwsze spazmy rewolucji thatcherowskiej, a w Stanach Zjednoczonych Ronald Reagan wciąż zaliczał się do niereformowalnych żołnierzy zimnej wojny. Świat trwał w nieciekawej, znajomej postaci.
Wydarzenia przełomu lat 1989–1990 przewróciły wszystko do góry nogami. Dziś, kiedy zastanawiamy się nad nową międzynarodową sceną polityczną, z jej możliwościami, wątpliwościami, problemami i niebezpieczeństwami, wydaje się, że nie będzie w tym nic złego, jeśli poświęcimy trochę uwagi temu gwałtownie kończącemu się dziesięcioleciu, w którym, jakby powiedział Gramsci, stare umierało, a nowe nie mogło się narodzić. „W okresie interregnum pojawia się wiele różnorodnych objawów chorobowych”, jak zauważył Gramsci. Ta książka jest wybiórczym, osobistym spojrzeniem na owo interregnum lat osiemdziesiątych, w którym nie wszystkie objawy można było nazwać chorobowymi.
W 1981 roku opublikowałem właśnie drugą książkę i czerpałem rzadką przyjemność z tego, że po raz pierwszy napisałem coś, co się czytelnikom spodobało. Zanim ukazały się Dzieci północy, miałem za sobą jedną powieść odrzuconą przez wydawców, dwie niedokończone i jedną opublikowaną, Grimus, która, mówiąc oględnie, zrobiła klapę. Wtedy, po dziesięciu latach głupich błędów, niekompetencji, reklamowania ciasteczek, farb do włosów i „Daily Mirror”, mogłem wreszcie zacząć żyć z pióra. Było mi z tym bardzo dobrze.
Na londyńskim seminarium pojawili się wszyscy ważni autorzy anglo-indyjscy: między innymi Nirad C. Chaudhuri, Anita Desai, Raja Rao, Mulk Raj Anand. Z wielkich nie przyjechał tylko R.K. Narayan, choć, jak mi mówiono wcześniej, przyjął zaproszenie. Ktoś powiedział mi, że „Narayan jest tak grzeczny, że zawsze przyjmuje zaproszenia, ale się nigdy nie pojawia”.
Bardzo się cieszyłem, że mogę się spotkać z tymi pisarzami i wysłuchać ich referatów. Zdarzyło się także kilka kłopotliwych momentów, kiedy niektórzy uczestnicy chcieli opisać indyjską kulturę – którą zawsze uważałem za mieszankę różnych tradycji – w kategoriach wyłącznie i wyłączająco hinduskich.
Jeden z wybitnych autorów rozpoczął swoje wystąpienie od sanskryckiej śloki. A potem, zamiast przetłumaczyć strofę, oświadczył: „Każdy wykształcony Hindus zrozumiał, co powiedziałem”. Nie był to jedynie przejaw zwykłej intelektualnej wyższości. Na sali znajdowali się indyjscy pisarze i naukowcy o bardzo różnym pochodzeniu – chrześcijanie, parsowie, muzułmanie, sikhowie. Nikt z nas nie był wychowany w tradycji sanskryckiej, chociaż wszyscy otrzymaliśmy w miarę porządne „wykształcenie”. Co w takim razie usłyszeliśmy? Pewnie to, że nie jesteśmy „prawdziwymi Hindusami”.
Tego samego dnia pewien znakomity indyjski uczony wygłosił referat na temat kultury indyjskiej, w którym całkowicie pominął wszystkie grupy mniejszościowe. Zapytany o to w dyskusji, profesor uśmiechnął się dobrodusznie i przyznał, że, istotnie, mieszkańcy Indii wywodzą się z wielu różnorodnych tradycji – łącznie z buddystami, chrześcijanami i „Mogołami”. Takie określenie muzułmanów zabrzmiało doprawdy osobliwie. Miało zabarwienie wykluczające. Jeśli bowiem muzułmanie są „Mogołami”, to wywodzą się z obcych najeźdźców, a indyjsko-muzułmańska kultura jest zarówno imperialna, jak i nieautentyczna. Wtedy ograniczyliśmy się do lekkich docinków, ale wspomnienie o tym kłuło mnie jak cierń.
