“Holenderska dziewczyna” to złowroga atmosfera, moralne dylematy, szalone namiętności, a wszystko to ujęte w pięknie wyrzeźbione zdania.


Holenderska dziewczynaNiemcy, rok 1936. Naziści dochodzą do władzy.

Janna, młoda Holenderka, zostaje wysłana przez ojca do rozgoryczonego arystokraty Egona von Böttichera, który ma ją trenować w szermierce. To mężczyzna dręczony wojenną przeszłością, w którą zamieszany jest również ojciec Janny.

Historia Janny to nie tylko opowieść o miłości i utracie niewinności, ale też obraz niespokojnej atmosfery zmian w historii, pełen niepewności i napięcia poprzedzającego drugą wojnę światową.

Książka laureatki AKO Literature Prize i Nagrody Literackiej Unii Europejskiej. 70 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w Holandii, przetłumaczona na 10 języków.

 
Marente de Moor
Holenderska dziewczyna
Przekład: Ryszard Turczyn
Wydawnictwo Relacja
Premiera: 10 czerwca 2020
 
 

Holenderska dziewczyna


Maastricht, 10 września 1936 r.

Drogi Egonie,
ten list nie potrzebuje znaczka i z pewnością nie pozostanie nieprzeczytany, albowiem daję go mojej córce, która ma dopilnować, abyś go otworzył. Osobistej odpowiedzi na razie nie oczekuję, chociaż moje serce skacze z radości na myśl, że poznasz kogoś najbardziej ukochanego w moim życiu – Jannę, urodzoną w czasie, który Ty nazwałeś nieudanym. Wiem zresztą, że będziesz się z tego śmiał, z cynicznym grymasem kogoś, kto zapomniał, do czego służy śmiech. Że właśnie moja córka musiała zostać owładnięta tą chorą pasją, którą Ty nazywasz sztuką życia, „sztuką życia dla zabijania” – jak można coś takiego wymyślić? Całkowicie zbiła mnie tym z tropu. Czyżby rzeczywiście miało być prawdą, że ziemia, na której szalała wojna, potrafi rodzić już tylko konflikty? Janna została, co wyjawiam Ci z niejakim zawstydzeniem, spłodzona tam, gdzie było pole bitwy. Czyżbym dopuścił się profanacji mogił? Nie miałem takiego zamiaru. W tym miejscu panował już wówczas pokój. Nie zostało żadnego śladu, rany się zabliźniły, trawa wszystko pięknie zarosła – miękka i pachnąca świeżością. Wonią niewzruszonego życia.
Nie było tak ciepło jak wtedy. Wtedy nikt nie pojmował, skąd nagle wzięły się te upały – od palącego słońca czy od ziemi, która jeszcze parowała od przelanej krwi. Może zresztą nie było to nawet to samo miejsce, z pewnością jednak odpowiednie, by obudzić nowe życie w ciepłokrwistej kobiecie, która później, gdy opadnie kurz, na dobre wybierze śmiertelny chłód.
