Przejmująca historia o pierwszej miłości i niesamowitym mieście, napisana w duchu neapolitańskich powieści Eleny Ferrante.


Zagubieni w NeapoluWiadomość, którą Heddi otrzymuje od Pietro kilka lat po opuszczeniu Neapolu, wywołuje u niej lawinę wspomnień i z powrotem przenosi do studenckich lat spędzonych w tym pięknym mieście…

Książka Heddi Goodrich osadzona w zabytkowej scenerii Quartieri Spagnoli – Dzielnic Hiszpańskich Neapolu – opowiada o szukających miłości młodych ludziach i tętniącym życiem, pełnym namiętności mieście, które urasta tu do rangi prawdziwego bohatera.

Dla Amerykanki Heddi Neapol staje się symbolem miłości i młodości, miejscem zderzenia z inną kulturą i językiem, natomiast dla jej włoskich przyjaciół – uosobieniem wolności i ucieczki z rodzinnych domów.

 
Heddi Goodrich
Zagubieni w Neapolu
Przekład: Iwona Banach
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 7 lipca 2020
 
 

Zagubieni w Neapolu


Powieść ta jest dziełem wyobraźni autorki, toteż — z wyjątkiem kilku osób publicznych i dzieł cytowanych dla oddania kontekstu — wszystkie osoby i wydarzenia są całkowicie wymyślone. Jakakolwiek zbieżność nazwisk, podobieństwa fizyczne i zawodowe z istniejącymi osobami są więc zupełnie przypadkowe.

Od: tectonic@tin.it
Do: heddi@yahoo.com
Wysłane: 22 listopada

Wiem, że wolałabyś myśleć, że umarłem, ja jednak chyba nadal żyję. Nie spodziewam się odpowiedzi i więcej już się nie odezwę, ale od prawie czterech lat próbuję do Ciebie napisać. Powinienem napisać list długi na co najmniej sto stron, aby spróbować Ci to wszystko wytłumaczyć, ale nie dałbym rady, teraz też niczego nie wytłumaczę. Jestem po prostu nieudolny. Zawsze ufałem swojemu instynktowi, ten jednak mnie zawiódł, zdrajca. Kilka lat temu popełniłem największy błąd życia, niewyobrażalny, niewytłumaczalny i niemożliwy do naprawienia. Łudziłem się przez jakiś czas (czasami do teraz mi się to zdarza), że zrobiłem to, co mój rozum, mój instynkt nakazywał mi zrobić… Być może było to właściwe, ale zniszczyło mi życie. Tylko to chciałem Ci powiedzieć.
Powinnaś wiedzieć, że moje życie nie jest warte złamanego grosza. Powinnaś wiedzieć, że za każdym razem, kiedy siadam do stołu i biorę do ręki sztućce, przez ułamek sekundy odczuwam pokusę, żeby wbić sobie nóż w oko.
Wierzę ze wszystkich sił, że wywoła to u Ciebie choć uśmiech satysfakcji, mam też nadzieję, że czas spędzony ze mną jest dla Ciebie tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, a nie prawdziwą udręką.
Pragnę, by moje życie szybko się skończyło i abym reinkarnował się w coś lub kogoś lepszego niż to moje obecne „ja” i być może spotkał Cię gdzieś na lotnisku w Sztokholmie albo w Buenos Aires.
Nie chcę, byś mi wybaczyła, nie chcę, być odpisywała, nie chcę, byś była smutna. Bądź szczęśliwa, miej dzieci, pisz książki, nagrywaj kasety i rób mnóstwo zdjęć… Tak właśnie lubię o Tobie myśleć przez cały czas. Jeżeli możesz i jeżeli chcesz, wspomnij mnie od czasu do czasu.
p.

