Książka wybrana do Galerii Sławy Prometheus Award. Niezrównana powieść o obsesyjnej zemście, ścisły kanon literatury SF.


Gwiazdy moim przeznaczeniemJest XXV stulecie, złoty wiek ludzkości, międzyplanetarnych podróży i rewolucyjnych technologii, ale też wiek kosmicznych rabusiów i wszechwładnych koncernów.

Gully Foyle, samotny rozbitek od miesięcy uwięziony na wraku dryfującym między planetami, marzy o jednym. Przeciętny do bólu, bez wykształcenia, umiejętności i ambicji, chce tylko przeżyć. Gdy w końcu pojawia się nadzieja, przelatujący frachtowiec ignoruje sygnały z wraku i zostawia rozbitka na śmierć.

Lecz Foyle nie popada w czarną rozpacz. Ogarnia go wściekłość. Poprzysięga zemstę załodze frachtowca i jego armatorowi. Gnany żądzą odwetu cudem doprowadza wrak do użytku i rusza w długi pościg, który z przeciętniaka uczyni niemal nadczłowieka…

***

SF zrodziła niewiele genialnych dzieł, a to jest jedno z nich.
Joe Haldeman

Cyberpunk ma ogromny dług wobec Bestera, zwłaszcza za Gwiazdy moim przeznaczeniem – perfekcyjną powieść cyberpunkową.
Neil Gaiman

Hrabia Monte Christo fantastycznie «unaukowiony»… majstersztyk narracyjny.
Stanisław Lem, Fantastyka i futurologia

Alfred Bester (1913-1987) był scenarzystą telewizyjnym i radiowym, redaktorem prasowym i scenarzystą komiksów, ale przede wszystkim wybitnym, nowatorskim pisarzem science fiction. W 1953 roku został nagrodzony Hugo Award za Człowieka do przeróbki. Autor licznych opowiadań i ośmiu powieści, w tym ponadczasowych bestsellerów Gwiazdy moim przeznaczeniem i Człowiek do przeróbki. Wybrany do Galerii Sławy Science Fiction, uhonorowany tytułem Wielkiego Mistrza SFWA.

Alfred Bester
Gwiazdy moim przeznaczeniem
Przekład: Andrzej Sawicki
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 czerwca 2020
 
 