Oczywiście przybyłem tam w innym celu, nie zapomniałem o tym. Wierz mi, szukałem, a jakże. Wypytywałem chłopów, kowali, woźniców. Nikt nie potrafił mi nic pewnego powiedzieć. Wszystko Ci wyjaśniłem, ale nie uznałeś tego za warte odpowiedzi. Zrobiłem, co w mojej mocy. Twojego konia jednak nie odnalazłem.
A teraz moja córka podziela Twoje zamiłowanie do szermierki. Próbowałem ją od tego odwieść. Możesz się domyślić, że nie miałem cienia szansy. To taka dziewczyna, jakie w dzisiejszych czasach spotyka się często – nie czekają, aż staną się kobietami. Mój uparty skarb. Czy pojmujesz, że próbuję się z Tobą pogodzić? Przede wszystkim oddaję w Twoje ręce, maître, być może najlepszego ucznia, jakiego kiedykolwiek miałeś. Janna jest naprawdę doskonała! Ponadto oddaję w Twoje ręce, przyjacielu, moje zwątpienie, które przed Tobą ukrywałem, kiedy tak bardzo go potrzebowałeś. Wielu mężczyzn czerpie siły ze zwątpienia innych mężczyzn. Być może szermierka to istotnie niezbędna dla każdego sztuka życia, której ja, niestety, nie pojmuję. Stałem się jednak już wystarczająco mądry, aby przyznać, że niczego nie jestem pewien w stu procentach.
To jeszcze nie wszystko. Zapewnie poczujesz złośliwą satysfakcję, gdy wyznam, że zagłębiłem się w sztukę szermierczą. Nie, nigdy nie trzymałem w ręku broni, w końcu lekarz nie musi być chory, by postawić diagnozę. Zanim natrafiłem na ten sztych, w żadnym razie nie miałem zamiaru wysyłać do Ciebie Janny. Ale wszystko się zmienia. Przyjrzyj mu się uważnie, bardzo proszę. Pochodzi z unikatowej edycji wierszy Bredera1 w języku dolnoniemieckim.
O, nowy Broniomistrzu! Co tak udatnie y szlachetnie / Sztukę mądrą z mocą gromadzić a jednoczyć raczysz.
Ta rycina to nie tylko osobliwość. To zapomniana wiedza, która może uratować życie. Jeśli chcesz, mogę się o niej dowiedzieć więcej. Oczywiście przede wszystkim o samej metodzie, wspaniale zilustrowanej. Siedziałem w opuszczonej bibliotece w Amsterdamie z rękawiczkami na dłoniach, przekładałem kartki i robiłem notatki. To wspaniała książka. Nauka o szermierce. Mówią, że to tajemna, zapomniana wiedza o nietykalności, ale dajmy spokój sprawom tajemnym, wiesz, co o tym wszystkim sądzę. Jest to po prostu nauka, jak nie dać się dosięgnąć – jakkolwiek niełatwa to materia, jednak do przestudiowania. Zrób to, Egonie. Ochroń Siebie, Swój kraj, jak dla mnie nawet cały świat przed jeszcze większą niedolą. Moja córka ma tyle lat, co pokój. Tyle samo, ile miałeś Ty, kiedy zdecydowałeś się zgłosić na ochotnika do wojska. Mam nadzieję, nie: jestem święcie przekonany, że…