1


— Heddi!
Usłyszałam, jak ktoś wymawia moje imię tak, jak nie robił tego nikt od lat, jakby była to nazwa jakiejś egzotycznej rośliny. Brzmiało to nieco pytająco, ale perfekcyjnie, jakby ktoś recytował to wiele, wiele razy. Moje imię wydostało się z ust z zaskakującą swobodą, delikatnym wdechem i krótkimi samogłoskami. Żaden inny dźwięk w całej dzielnicy zwanej Quartieri Spagnoli — ani morderczy krzyk zdradzonej kobiety, ani świst kul jakiejś strzelaniny w bandyckich porachunkach — nie sprawiłby, bym oddaliła się od gwaru i ciepła kominka w tę lodowatą mroźną noc.
Przede mną stał chłopak, mężczyzna. Miał zamknięte usta, tak jakby wszystko już powiedział i teraz była moja kolej. Koszulę włożył w jeansy; jej rękawy były podwinięte do łokci, a małą kieszonkę, tuż nad sercem, wypychała paczka papierosów. Zupełnie nie był podobny do innych gości, którzy za pomocą piercingu, dredów i chorobliwej bladości usiłowali ukryć swoje dostatnie dzieciństwo, pełne ziemniaczanych klusek i wypraw nad morze. Mimo późnej godziny słodkawy zapach paczuli, haszyszu i ubrań z drugiej ręki unosił się jeszcze w kuchni, mieszając się z zapachem zwietrzałego piwa i risotto z szafranem. Nie, on zdecydowanie nie należał do naszego plemienia — ludzi studiujących języki wschodnie.
A jednak był tam jak cicha woda na dnie głębokiego jeziora.
— Proszę, zrobiłem to dla ciebie… — powiedział, wyciągając coś z kieszeni spodni. Bez wątpienia miał akcent śródziemnomorski, jeżeli nie całkowicie neapolitański. Gdy dawał mi kasetę w ręcznie zdobionym opakowaniu, ręka mu zadrżała, ale tak lekko, że przypominało to raczej delikatne drżenie wody. Dla Heddi, tak właśnie było napisane, począwszy od dużej litery H aż do atramentowego kleksa tworzącego punkcik nad tym „i”, o którym zdążyłam już prawie zapomnieć.
Byłam poruszona. Taki zapis mojego imienia przeinaczał wymowę, bo wówczas łatwo było dojść do ostatniej litery, przy „e” melodramatycznie wydłużonym i „d” starannie wzmocnionym przez geminatę, którą tu, na południu, wszyscy tak bardzo brali sobie do serca. Było całkowicie wybaczalne, że wszyscy zapominali o „H”, w Neapolu bowiem przydech zarezerwowany był wyłącznie dla śmiechu. Jak Eddie Murphy?, pytano, a ja po prostu przytakiwałam. Nie było to dla mnie specjalnie przykre. Kiedyś byłam Heddi, teraz stałam się Eddie.
— Muzyka? — zapytałam, a on skinął głową z wyraźnym zakłopotaniem i zacisnął rękę na pustej butelce po piwie.
Moje plecy były rozgrzane drżącym tańcem płomieni i śmiechem niczego nieświadomych przyjaciół, których czule nazywałam „dzieciakami”. Fakt, że ja też stanowiłam część tego klanu i że w każdej chwili mogłam do nich wrócić, dawał mi poczucie uprzywilejowania i bezpieczeństwa, które w tym momencie odebrałam jako swoistą niesprawiedliwość.
Drzwi wejściowe na piętrze pod nami zawibrowały głucho, prawdopodobnie to ostatni z gości chwiejnym krokiem opuścił mieszkanie. Facet od prezentu zadrżał, zdając sobie sprawę, że impreza, która toczyła się wokół nas, właśnie się skończyła. Próbował ukryć zakłopotanie, ale ja też je odczuwałam. To było jak uszczypnięcie, leciutki wyrzut sumienia, że kolejny raz zostałam jedyną trzeźwą osobą.