Gwiazdy moim przeznaczeniem


CZĘŚĆ PIERWSZA

Prolog

Był to złoty wiek, czas wielkiej przygody, bujnego życia i niełatwego umierania — nikt jednak tak nie uważał. Były to lata obiecującej przyszłości dla złodziejstwa i budowania fortun, rabunku i grabieży, kultury i zbrodni — nikt jednak nie chciał tego przyznać. Był to wiek skrajności, stulecie fascynujących wynaturzeń — ale nikt nie czuł się w nim dobrze. Zajęto wszystkie nadające się do zamieszkania światy Układu Słonecznego. W tym zaliczanym do najbardziej fascynujących stuleciu na trzech planetach i ośmiu księżycach mrowiło się jedenaście miliardów ludzi — lecz jak zawsze wzdychano do starych dobrych czasów. Cały Układ wrzał aktywnością: walczono, konsumowano i rozmnażano się, ludzkość poznawała nowe technologie, które pojawiały się, zanim opanowano stare, szykowała się do pierwszych wypraw badawczych ku dalekim gwiazdom, a romantycy wołali: „Gdzież są nowi pionierzy?!”, nie wiedząc jeszcze o tym, że z samym końcem dwudziestego czwartego stulecia w laboratorium na Kallisto padły kolejne granice umysłu.
Badacz o nazwisku Jaunte, niechcący podpaliwszy swoje stanowisko pracy i przy okazji siebie, wydał ryk błagania o ratunek, zwrócony w szczególności do odległej o siedemdziesiąt stóp od jego stołu gaśnicy przeciwpożarowej. Jakież było zdziwienie Jauntego i jego kolegów, gdy w ułamku sekundy znalazł się obok tejże gaśnicy.
Jauntego ugaszono i zabrano się do wyjaśniania, w jaki sposób tak błyskawicznie pokonał tę odległość. Teleportacja, czyli przemieszczanie się w przestrzeni wyłącznie dzięki wysiłkowi woli, od dawna była koncepcją teoretyczną. Zaobserwowano ją w kilku setkach kiepsko udokumentowanych przypadków. Teraz po raz pierwszy mieli okazję zbadać ją specjaliści. Natychmiast ostro się zabrali do badania efektu Jauntego, jak nazwano to zjawisko. Było to coś zbyt przełomowego, żeby to robić w rękawiczkach, a Jaunte za wszelką cenę pragnął unieśmiertelnić swoje nazwisko. Napisał testament i pożegnał się z przyjaciółmi. Wiedział, że może to przypłacić życiem, ponieważ koledzy w razie potrzeby gotowi byli go zabić i bez ogródek dali mu to do zrozumienia.
Jako obserwatorów zaproszono dwunastu psychologów, parapsychologów i neurologów. Eksperymentatorzy zamknęli Jauntego w przezroczystym zbiorniku z nietłukącego się materiału. Otworzono kran, przez który do zbiornika zaczęła się wlewać woda, i na oczach Jauntego złamano pokrętło zaworu. Nie było sposobu, żeby otworzyć zbiornik, ani sposobu na zatrzymanie napływu wody. Zakładano teoretycznie, że jeżeli bodźcem do teleportacji stało się dla Jauntego śmiertelne zagrożenie życia, do powtórzenia wyczynu zmusi go tylko ponowna groźba. Zbiornik szybko się napełniał. Obserwatorzy zbierali dane z beznamiętną precyzją kamerzystów obserwujących zaćmienie Słońca. Jaunte zaczął się topić. I nagle znalazł się na zewnątrz zbiornika, mokry jak tonący szczur i zanoszący się gwałtownym kaszlem. Teleportował się po raz wtóry.
Eksperci zbadali go i wypytali o wszystko. Przestudiowali wykresy, zdjęcia rentgenowskie, układ nerwowy i skład chemiczny krwi. Zaczęło im świtać zrozumienie zjawiska teleportacji Jauntego. Po cichu (bo rzecz musiała pozostać w tajemnicy) rozesłali apel do ochotników gotowych na samobójstwo w imię nauki. O teleportacji wiedzieli na razie tylko tyle, że jedynym wywołującym ją bodźcem jest groźba śmierci. Ochotnikom dokładnie powiedzieli, czego się po nich spodziewają. Jaunte prowadził szkolenia, w których opowiadał, co zrobił i co myślał podczas swojego wyczynu. Zabrano się do mordowania ochotników. Topiono ich, wieszano, palono i wymyślano coraz to nowe sposoby zadawania powolnej i kontrolowanej śmierci. Każdy z obiektów doświadczeń doskonale wiedział, że stawką jest jego życie.
Osiemdziesiąt procent ochotników poniosło śmierć, a męki, w jakich konali, i wyrzuty sumienia ich zabójców same w sobie mogłyby się stać obiektem fascynujących badań, mówimy tu jednak o tym jedynie po to, by dać świadectwo okropności owych czasów. Osiemdziesiąt procent zginęło, ale dwadzieścia procent dżauntowało (nazwisko odkrywcy zjawiska niemal natychmiast stało się nazwą samej czynności). „Wróćmy do romantyzmu — błagali romantycy — do czasów, w których ludzie potrafili ryzykować życie w imię Wielkiej Przygody”.
Wiedza o istocie zjawiska szybko się powiększała. Pod koniec pierwszej dekady dwudziestego czwartego stulecia poznano już zasady dżauntowania, a sam Charles Forth Jaunte otworzył pierwszą szkołę dżauntingu. Miał wtedy pięćdziesiąt siedem lat, zdobył — jak postanowił — nieśmiertelność, choć wstydził się przyznać, że sam nigdy więcej nie ośmielił się spróbować dżauntingu. Czasy pierwszych, prymitywnych badań ludzkość miała za sobą — żeby człowieka zmusić do teleportacji, nie trzeba mu już było grozić śmiercią. Dowiedziano się, jak go nauczyć rozpoznawania, rozwijania i korzystania z jeszcze innych możliwości, jakie mu podsuwał jego własny, nieznający granic umysł.
Jak właściwie człowiek się teleportuje? Oto jedno z najmniej zadowalających wyjaśnień, jakiego w pewnym wywiadzie udzielił rzecznik prasowy Szkoły Jauntego, Spencer Thompson:

THOMPSON: Dżaunting jest jak widzenie: to naturalna zdolność niemal każdego ludzkiego organizmu, taka jednak, którą można rozwinąć wyłącznie dzięki treningowi i doświadczeniu.
REPORTER: Chce pan powiedzieć, że nie moglibyśmy widzieć bez praktyki?
THOMPSON: Najwyraźniej jest pan nieżonaty, nie ma dzieci albo jedno i drugie. (Śmiech)
REPORTER: Nie rozumiem.
THOMPSON: Zrozumiałby to każdy, kto obserwował, jak noworodek uczy się używać oczu.
REPORTER: Ale czym jest teleportacja?
THOMPSON: Przeniesieniem siebie z jednego miejsca w drugie wyłącznie dzięki wysiłkowi umysłu.
REPORTER: Chce pan powiedzieć, że możemy się „przemyśleć” z… powiedzmy… Nowego Jorku do Chicago?
THOMPSON: Właśnie — zakładając, że zdajemy sobie sprawę z jednego. Dżauntując na przykład z Nowego Jorku do Chicago, trzeba dokładnie wiedzieć, gdzie się jest w momencie startu i dokąd zamierza się przenieść.
REPORTER: To znaczy?
THOMPSON: Gdyby się pan znalazł w zaciemnionym pomieszczeniu, nie wiedząc, gdzie pan jest, nie mógłby się pan nigdzie bezpiecznie wydżauntować. Gdyby zaś pan wiedział, gdzie jest, ale chciał się dżauntować do miejsca, którego nigdy pan nie widział, nie dotarłby pan tam cały i zdrowy. Nie można się dżauntować, nie znając położenia miejsca startu i miejsca docelowego. Oba muszą być znane, utrwalone w pamięci i trzeba je sobie wyobrazić.
REPORTER: A jeżeli wiemy, gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy?
THOMPSON: Wtedy możemy być pewni, że zdołamy się dżauntować i dotrzemy na miejsce.
REPORTER: Dotrzemy tam nago?
THOMPSON: Jeżeli nago wystartujemy, to tak… (Śmiech)
REPORTER: Chciałem zapytać, czy ubranie teleportuje się razem z nami?
THOMPSON: Teleportujący się ludzie przenoszą ze sobą to, w co są odziani, a także trzymane w ręku przedmioty, dostatecznie lekkie, żeby je unieść. Muszę pana rozczarować: ubrania pań przybywają na miejsce razem z nimi. (Śmiech)
REPORTER: Ale jak to robimy?
THOMPSON: A jak myślimy?
REPORTER: Dzięki naszym umysłom.
THOMPSON: A jak pracuje ludzki umysł? Czym jest myślenie? W jaki sposób zapamiętujemy, jak działa nasza wyobraźnia, jak wyciągamy wnioski, jak przebiega proces twórczy? Jak właściwie działa komórka mózgowa?
REPORTER: Nie wiem. Nikt tego nie wie.
THOMPSON: Nikt też nie wie, na czym polega teleportacja, wiemy jednak, że możemy to robić — podobnie jak wiemy, że możemy myśleć. Słyszał pan kiedyś o Kartezjuszu? Powiedział „Cogito, ergo sum” — Myślę, więc jestem. My mówimy „Cogito, ergo jaunteo” — Myślę, więc dżauntuję.

* * *

Jeżeli kogoś nie zadowala wyjaśnienie Thompsona, niechże się zapozna z dotyczącym dżauntingu raportem sir Johna Kelvina, złożonym w Królewskim Towarzystwie Naukowym:

Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że zdolność teleportacji wiąże się z ciałkami Nissla, inaczej zwanymi substancją tygroidalną, które występują w komórkach nerwowych. Substancję tygroidalną najłatwiej wydzielić metodą Nissla, używając 3,7 grama błękitu metylowego oraz 1,75 grama mydła weneckiego, rozpuszczonych w 1000 centymetrów sześciennych wody. Dżauntowanie jest niemożliwe tam, gdzie nie ma substancji tygroidalnej. Dżauntowanie jest więc funkcją tygroidalną. (Brawa)
Każdy jest zdolny do dżauntingu, pod warunkiem że nabył dwie umiejętności: wizualizacji i koncentracji. Musi sobie wyobrazić, dokładnie, całkowicie i ze szczegółami, miejsce, do którego chce się teleportować, i skoncentrować całą ukrytą energię swego umysłu w pojedynczym akcie woli, żeby się tam dostać. I oczywiście musi mieć wiarę… wiarę, której Charles Forth Jaunte nigdy nie zdołał w sobie ponownie obudzić. Trzeba wierzyć, że dżaunting się powiedzie. Najdrobniejsza wątpliwość natychmiast blokuje konieczny przy dżauntowaniu impuls woli.
Zdolność do dżauntowania ograniczają u niektórych wady, z jakimi rodzi się każdy człowiek. Są więc osobnicy, którzy mogą sobie doskonale i bardzo dokładnie wyobrazić współrzędne miejsca przeznaczenia, brakuje im jednak siły woli potrzebnej do tego, żeby się tam dostać. Inni mają jej dość, nie potrafią jednak — powiedzmy — ujrzeć oczami wyobraźni miejsca, do którego zamierzają się przenieść. Ostatecznym ogranicznikiem jest przestrzeń, ponieważ nikt nie wydżauntował się nigdy dalej niż na tysiąc mil. Skacząc nad wodą i lądem, można się przenieść na przykład z Nome na Alasce do Meksyku, ale żaden ze skoków nie może być dłuższy niż tysiąc mil.

W roku 2420 wprowadzono taki oto formularz stosowany przy staraniu się o pracę:

Miejsce na wzór siatkówki
do celów identyfikacyjnych
NAZWISKO (wielkimi literami) …………………………………………
imię …………………………… drugie imię ……………………………
MIEJSCE ZAMIESZKANIA (zameldowanie)
kontynent ……………………………………………
kraj ………………………………………………………
okręg ……………………………………………………
KATEGORIA DŻAUNTOWANIA (potwierdzona oficjalnie)
zaznaczyć tylko jedną pozycję:
M (1000 mil) ………… L (50 mil) …………
D (500 mil) ………… X (10 mil) …………
C (100 mil) ………… V (5 mil) …………