Dziesięć lat później Indie przeżywają apogeum kryzysu tożsamości. Religijna wojowniczość zagraża świeckości państwa. Wydaje się, że dziś wielu indyjskich intelektualistów akceptuje definicję państwa prezentowaną przez hinduskich nacjonalistów. Grupy mniejszościowe odpowiadają ekstremizmem. Warto tu wspomnieć, że w języku hindustani nie ma powszechnie używanego słowa, które oznaczałoby „sekularyzm”. Idea świeckości w Indiach została po prostu przyjęta bez poddania jej próbie. Teraz, kiedy komunalizm zyskuje na sile, obrońcy świeckości zastraszająco szybko idą w rozsypkę. A przecież, jeśli Indie porzucą zasady świeckości, kraj po prostu wybuchnie. Paradoksalnie sekularyzm, zewsząd ostatnio atakowany, zarówno w samych Indiach, jak i poza nimi, stanowi jedyny sposób obrony praw ludzkich, obywatelskich, i owszem, także religijnych, które konstytucja gwarantuje grupom mniejszościowym. Czy Indie wciąż mają polityczną wolę, by trzymać się tego zabezpieczenia? Miejmy nadzieję, że tak. Ale czy tak się stanie, dopiero zobaczymy.
Trzy pierwsze części tej książki dotyczą tematyki subkontynentu. Część pierwsza zawiera teksty zgrupowane wokół Dzieci północy, część druga dotyczy polityki Pakistanu i Indii, a część trzecia – literatury. Ta anglo-indyjska jest dziś w doskonałej formie. W latach osiemdziesiątych pojawiło się wielu nowych znakomitych autorów – Vikram Seth, Allan Sealy, Amitav Gosh, Rohinton Mistry, Upamanyu Chatterjee, Shashi Tharoor i inni – którzy tworzą oryginalne i coraz dojrzalsze dzieła. Szkoda, że scena polityczna nie jest tak zdrowa! Niestety, szkody wyrządzone indyjskiemu życiu przez „stan wyjątkowy”, okres rządów autorytarnych Indiry Gandhi w latach 1974–1977, są dziś aż nadto widoczne. Powody, dla których tylu z nas oburzył stan wyjątkowy, nie ograniczają się tylko do dyktatorskiej atmosfery tamtych czasów, wtrącania przeciwników do więzień i wprowadzenia przymusowej sterylizacji. Najważniejsze (o czym po raz pierwszy wspomniałem w eseju zamieszczonym w tym zbiorze pod tytułem Dynastia) było to, że stan wyjątkowy otworzył puszkę Pandory religijnych konfliktów. Dziś puszka może i jest znów zamknięta, ale duchy sektarianizmu wciąż biegają na wolności. Indyjscy malarze, jak na przykład Vivan Sundaram, godnie sprostali wyzwaniom stanu wyjątkowego. Bez wątpienia indyjscy pisarze równie zacnie zareagują na obecny kryzys. W końcu złe czasy zazwyczaj sprzyjają powstawaniu dobrych książek.
Część czwarta zawiera teksty dotyczące głównie filmu i telewizji. Wprowadziłem tylko drobne zmiany do oryginalnych wersji, ale muszę przyznać, że po siedmiu latach od napisania eseju Poza brzuchem wieloryba uważam go za trochę niesprawiedliwy wobec George’a Orwella i Henry’ego Millera. Nie zmieniłem za to swojej opinii o filmie Gandhi Richarda Attenborougha, choć przyjmuję do wiadomości, że poza Indiami często spotykał się on z bardzo dobrym przyjęciem. Poza tym podniósł na duchu wiele grup i ruchów postępowych w Ameryce Południowej, Europie Wschodniej i na południu Afryki. Esej na temat filmu Handsworth Songs [„Pieśni z Handsworth”] wywołał ożywioną debatę w środowisku czarnych brytyjskich filmowców. Część z nich popierała mój punkt widzenia, część krytykowała, ale wszystko to było fascynujące i, jak myślę, użyteczne. I jeszcze przypis do tekstu o Satyajicie Rayu. Poznałem go, gdy kręcił sceny do filmu Dom i świat w starym zamindarskim dworze stojącym na wsi, na dalekiej bengalskiej prowincji. Słusznie uważał, że miejsce to idealnie nadaje się na scenerię jego filmu. Ja doszedłem do podobnego wniosku i ów budynek stał się pierwowzorem „Perownistanu” z Szatańskich wersetów – domu z marzenia sennego, w którym mieszkał Mirza Sajid Achtar z żoną. (Nie rósł tam, co prawda, wielki figowiec opanowany przez motyle, który zobaczyłem dopiero niedaleko Majsuru w południowych Indiach).