— Trochę późno — powiedział.
— Tak mi się wydaje, ale w całym domu jest tylko jeden zegar.
Nagle przełożył ciężar z jednej nogi na drugą, a ja bezwiednie odzwierciedliłam tę asymetrię, przechylając głowę. W ten sposób mogłam przynajmniej dostrzec jego twarz, którą ciemna grzywa skutecznie zasłaniała za każdym razem, gdy patrzył w dół, szukając pocieszenia w swoich bardzo wygodnych i praktycznych butach. Dałabym sobie głowę uciąć, że nigdy wcześniej go nie spotkałam, bo gdybyśmy kiedykolwiek spojrzeli sobie w oczy, nie zapomniałabym jego spojrzenia, wzroku człowieka zdecydowanego na czekanie.
— Dobra — delikatnie postawił na kredensie butelkę po piwie, jakby bał się ją rozbić, choć w kuchni panował chaos i pełno było porozrzucanych butelek, tłustych patelni i poplamionych winem, pożółkłych jak stare zęby kubków.
— Przepraszam, ale jak masz na imię?
— Pietro. — Miał tradycyjne imię, brzmiące trochę twardo. Uniósł więc brew, jakby chciał za nie przeprosić.
— Dziękuję za kasetę — powiedziałam, ale jego imię zamarło mi w ustach. — Więc wychodzisz?
— No tak, muszę wcześnie wstać. Wracam do domu na kilka tygodni, to znaczy do rodziców, do Avellino. Jeżdżę tam zawsze na Wielkanoc, no nie tylko na Wielkanoc… Wiesz, jak to jest…
Nie wiedziałam, jak to jest, ale i tak przytaknęłam, wdzięczna za te kilka zdań. Żywiłam jeszcze nadzieję, że w tych ostatnich sekundach przed odejściem (bo prawdopodobnie nigdy więcej już go nie zobaczę) odkryję tajemnicę tego, kiedy udało mu się tak dobrze nauczyć mojego imienia i dlaczego zadał sobie trud, by zrobić dla mnie ten prezent.
— No to cześć.
— Cześć, miłej zabawy na wiosce. To znaczy miłej bytności, tam w domu, na wsi.
Chciałam, żeby już sobie poszedł, bo stał się świadkiem mojego semantycznego błędu. To było wykańczające, jak we włoskim — moim ulubionym języku obcym — plątał mi się język w chwilach takich jak ta, kiedy ktoś zagadał do mnie znienacka.
Pożegnaliśmy się i poszedł sobie. Wróciłam na swoje miejsce koło kominka, wpychając kasetę do kieszeni zamszowej minispódniczki vintage. Ogień buzował, trawiąc bezwstydnie to, co kiedyś było nogą od jakiegoś cennego krzesła albo wezgłowiem jednoosobowego łóżka. Po kilku sekundach ciepło usunęło wszelkie ślady zakłopotania, które można było wyczytać z mojej twarzy.
— Jak miał na imię ten chłopak? — zapytał Luca, stając obok mnie. Wrzucił do ognia niedopałek papierosa, wypuszczając z ust białą smugę dymu.
— Chyba Pietro — powiedziałam, smakując solidność tego imienia.
— Rozumiem, to jakiś przyjaciel Davide.
— Jakiego Davide?
— Tego niziutkiego z kręconymi włosami… — wtrąciła Sonia, druga dziewczyna w naszym towarzystwie.
No tak, Davide. Luca grał czasem w jego zespole. Davide, Pietro, co to za różnica? Faktem było to, że nie potrzebowaliśmy nikogo nowego w naszej bandzie. Było nam dobrze tak, jak dotąd.
Mnie było dobrze.