Dawnym wydziałom komunikacji poszerzono zakres obowiązków i zajęły się regularnym sprawdzaniem i wydawaniem świadectw kategorii dżauntowania, a stare American Automobile Association zmieniło skrót na AJA. Pomimo różnorakich wysiłków ani jednemu człowiekowi nie udało się dżauntować poprzez próżnię kosmiczną, choć próbowali liczni głupcy i zawodowcy. Jednym z nich był Helmut Grant, który w miesiąc nauczył się na pamięć współrzędnych platformy dżauntingu na Księżycu i obrazu każdej mili z dwustuczterdziestu tysięcy dzielących Times Square od Kepler City. Dżauntował się i znikł. Nigdy go nie odnaleziono. Przepadli bez wieści Enzio Dandridge, rewiwalista z Los Angeles, który wybrał się na poszukiwanie Nieba, i parapsycholog Jacob Maria Freundlich, który powinien mieć dość rozumu, żeby poszukując wyższych wymiarów, nie dżauntować w daleki kosmos; Shipwreck Cogan, zawodowy łowca sensacji i rozgłosu, oraz setki innych: wariatów, neurotyków, eskapistów i samobójców. Kosmos był zamknięty dla teleportacji. Dżaunting musiał się ograniczyć dopowierzchni planet Układu Słonecznego.
Po trzech pokoleniach dżauntowali już niemal wszyscy w całymUkładzie Słonecznym. Zmiany były bardziej spektakularne niż te, jakie czterysta lat wcześniej wywołało masowe przesiadanie się z konia i powozu do pojazdów samochodowych. Na trzech planetach i ośmiu księżycach załamywały się struktury społeczne, systemy prawne i ekonomiczne, podczas gdy natychmiast niczym grzyby po deszczu na ich miejsce wyrastały nowe obyczaje i prawa wymuszone przez powszechne dżauntowanie. Wybuchły zamieszki, kiedy biedni mieszkańcy slumsów dżauntowali, by bezprawnie osiedlać się w lasach i na równinach, gdzie rabowali bydło hodowlane i zabijali zwierzynę leśną. Nastąpił przewrót w budownictwie, bo trzeba było stosować labirynty i urządzenia maskujące, by zapobiec bezprawnym wtargnięciom do budynków za pomocą dżauntingu. Nastąpiła seria krachów na giełdzie, wybuchów paniki, strajków i kryzysów żywnościowych, gdy załamały się gałęzie gospodarki kwitnące przed erą dżauntingu.
Świat ponownie poznał strach przed zarazą i epidemiami, bo dżauntujący nędzarze roznieśli choroby i pasożyty do krajów niedostatecznie przed nimi zabezpieczonych. Malaria, słoniowatość i żółta febra dotarły do Grenlandii, po trzystu latach nieobecności do Anglii wróciła wścieklizna. Po całym świecie rozpełzły się japoński żuk, śnieć kasztanowa, zaraza cytrynowa wiertacz wiązowy, a z zapomnianego ogniska na Borneo wypełznął zdawało się dawno wygasły trąd. Przez planety i księżyce przewaliła się fala zbrodni, gdyż dżauntujący przestępcy ciągnęli przez cały glob za nocą, popełniono też mnóstwo brutalnych aktów przemocy, bo stróże prawa nie dawali opryszkom pardonu. Nastąpił złowieszczy powrót do najgorszych form pruderii z epoki wiktoriańskiej, gdy społeczeństwo w obronie przed moralnym i seksualnym zagrożeniem sprowadzonym przez dżaunting wypracowało liczne zakazy i tabu. Pomiędzy trzema planetami wewnętrznymi — Wenus, Ziemią i Marsem — a księżycami planet zewnętrznych wybuchła okrutna i zacięta wojna wywołana przez polityczne i gospodarcze skutki teleportacji.
Przed świtem wieku Jauntego pomiędzy trzema planetami wewnętrznymi (i Księżycem) a księżycami planet zewnętrznych, do których zaliczano jowiszowe Io, Europę, Ganimedesa i Kallisto oraz saturnowe Reę i Tytana, a także największy księżyc Neptuna, Trytona, trwała delikatna równowaga ekonomiczna. Unia Księżyców Planet Zewnętrznych dostarczała surowców dla przemysłu planet wewnętrznych i stanowiła rynek zbytu dla produktów końcowych. Wystarczyło dziesięć lat, żeby dżaunting złamał tę równowagę. Księżyce planet zewnętrznych, młode i dopiero się rozwijające, kupowały od planet wewnętrznych siedemdziesiąt procent wyprodukowanych tam środków transportu. Dżaunting położył temu kres. Na rynki księżyców trafiało dziewięćdziesiąt procent wyprodukowanych przez światy wewnętrzne środków telekomunikacji. Dżaunting sprawił, że i one przestały być potrzebne. W ostatecznym rozrachunku zmalał więc popyt na eksportowane przez światy zewnętrzne surowce.
Załamanie handlu nieuchronnie spowodowało, że wojna ekonomiczna wyrodziła się w otwarty konflikt zbrojny. Kartele planet wewnętrznych nie godziły się na wysyłkę środków produkcji na światy księżyców, tłumacząc, że muszą się zabezpieczyć przed konkurencją. Księżyce uciekły się więc do konfiskaty działających już na nich urządzeń należących do planet wewnętrznych i łamiąc umowy patentowe, nie uiszczały opłat wynikających z praw własności. Wybuchła więc wojna. Był to wiek wynaturzeń, potworności i groteski. Wszystkie światy zostały przeorane przez niezwykłe i złowrogie przemiany. Nienawidzący tych przemian klasycy i romantycy nie zdawali sobie sprawy z potencjalnej wielkości dwudziestego piątego wieku. W swoim zaślepieniu nie dostrzegali podstawowej cechy ewolucji — że postęp rodzi się w wyniku gwałtownego starcia przeciwstawnych tendencji, ze splotu krańcowych niezwykłości.
Klasycy i romantycy nie zdawali sobie sprawy, że cały Układ Słoneczny kipi na krawędzi eksplozji ludzkości, która miała przekształcić człowieka i uczynić z niego pana wszechświata. Na tle tego wrzącego tygla dwudziestego piątego wieku rozpoczyna się historia zemsty Gullivera Foyle’a.

 
Wesprzyj nas