Część piąta zawiera pięć tekstów dotyczących doświadczeń emigrantów, zwłaszcza emigrantów indyjskich w Wielkiej Brytanii. Na kilka słów komentarza zasługuje esej Nowe imperium w Wielkiej Brytanii ze względu na jego dalsze osobliwe życie. Tekst ten powstał na zamówienie programu Opinions nadawanego w początkach działalności stacji Channel 4. (Był to drugi odcinek serii, wyemitowany bezpośrednio po tym, w którym wystąpił E.P. Thompson). Mnóstwo mieszkających w Wielkiej Brytanii czarnych i Azjatów, którzy zadzwonili lub napisali do programu, przyznało w zasadzie jednomyślnie, że powiedziałem szczerą prawdę, że było to po prostu abecadło brytyjskich uprzedzeń rasowych. Zgodnie z przewidywaniami pojawiło się kilka wrogich reakcji ze strony białej społeczności, ale utonęły one w głosach innych białych Brytyjczyków, którzy uznali moją wypowiedź za pouczająca i pożyteczną. Przyświecał mi prosty cel: opowiedzieć białej większości, jak czują się w tym kraju członkowie mniejszości etnicznych. (Całe życie należałem do mniejszości: jako indyjski muzułmanin mieszkający w Bombaju, potem jako mohadźir – emigrant – w Pakistanie, a teraz jako Brytyjczyk pochodzenia indyjskiego). Głośno wyrażając swoje zatroskanie, mogłem liczyć na zbudowanie mostów porozumienia – w każdym razie taką miałem nadzieję.
Zawsze uważałem programy telewizyjne za rzecz przemijającą: dziś są, jutro ich nie ma. Pojawiły się jednak kasety wideo i ku mojemu zdziwieniu dzięki Komisji Równości Rasowej i innym organizacjom taśma z moim programem dostała się do szerokiego obiegu. Cieszyło mnie to oczywiście, ale także trochę martwiło. Mój tekst i wypowiedzi dotyczyły określonego momentu w dziejach relacji międzyrasowych w Wielkiej Brytanii. Relacje te ewoluowały, rozwijały się, zmieniały. Niektóre sprawy się polepszyły (więcej czarnych w programach telewizyjnych i reklamach), inne – raczej pogorszyły (prześladowania na tle rasowym). Taśma pozostała taka sama.
W swojej naiwności nie przewidziałem jednak, że ludzie o innych poglądach politycznych przeinaczą mój esej, zafałszują jego wymowę i wykorzystają przeciwko mnie. Geoffrey Howe i Norman Tebbit oskarżyli mnie o porównywanie Wielkiej Brytanii do nazistowskich Niemiec oraz o „obrazę i zdradę” mojego przybranego kraju. To prawda, że tekst owego eseju jest celowo polemiczny i że zdenerwował on różnych Howe’ów i Tebbitów. Nie mam zamiaru przepraszać za to, że złoszczą mnie uprzedzenia rasowe. Prawdą jest jednak również to, że wielokrotnie podkreślam w nim, iż nie ma porównania między sytuacją w Wielkiej Brytanii a życiem w nazistowskich Niemczech czy krajach, gdzie obowiązuje system apartheidu. Zawracam dziś na to uwagę, gdyż przeinaczenia i zafałszowania mają to do siebie, że często powtarzane, stają się prawdą. Przypisywanie mi chęci oskarżania Wielkiej Brytanii o nazizm trwa już zbyt długo. Powtórna publikacja w niniejszym tomie Nowego imperium w Wielkiej Brytanii pozwoli czytelnikom wyrobić sobie na ten temat własne zdanie.
Oczywiście nie jestem jedynym pisarzem brytyjskim, który w ostatnich latach znalazł się w ogniu krytyki. Regularne połajanki w gazetach spotykały każdego, kto ośmielił się napisać, że thatcheryzm nie był wspaniałym dokonaniem minionego dziesięciolecia. „Sunday Times” skrytykował w artykule wstępnym powieść Dziecko w czasie Iana McEwana. Harolda Pintera besztano za poglądy na temat polityki amerykańskiej w Nikaragui. Margaret Drabble łajano za zacność, hampstedyjski liberalizm i nudę. A w przerwach między owymi połajankami określano ich troje lekceważąco jako „kawiorowych socjalistów”. A wszystko dlatego, że ich książki, sztuki i filmy zyskiwały popularność. Gdyby ich dzieła nie były popularne, z pewnością zarzucono by im, że są nieudacznikami. Bez wątpienia lata osiemdziesiąte sprzyjały sytuacjom bez wyjścia.