Zaczarowani płomieniami pozwoliliśmy nocy odpłynąć w bezczasową, bezksiężycową otchłań. Rozmawialiśmy o hinduizmie, o alfabecie fenickim, o Mani Pulite. Od czasu do czasu jakieś płonące polano zapadało się w ogień, wywołując jaskrawą girlandę iskier i kilka westchnień zdumienia na widok tego trwającego zaledwie chwilę spektaklu. Kiedy płomienie zaczęły wykazywać symptomy uśpienia, Luca poszedł grzebać w drewnie z odzysku, obok którego stała gitara. W jej kierunku wyciągnęła się owłosiona ręka Tonino.
— Może spalisz i ją — powiedział Angelo, kolejny z chłopaków.
— Nie, Tonino, proszę! — zawołała Sonia.
— Impreza się skończyła, dzieciaki! — oświadczył z wyraźnym akcentem apulijskim, opierając gitarę na kolanie. — Cholera jasna, kołysanki wam trzeba, żebyście to zrozumieli?
To była ta część, która zawsze podobała mi się najbardziej. Przekleństwa Tonina, które przywoływały bliskość między nami, i jego okrągłe okulary, błyszczące jak złote pierścienie w blasku ognia, kiedy grał piosenkę niejasno kojarzącą się z piosenką Attenti al lupo. Brzdąkał na gitarze krzepkimi, owłosionymi rękoma ogrodowego karła, który jakimś cudem ożył. Tonino zresztą cały był owłosiony. Raz nawet zapytał mnie, czy nie wydepiluję mu pleców, bo chciał rozprawić się ostatecznie z jątrzącymi się zadrapaniami — jedynym niepodważalnym dowodem na to, że naprawdę udało mu się zaciągnąć do łóżka jakąś dziewczynę, która podobno była Hiszpanką.
Ale pod tym wszystkim, gdyby ostrzyc go jak jagniątko na wiosnę, Tonino miał dość delikatne rysy, co sprawiało, że pod wieloma względami przypominał mojego brata.
Zaśpiewał wrzaskliwym, prawie grzmiącym głosem:

Jest profesorka mała o tak,
ale oblewa studentów jak szlag.
Jest student malutki, o tak,
uczyć się musi, bo ocen mu brak.
Ma mózg wielki, o tak,
a w środku pomysłów jak szlag.

— Cholera, to będzie wielki sukces — stwierdził Angelo. — Przyznaj mi rację, daj spokój studiom i załóż kapelę punkową.
— Jasne, dlaczego nie? I jeszcze poproszę profesorkę od sanskrytu, żeby zagrała na perkusji, w ten sposób wyżyje się na czymś innym zamiast na mnie.
— Zaśpiewaj lepiej jedną z tych starych neapolitańskich piosenek — zasugerował Luca.
Tonino oddał mu jednak gitarę.
— Nie jestem pieprzonym tubylcem. — Powiedział, ale w jego ustach brzmiało to jak uznanie. — Jestem tylko w połowie neapolitańczykiem.
— Ale w tej dolnej połowie oczywiście! — stwierdził Angelo.
Luca objął instrument i choć jego twarz była teraz ukryta za długimi aż do ramion włosami, uśmiechnął się krzywo, a jednak popatrzył na mnie. Ten półuśmiech sam w sobie był komplementem, bo Luca był oszczędny tak samo w uśmiechach, jak i w słowach, zupełnie jakby przeżył już ostatnią reinkarnację i poznał całą ironię świata, a w tym wcieleniu osiągnął zen. On też jednak był technicznie jednym z „dzieciaków”, choć ja zawsze uważałam, że jest inny od dwóch pozostałych. Był po prostu Luką Falcone.
— Ta jest dla ciebie.
Już od pierwszych nut rozpoznałam Tu vuo’fa’l’americano, piosenkę Renato Carosone; to właśnie śpiewał Luca. Poczułam się zdemaskowana. Byłam przecież Amerykanką incognito, a Luca zwrócony w moją stronę czekał.
Nie bardzo miałam na to ochotę, ale od drugiej zwrotki zaczęłam śpiewać. Zrobiłam to, bo zdałam sobie sprawę, że inni naprawdę nie znają słów i że to ja muszę czymś wypełnić ciszę, która zapadła. Może zrobiłam to też dla niego, by zobaczył, że umiem doskonale udawać neapolitański akcent, bardziej naturalny niż jego własny, i choćby tylko po to, żeby się uśmiechnął.
Właśnie dla niego zaśpiewałam, gestykulując trochę komicznie, tak jak zazwyczaj gestykulują sprzedawcy ryb. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przedzierzgnęłam się we właścicielkę „basso” — jednoizbowej parterowej chatki zajętej grzybem. Byłam nią, byłam czekającą na progu domu matką, siostrą, przyszłą narzeczoną o przymrużonych oczach, gotową na wrzaski albo śmiech, gdy wreszcie wróci ten rozbitek, który uważa się za nie wiadomo jaką grubą rybę, choć język mu się plącze od whisky z sodą, a nogi od „rochendrola”. Dopadłabym go albo prośbą, albo groźbą, a potem powiedziałabym mu jasno i prosto w twarz przy całej dzielnicy: „jesteś neapolitańczykiem”, a dopiero gdy zacząłby przepraszać jakimś patetycznym „ajlawju”, zmieniłabym się w bestię. Były to słowa z dialektu i słowa na wpół amerykańskie, których nigdy nie udałoby mi się napisać i których bez muzyki nie ośmieliłabym się wypowiedzieć. Były paskudne i prawdziwe, musowały w tej satyrze, którą neapolitańczycy tak zręcznie stosowali tak do siebie samych, jak i do upadku swojego miasta. Te właśnie słowa opowiadały o mnie, byłam bohaterką tego tekstu, przez jedną chwilę nie byłam Amerykanką, a właśnie właścicielką chałupiny, która w całej tej amerykańskości widziała jedynie przedstawienie.
Inni przytupywali do taktu nogami i dołączali się do refrenu. Na koniec Luca uciszył struny.
— Nie pamiętam zakończenia.
Opadłam na oparcie siedzenia spocona i oszołomiona. Gdzieś wewnątrz mnie — gotów, aby się przebudzić — od zawsze drzemał uliczny mim albo hazardzista. Wstałam, korzystając z leniwego trzaskania ognia.
— Potrzebujemy większych kawałków drewna. Idę na górę.
— Idę z tobą, Eddie — rzuciła Sonia. — Łyk świeżego powietrza nam nie zaszkodzi.
Muzyka przeszła w jakąś piosenkę Pearl Jam. Chłopakom naturalniej wychodził angielski niż neapolitański, ale śpiewali dość pobieżnie, mamrocząc dyftongi i upraszczając grupy spółgłoskowe. Sonia i ja weszłyśmy na ślimakowe schody usytuowane obok kominka. Było tak mało przestrzeni, że ona, wysoka, musiała się schylić. Metalowe stopnie wibrowały pod jej wojskowymi butami i prawie dotykała ich długimi czarnymi włosami. Weszłyśmy na dach.