1


MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE von Bötticher miał oszpeconą twarz, ale po tygodniu w ogóle już nie zauważałam jego blizn. Tak szybko człowiek przywyka do zewnętrznej inności. Nawet straszliwie oszpeceni mogą być szczęśliwi w miłości, jeśli znajdą kogoś, dla kogo nie liczy się tylko symetria. Większość ludzi ma raczej zwyczaj, by wbrew naturze dzielić rzeczy na dwie połówki, które muszą być swoim zwierciadlanym odbiciem.
Egon von Bötticher był piękny, jego blizna była brzydka. Niechlujna rana, którą zadano tępą bronią trzymaną przez niepewną dłoń. Ponieważ nikt mnie o tym nie uprzedził, poznał mnie jako przestraszoną dziewczynę. Miałam osiemnaście lat i byłam o wiele za ciepło ubrana, kiedy wysiadłam z pociągu po pierwszej podróży za granicę. Z Maastricht do Akwizgranu – tyle, co nic. Ojciec machał mi na pożegnanie. Jeszcze go widzę, jak stoi przy oknie wagonu, zaskakująco mały i chudy, podczas gdy za jego plecami buchają kłęby pary. Podskoczył zabawnie, kiedy robotnik manewrowy dwoma uderzeniami młotka dał sygnał do zwolnienia hamulców. Obok nas przetoczyły się czerwone wagony z kopalni, za nimi szereg muczących wagonów bydlęcych. W całym tym chaosie ojciec coraz bardziej malał i malał, aż wreszcie zniknął za najbliższym zakrętem. Żadnych pytań, po prostu miałam wyjechać. W jego monologu, wygłoszonym pewnego wieczoru po kolacji, nie było nawet czasu na zaczerpnięcie oddechu. Chodziło o starego przyjaciela, kiedyś bliskiego przyjaciela, wciąż jeszcze dobrego instruktora i maître’a. Bon, a dalej, bądźmy szczerzy, wiemy, że muszę wykorzystać tę szansę, jeśli chcę coś osiągnąć w tym sporcie, no chyba żebym chciała prowadzić gospodarstwo domowe, „wtedy potraktuj to jako wakacje, parę tygodni szermierki w pięknej Nadrenii”.
Obie stacje dzieliło czterdzieści kilometrów, obydwu starych przyjaciół dwadzieścia lat. Na peronie w Akwizgranie stał von Bötticher, patrząc w zupełnie inną stronę. Wiedział, że na pewno sama do niego podejdę, taki to był człowiek. I rzeczywiście domyśliłam się, że ten opalony olbrzym w kremowym homburgu na głowie to musi być on. Do kapelusza nie miał garnituru, tylko kamgarnową koszulkę polo i coś w rodzaju spodni marynarskich, takich z szeroką taśmą w pasie. Bardzo modny strój. A tu podchodzę ja, córka jego przyjaciela, w codziennej sukience. Kiedy odwrócił do mnie pokiereszowany policzek, cofnęłam się o krok. Blizna z biegiem lat zbladła, ale wciąż była różowa. Miałam wrażenie, że mój przestrach lekko go zirytował, z pewnością nie raz widział takie spojrzenie. Jego oczy powędrowały na moją pierś. Położyłam dłoń na medalionie, który wisiał na moim dekolcie, żeby ukryć to, co w takiej sukience i tak ledwie było widać.
– To wszystko?
Chodziło mu o bagaż. Pomacał moją torbę szermierczą, sprawdzając, ile tam jest sztuk broni. Walizkę musiałam nieść sama. Słodki obraz mojego maître’a, jaki miałam przed spotkaniem go, bardzo szybko się ulotnił.
Obraz ten wziął się z niewyraźnego zdjęcia wyjętego z albumu rodzinnego. Dwaj panowie, jeden poważny, drugi poruszony. Pod spodem data: styczeń 1915.
– To jestem ja – stwierdził ojciec, wskazując na tego poważnego mężczyznę. A o tym drugim, z którego w zasadzie widać było wyraźnie tylko rozpiętą kurtkę mundurową i futrzaną czapkę, powiedział: – A to twój maître.