Część szósta zawiera trzy teksty – rozważania na temat starcia wyborczego między Margaret Thatcher a Michaelem Footem, Karty 88 i sprawy palestyńskiej – które, moim zdaniem, prowokują do połajanek.
Kolejne pięć części – na temat pisarzy z Afryki, Wielkiej Brytanii, Ameryki Południowej i Stanów Zjednoczonych – nie potrzebuje przypisów. Ostatnia część dotyczy zaś tematu – kryzysu związanego z moją powieścią Szatańskie wersety – który został opatrzony aż nazbyt licznymi przypisami. Nie mam już wiele do dodania.

Na koniec kilka nieodzownych podziękowań. Przede wszystkim dla pierwszych wydawców tych tekstów, czyli „London Review of Books”, „Guardiana”, „Index on Censorship”, „Observera”, „Granty”, „Timesa”, „American Film”, „New Society”, „New York Timesa”, „Washington Post”, „New Republic”, „Times Literary Supplement” oraz „Independent on Sunday”, a zwłaszcza dla Billa Webba i Blake’a Morrisona, najlepszych brytyjskich redaktorów literackich dwóch pokoleń. Dziękuję Billowi Bufordowi, Bobowi Tashmanowi i wszystkim z wydawnictwa Granta Books, którzy pomogli przygotować tę książkę. Edwardowi Saidowi składam podziękowania za łaskawą zgodę na opublikowanie rozmowy, którą prowadziliśmy przed publicznością Institute of Contemporary Arts. Susannah Clapp gorąco ściskam za wyłowienie z jednego z esejów zwrotu, który najpierw posłużył za tytuł tego eseju, a potem za tytuł całej książki.
1991

1
Ojczyzny wyobrażone

„Errata”, czyli niewiarygodność narracji w Dzieciach północy
Zagadka północy: Indie w sierpniu 1987 roku

Ojczyzny wyobrażone


Na ścianie mojego pokoju do pracy wisi stare zdjęcie w taniej ramce. Przedstawia dom, w którym się urodziłem, ale zanim jeszcze przyszedłem na świat – zostało zrobione w roku 1946. Dom wygląda dość osobliwie: dwupiętrowy, z dwuspadowym dachem krytym dachówką i dwoma narożnymi, okrągłymi wieżyczkami zwieńczonymi spiczastymi hełmami. „Przeszłość jest obcym krajem – głosi słynne pierwsze zdanie powieści L.P. Hartleya Posłaniec – ludzie wszystko robią tam inaczej”. Zdjęcie każe mi jednak tę myśl odwrócić: przypomina mi, że to moja teraźniejszość jest obca, a przeszłość to dom, aczkolwiek dom utracony – utracony dom w utraconym mieście gdzieś we mgle utraconego czasu.
Moje utracone miasto, Bombaj, odwiedziłem kilka lat temu po nieobecności trwającej chyba z pół mego życia. Zaraz po przyjeździe pod wpływem impulsu otworzyłem książkę telefoniczną i zacząłem szukać nazwiska ojca. Zadziwiające, ale je znalazłem. Było nazwisko, stary adres, dawny numer telefonu – jakbyśmy nigdy nie wyjechali do zakazanego kraju, za granicę. Upiorne odkrycie. Tak jakbym dostał orzeczenie z sądu lub urzędu, że wydarzenia mojego odległego życia są złudzeniem, obecne zaś trwanie – rzeczywistością. Później poszedłem zobaczyć dom ze zdjęcia i stałem przed nim, nie mając ani ochoty, ani śmiałości pokazywać się jego nowym właścicielom. (Nie chciałem patrzeć na to, co zrobili z wnętrzem). Opadło mnie przygnębienie. Zdjęcie było naturalnie czarno-białe, więc w mojej pamięci, karmiącej się takimi jak ono obrazami, dzieciństwo zaczynało wyglądać podobnie. Monochromatycznie. Barwy mojego życia wyciekły sprzed oczu wyobraźni, a teraz moje inne oczy wydane zostały na pastwę kolorów, żywej czerwieni dachówek, obramowanej żółtawo zieleni pędów kaktusa, jaskrawości pnączy bugenwilli. Chyba nie będzie to zbyt romantyczne, jeśli powiem, że to właśnie wtedy narodziła się moja powieść Dzieci północy. Wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo pragnę odzyskać dla siebie własną przeszłość, nie tę szarą, spłowiałą, ze starych zdjęć w rodzinnym albumie, ale całą – na ekranie panoramicznym i w cudownym technikolorze.