— Madonno, ale zimno! — powiedziała, a słowa popłynęły w noc i zmieniły się w obłoczki.
— Zamarzam. — Sonia splotła ramiona, żeby się rozgrzać, dodając z wyraźnym i jasnym jak słońce akcentem sardyńskim.
— A więc znasz Pietro?
— Pietro? Tego, co tu dziś przyszedł?
— Tak, tak, Pietro.
Imię spłynęło z jej języka z delikatną lekkością. Przez chwilę miałam dziwne wrażenie, że ona i ja rozmawiamy od dwóch zupełnie innych osobach.
— Jaki on jest według ciebie?
— Tak naprawdę to go nie znam. — Pochyliłam się, aby pogrzebać w stosie drewna; były to fragmenty zniszczonej półki ułożone w stos, aż do samego gzymsu.
— Dlaczego chcesz wiedzieć?
— Nie mów tego chłopakom. — Sonia uklękła na porowatym dachu. Jej blada twarz była jak księżyc w pełni i zrozumiałam, że wcale nie chciała odetchnąć świeżym powietrzem, po prostu miała ochotę na zwierzenia. W tej pozycji wydawała się mniej szczupła i starsza niż w rzeczywistości, a była dopiero na drugim roku studiów.
Szeptała, jakby gwiazdy mogły ją podsłuchać.
— Zamieniliśmy ze sobą ledwie kilka słów, ale jest w nim coś szczególnego, sama nie wiem…
— Cóż, wydaje się sympatyczny. — Instynktownie pomacałam kieszeń. Kaseta bezczelnie z niej wystawała.
— Naprawdę mi się podoba. Następnym razem, gdy go zobaczę, podejdę do niego.
— Jasne, zrób to, nie masz nic do stracenia.
Sonia, kiedy była czymś zaniepokojona, miała zwyczaj przygryzania dolnej wargi. Oddychała głęboko, jakby szykowała się do sprintu.
— Odważ się, jesteś piękna i inteligentna. Ten Pietro byłby ostatnim głupkiem, gdyby nie dał ci szansy.
Uwielbiałam uśmiech Sonii, był jak słodki grymas. Głupek. Zauważyłam z przykrością i z ogromnym zakłopotaniem, że użyłam tego słowa, wiążąc je z osobą nieznanego chłopaka o imieniu Pietro. Sonia biorąc w rękę kawał drewna, zaproponowała, że mi pomoże, a jednak drżała.
— Zimno ci — powiedziałam. — Zanieś to drewno na dół, a ja tu poszukam.
— OK.
Gdy tylko zostałam sama, położyłam drewno na ziemi i oparłam się o barierkę, jedyne zabezpieczenie przed upadkiem z wysokości siódmego piętra.
— Tonight… — odezwałam się półgłosem w ojczystym języku, nie mając pojęcia, co właściwie chciałam powiedzieć.
Powiał lekki, mroźny wiatr, wysycony zapachem ryb, soli i nafty. To był zapach zatoki. Pode mną miasto migotało światłami aż po samo morze, jak łańcuchy żółtych lampionów przetykane tu i tam perłami światła dochodzącego z okien kuchni, w których jeszcze nie zgaszono jarzeniówek.
Neapol nigdy nie zasypiał, nigdy całkowicie.
Nawet głęboką nocą lampy jarzeniowe oświetlały tanim, nieestetycznym światłem czuwających jeszcze członków rodzin, kotłujących się wokół kuchennych stołów, kto wie przy jakiej kłótni, przemowie czy wyznaniu. Te białe światła przyciągały mnie jak ćmę. Gdybym tylko mogła, myślałam, polecieć tam do nich i wlecieć przez okno, przycupnęłabym cichutko, zamaskowana w deseniu tapety, starając się poskładać ich roztrzaskane zdania w narrację, która miałaby jakiś sens.
Zawyła syrena. Kto wie, z którego statku. W czarnej jak smoła nocy nad zatoką statki kontenerowe były widoczne tylko jako światełka, jak w dziecięcej zabawie rysunkowej „połącz kropki”. To była jedna z tych rzadkich przejrzystych nocy, ale bez księżyca nie było widać nawet wulkanu. Jedyną wskazówką jego obecności w krajobrazie były oświetlone domy, które obrysowywały kształt tak wysoko, jak tylko się odważyły.
Już od pół wieku Wezuwiusz nie odezwał się ani słowem, ale przyglądałam mu się przez ciemny namiot nocy, wyobrażając go sobie żywego i plującego ogniem, jak na wielu dziewiętnastowiecznych obrazach. Wpatrywałam się w niego tak intensywnie, że prawie, prawie uwierzyłam, iż mogę go obudzić samą siłą spojrzenia.

 
Wesprzyj nas