Moje przyjaciółki uważały to zdjęcie za fantastyczne. Niewyraźne rysy twarzy można sobie było dośpiewać. Według nich był wysoki i przystojny, a to się liczyło, i do tego miał majątek ziemski, gdzie będę mogła leniwie spędzać czas, bo taka historia powinna mieć przebieg jak w filmie. Ja widziałam w nim tylko zmęczonego człowieka bez broni. Nad moim łóżkiem nie wisiały zdjęcia Gary’ego Coopera czy Clarka Gable’a, tylko fotografia braci Nadich2. Unikatowe zdjęcie, którego nigdzie indziej nie spotkałam: Aldo i Nedo, bohaterowie olimpijscy, obydwaj praworęczni, prezentujący tak zwany ukłon szermierczy przed pojedynkiem. Szermierze nieczęsto są fotografowani w tej pozie. A tutaj stoją naprzeciwko siebie w tej samej postawie: między ich wyprostowanymi jak świece ciałami odległość dokładnie czterech metrów, obydwaj trzymają klingi przed nieosłoniętymi jeszcze maską twarzami. Zdjęcie wygląda tak, jakby brali miarę, patrząc przez stal swojej broni, ale w czasie prawdziwej walki taki rytuał powitalny nigdy nie trwa długo. Nie tak długo, jak dawniej, kiedy to pojedynkujący się po raz ostatni patrzyli na życie w oczach przeciwnika.
Pan Egon von Bötticher miał dla mnie twarz z powieści Wojna i pokój, gdzie umieściłam go w charakterze zakładki. Kiedy otwierałam książkę, umykał mi, zupełnie jakby poruszył się przed obiektywem. Kiedy czytałam, nabierał kształtu. W mgiełce nieostrego uwiecznienia utracił swoją dumę. W zasadzie nie nosi wełnianej czapki, tylko bikorn, na ramionach ma złote epolety, z lewej strony u biodra szabla w czerwonej pochwie. Byłam tego pewna. W pociągu próbowałam szybko doczytać do właściwego miejsca, ale przeszkadzał mi natrętny pasażer. Ilekroć podnosiłam wzrok, on odwracał swój. Czytałam parę zdań i znowu czułam jego rozpalone spojrzenie prześlizgujące się po moim ciele przez szybę w drzwiach korytarza i zaczynałam czytać jeszcze szybciej. Pomijałam całe fragmenty, żeby dotrzeć do miejsca, na które czekałam: do pocałunku Bołkońskiego i Nataszy. Dotarłam do niego dokładnie w tym momencie, gdy wjechaliśmy w tunel. Pasażer zniknął. Schowałam zdjęcie. Nie potrzebowałam żadnej twarzy, mojego Bołkońskiego poznam wśród tysiąca innych ludzi. W ten dzień, późnym latem 1936 roku, był on najbardziej majestatycznym ze wszystkich mężczyzn na stacji w Akwizgranie. Jednakże gdy podeszłam bliżej, okazał się oszpeconym na twarzy chamem, który kazał mi samej taszczyć walizkę do samochodu.
– Ojciec pani powiedział, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał.
– Tak, proszę pana.
Nic z tych rzeczy. Nie miałam pojęcia, o czym on mówi. Nauczyć się lepiej władać bronią, to było to, o co mi chodziło, ale mój ojciec znał tego maître’a z przeszłości, która już za chwilę miała przestać być dla mnie mroczna. Niemiec, arystokrata, posiadał majątek ziemski w nadgranicznym belgijskim Raeren. Matka zaczęła pochlipywać, kręcąc głową, kiedy to usłyszała. Innej reakcji się nie spodziewaliśmy. Ksiądz ostrzegał ją przed nazistami, którzy podobno źle traktują katolików. Ojciec powiedział, żeby nie pozwalała tak sobą manipulować. Szczerze mówiąc, nie przejęłam się tym zbytnio. Określenie „nazista” nic mi nie mówiło. Von Bötticher natomiast był nieunikniony. Wywiózł mnie z miasta nieutwardzoną drogą pełną ostrych zakrętów, w które wchodził bez hamowania. Kiedy zmieniał biegi, jego dłoń gwałtownie uderzała o moją nogę, a jego kolano po prawej stronie kierownicy opierałoby się o moje, gdybym nie usiadła trochę ukosem w jego kabriolecie. Nie nosił się odpowiednio do wieku. Na nogach miał sandały zawiązane rzemykiem wokół kostek. Mój ojciec powiedziałby o nim: bufon.
– Jesteśmy na miejscu – brzmiało trzecie zdanie, jakie do mnie skierował, po trwającej z pewnością godzinę jeździe. Przed bramą zahamował tak gwałtownie, aż zsunęłam się z fotela. Zatrzasnął za sobą drzwi kabrioletu, długim krokiem podszedł do bramy, otworzył ją ze zgrzytem, wskoczył z powrotem do auta, wjechał na podjazd i wysiadł ponownie, by ją zamknąć. Odgłosy tych czynności oznajmiały wyraźnie, że na razie stąd nie wyjdę. Pomiędzy przekwitłymi kasztanowcami po obu stronach alei dostrzegłam starą wieżyczkę na dachu, która służyła za gołębnik. Upłynął tydzień, zanim udało mi się zasnąć pośród odgłosów tuptania i gruchania. Potem miałam leżeć bezsennie powodowana znacznie większym niepokojem.