Bombaj to miasto zbudowane przez cudzoziemców na ziemi odzyskanej. Jako tego, który tyle czasu przebywał w dalekich krajach, że niemal zasłużył sobie na miano obcokrajowca, dopadło mnie poczucie, iż ja także mam miasto i dzieje do odzyskania.
Możliwe, że pisarzy będących w podobnej do mojej sytuacji – uchodźców, emigrantów przymusowych bądź dobrowolnych – prześladuje jakieś poczucie straty, jakaś potrzeba odzyskiwania, oglądania się za siebie, choćby za cenę obrócenia się w słup soli. Lecz jeśli spoglądamy za siebie, musimy to samo zrobić z wiedzą, która rodzi ogromną niepewność – że nasze fizyczne oddalenie od Indii prawie nieuchronnie oznacza niemożność odzyskania właśnie tego, co zostało utracone. Że tworzymy, krótko mówiąc, fikcje, nie przywołujemy prawdziwych miast i wiosek, ale te niewidzialne, wyobrażone ojczyzny, różne Indie, które nosimy w sercu.
Kiedy w północnym Londynie pisałem książkę, patrząc przez okno na miejskie scenki tak niepodobne do tych, których opisy przelewałem na papier, ta kwestia dręczyła mnie nieustannie, ponieważ czułem się zobowiązany zmierzyć się z nim w tekście, żeby wyjaśnić (w przeciwieństwie do mojego pierwotnego i cokolwiek, jak sądzę, proustowskiego zamiaru otwarcia wrót do straconego czasu, żeby przeszłość wróciła w niezmienionej postaci, nieskażona osadem pamięci), że naprawdę to piszę powieść z pamięci i o pamięci, dlatego moje Indie to właśnie takie Indie: „moje” Indie, pewna ich wersja i to tylko jedna ze stu milionów możliwych. Starałem się przedstawić je tak prawdziwie, jak tylko da się to wyobrazić, ale wyobrażalna prawda jest jednocześnie szacowna i podejrzana, a wiedziałem, że moje Indie mogą być wyłącznie tymi, do których, że tak powiem, chciałbym się przyznać (ja, który nie jestem już tym, kim byłem, i który, opuściwszy Bombaj, nigdy nie stałem się tym, kim prawdopodobnie miałem być).
Oto, dlaczego zrobiłem ze swego bohatera, Salima, narratora budzącego wątpliwości. Jego pomyłki są pomyłkami zawodnej pamięci, na którą składają się dziwaczne postaci i okoliczności, a jego widzenie jest ograniczone. Możliwe, że kiedy indyjski pisarz, który pisze z perspektywy zewnętrznej, próbuje Indie opisać, czuje się zobowiązany do posłużenia się potłuczonymi lustrami, których kawałki bezpowrotnie zaginęły.

Tkwi w tym jednak pewien paradoks. Rozbite lustro w rzeczywistości może być równie użyteczne jak to, które rzekomo nie ma ani jednej rysy. Pozwolę sobie znów wyjaśnić to na przykładzie własnego doświadczenia. Zanim zacząłem pisać Dzieci północy, wiele miesięcy spędziłem na przywoływaniu wspomnień z Bombaju z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Bardzo się starałem odtworzyć w pamięci nie tylko Bombaj, ale i Kaszmir, Delhi i Aligarh, który zamieniłem w książce na Agrę, żeby wzmocnić wymowę pewnego żartu na temat Tadź Mahal. Ogarnęło mnie prawdziwe zdumienie, ile wspomnień wróciło. Zdałem sobie sprawę, że pamiętam ubrania, jakie nosili ludzie w określone dni, sceny z życia szkolnego, długie fragmenty rozmów w dialekcie bombajskim – słowo w słowo albo przynajmniej tak mi się zdawało. Zapamiętałem nawet reklamy, afisze filmowe, neon ze znakiem jeepa na Marine Drive, prasowe reklamy pasty do zębów Binaca i Kolynos, kładkę dla pieszych nad torami lokalnej kolei, na której po jednej stronie wisiał slogan „Esso to tygrys w twoim baku”, a po drugiej stojące z nim w dziwnej sprzeczności upomnienie „Pędź na złamanie karku – na pewno trafisz do piekła”. Nie wiadomo skąd wróciły do mnie stare szlagiery: Dobranoc, piękne panie w wydaniu ulicznego śpiewaka i przebój z filmu Miłość i paragraf (bardzo odpowiedniego dla mego bohatera źródła) po tytułem Mera dźuta he dźapani1, który mógłby być niemal tematem przewodnim Salima.
Wiedziałem, że dotarłem do bogatego złoża, ale zmierzam do tego, że oczywiście nie zostałem obdarzony pamięcią absolutną i że to właśnie ów cząstkowy charakter wspomnień, ich porozrywanie nadały im tak sugestywną postać. Odłamki wspomnień nabrały większego znaczenia, zabrzmiały dźwięczniej, ponieważ były szczątkami. Cząstkowość przemienia rzeczy trywialne w coś na kształt symboli, a sprawom doczesnym przydaje wartości duchowej. Nasuwa się wyraźne podobieństwo do archeologii. Rozbite starożytne naczynia, na podstawie których można przeszłość czasami, ale zawsze tymczasowo, zrekonstruować, stają się fascynującym odkryciem, nawet jeśli są to tylko kawałki najpospolitszych przedmiotów.
Można się spierać o to, czy przeszłość jest krajem, który wszyscy opuściliśmy, i czy jego utrata stanowi o wspólnej nam wszystkim naturze – co mnie wydaje się prawdą oczywistą, ale sugerowałbym, że pisarz przebywający poza krajem albo wręcz poza językiem może przeżywać tę utratę znacznie silniej. Staje się ona dla niego bardziej konkretna za sprawą realnej nieciągłości, teraźniejszego bycia w miejscu innym niż przeszłość, bycia „gdzie indziej”. To pozwala mu mówić poprawnie i konkretnie na temat mający znaczenie i urok uniwersalne.
Niech mi jednak będzie wolno posunąć się dalej. Stłuczone szkło nie jest jedynie zwierciadłem tęsknoty. Jest także, w co wierzę, pożytecznym narzędziem do pracy w teraźniejszości.
John Fowles zaczyna Daniela Martina słowami: „Spojrzeć całościowo. Bo cała reszta to pustka”. Lecz ludzie nie postrzegają rzeczy w całości. Nie jesteśmy bogami, tylko poranionymi stworzeniami, porysowanymi soczewkami dającymi jedynie pęknięte spostrzeżenia. Istotami niepełnymi w każdym znaczeniu tego słowa. Znaczenie to chwiejny gmach, który budujemy z resztek, dogmatów, dziecięcych urazów, artykułów prasowych, przypadkowych uwag, starych filmów, małych zwycięstw, ludzi znienawidzonych i ludzi kochanych. I może dlatego, że znaczenie, jakie nadajemy temu, co przypadkowe, powstaje z niestosownych do niego materiałów, bronimy go tak zaciekle, wręcz na śmierć i życie. Stanowisko Fowlesa wydaje mi się drogą prowadzącą do ulegania iluzji roztaczanej przez guru. Pisarze już nie są mędrcami dysponującymi mądrością stuleci. I chyba ci, których kulturowe przesiedlenie zmusiło do zaakceptowania przejściowego charakteru wszystkich prawd, wszystkich pewników, narzucili nam modernizm. Nie możemy sobie rościć prawa do Olimpu i dlatego, uwolnieni, opisujemy nasze światy w taki sposób, w jaki ich doświadczamy – jak każdy, czy to pisarz czy nie.
W Dzieciach północy narrator Salim, żeby opisać problem percepcji, posługuje się w pewnej chwili metaforą ekranu kinowego: „Proszę sobie wyobrazić siebie w dużej sali kinowej, z początku siedzisz z tyłu, ale stopniowo, rząd po rzędzie, przesiadasz się do przodu, aż nosem prawie dotykasz ekranu. Stopniowo twarze gwiazd rozmywają się w tańczącą kaszę; drobne szczegóły nabierają groteskowych rozmiarów; […] widać wyraźnie, że samo złudzenie jest rzeczywistością”. Ruch ku ekranowi jest metaforą ruchu narracji poprzez czas ku teraźniejszości, a sama książka, zbliżając się do wydarzeń współczesnych, celowo gubi głębię perspektywy, staje się znacznie bardziej „szczątkowa”. Nie chciałem pisać (na przykład) o stanie wyjątkowym tak samo, jak pisałem o wydarzeniach sprzed pół wieku. Uważałem, że byłoby nieuczciwe, gdybym udawał, że pisząc o dniu zaprzeszłym, widzę obraz w całości. Pokazałem tylko niewyraźne cienie i okruchy sceny.

 
Wesprzyj nas