WYSTARCZY USTAWIĆ NAPRZECIW siebie dwa lustra, a bę­dą odbijały siebie nawzajem. Coraz mniejsze i mniej wyraźne, lecz jedno nie zniknie sprzed drugiego. Tak samo jest z pewnymi wspomnieniami. Nie potrafią uciec od pierwszego wrażenia, z którym powiązane jest to starsze wspomnienie. Pod koniec roku widziałam w kinie Stary mroczny dom z Borisem Karloffem, znanym z roli Frankensteina. Rozpoznałam Raeren z tego filmu, a przynajmniej wydawało mi się, że tak wygląda. Wtedy już wiedziałam, że we wspomnieniach zawsze będzie wyglądać jak dom z tamtego filmu, że okna zawsze będą otwarte, z powiewającymi firankami, że lustra będą miały rysy, a dzikie wino zwieszające się wokół drzwi wejściowych pozostanie całkowicie martwe.

2


DRZWI WEJŚCIOWE PRZYPOMINAŁY wieko trumny. Oczywiście przesadzam, ale kiedy von Bötticher zostawił mnie przed zamkniętymi drzwiami, ponieważ zapomniał czegoś w samochodzie, otoczyła mnie samotność emanująca z tego domu. Przez tych kilka minut, które upłynęły, wpatrywałam się w czarny lakier, idiotyczną kołatkę i srebrzyste ćwieki, kiedy nagle drzwi się otworzyły i na progu pojawił się trupioblady człowieczek. Nic nie mówił. Wyglądał jak na starych dagerotypach, pochodzących z czasów, kiedy ludzie z szacunkiem podchodzili jeszcze do tego rytuału sztucznego uwiecznienia: byli pobladli, stali sztywni, jak wrośnięci w ziemię, ze wzrokiem skierowanym w nieskończoność.
– Heinz, gdzie się podziewałeś! – zawołał von Bötticher z daleka. – Trzeba naoliwić bramę. Jeszcze trochę i nie dam rady jej zamknąć. Gdzie jest Leni?
Człowieczek zebrał się w sobie, wziął ode mnie walizkę i odchrząknął:
– W łóżku, ale proszę się nie martwić, obiecała, że przed obiadem będzie już na nogach.
– To jest Janna, nowa uczennica. Pamiętasz, co opowiadałem?
– Zrobię herbaty – odparł Heinz, ale nawet na mnie nie spojrzał.
– Zaprowadź dziewczynę na górę. Nie chcę, żeby dzisiaj ktoś mi przeszkadzał. – A zaraz potem z uśmiechem dodał: – No, oczywiście poza wami!
Zwracał się do psa bernardyna i drugiego, mniejszego, które czekały w holu. Na jego przyjazne gesty zaczęły merdać, kręcąc radośnie zadkami. Przynajmniej tyle. Chociaż w domu nie mieliśmy psów, wydawały mi się swojskie. Nieme zwierzęta po prostu nie mogą być obce. Duży dał się pogłaskać, ale zaraz wybiegł do ogrodu, gdzie zaczął obiema przednimi łapami jednocześnie uderzać o ziemię, żeby zaprosić swojego pana do zabawy. Zostałam z tyłu z Heinzem. Najwyraźniej coś mu leżało na żołądku, musiał sobie z ulżyć, więc zaczął gderać:
– Nie mamy tu jeszcze telefonu. – Oskarżycielskim gestem wskazał na dwór. – Druty biegną przez główną drogę na północ i nie dochodzą na tę stronę. W wiosce stoją już słupy na każdym rogu ulicy, ale szefowi nie zależy. Niewielu ludzi tu zagląda. Trzeba to panience wiedzieć. Poza szermierzami i studentami nikt nas tu nie odwiedza.
Zegar w holu nie chodził. Później się zorientowałam, że w Raeren jest dużo niedziałających zegarów i że zdarzają się skrzynki zegarowe puste w środku. Zupełnie jakby wszystko było tylko na pokaz. Wystrój wnętrza: rustykalny klimat i przebrzmiały szyk dawnych, lepszych czasów. Życie toczyło się tylko w pachnącej dymem kuchni, gdzie na belkach wisiały zaczepione hakami kotły, często używane, zupełnie jak toporny stół z wgłębieniami, żeby łatwiej było oprzeć łokcie. W bardziej dystyngowanej, oficjalnej części domu panowała cisza, która była wyjątkowo wyraźna, jako że wszystko bardzo tutaj hałasowało, kiedy ktoś od­ważył się postawić tu stopę. Sporadyczne ruchy witane były przez progi, podłogi i meble całą salwą odgłosów skrzypiącego drewna. Nikt nie miał ochoty słuchać tych trzasków, dlatego w pomieszczeniach tych nie wisiał dym, tylko kurz.
Von Bötticher wszedł z powrotem do holu, a zaraz za nim wbiegły psy.
– Zaprowadź dziewczynę do pokoju na poddaszu, a tę dwójkę plus Gustava zabierz do mojego gabinetu.
– Ale Gustava nie dam rady złapać, proszę pana.
– Spróbuj na ciastko. Króliki za nim przepadają.

CZY JA DOBRZE ZROZUMIAŁAM? Znajomość niemieckiego zawdzięczałam letnim wakacjom, które spędzałam u ciotki w Kerkrade. Na Niemców mówiło się tam Prusaki. Moja ciotka miała kramik z kawą, przy ulicy, która na całej długości została podzielona między dwa kraje. Na naszej połowie nazywała się Nieuwstraat, po drugiej stronie Neustrasse. Jej klienci stali nogami w Niemczech, rękami kupując w Holandii. Granic językowych nikt nie musiał przekraczać. Wszyscy mówili dialektem ripuarskich Franków, którzy w piątym wieku zwozili swoje przeciągłe słowa całymi karawanami przez Nadrenię.
Miałam pięć lat, niosłam w fartuszku surową szynkę dla Prusaka, który poprosił o sjink. „Tylko zaraz wracaj, zrozumiano?”. Pamiętam wielki pośpiech. Szynka robiła się coraz cięższa. Dwóch podpitych gości pokazuje na mój brzuch, rechoce. „Taka młoda, a już ma brzuch jak balon…”. Zabłądziłam. Po trzech godzinach znaleziono mnie w ogródku za domem po niemieckiej stronie, z szynką i w ogóle. Właścicielka zobaczyła, jak się zwyczajnie bawię, bo to jedyne, co dzieciak w takim przypadku potrafi zrobić. Kiedy Niemka mnie zawołała, pobiegłam i rzuciłam się jej w objęcia. Mówiła językiem mojej ciotki, dialektem kerkradzkim, który wskutek swej tonalności zawsze brzmiał irytująco. Ey, doe kling engelsje… weë bis doe dan?3 Od czasu tego wypadu za granicę z każdych letnich wakacji wracałam, wtrącając słowa i frazy po ripuarsku, zresztą ku oburzeniu mojej matki, która wszystkie moje germanizmy zastępowała galicyzmami z okolic Maastricht.

KANINCHEN SIND VERRÜCKT DANACH4. Powtarzałam w myślach te słowa, idąc za Heinzem na strych. Schody niosły nas jak leciwe, juczne zwierzę pociągowe, skrzypiąc z podestu na podest. Na jednym z nich służący przystanął na chwilę, odstawił walizkę, ale za chwilę chwycił za poręcz i wywołując nową falę skrzypień, ruszył dalej, schodek za schodkiem.
– Długo już panienka uprawia szermierkę?
– Od olimpiady.
Heinz odwrócił się, marszcząc brwi. Pomyślał o olimpiadzie w Berlinie, która skończyła się przed kilkoma tygodniami.
– Mam na myśli igrzyska z dwudziestego ósmego roku, w Amsterdamie.
– A, no tak. Trzeba było panience widzieć naszą olimpiadę. Olimpiadę olimpiad. Była sztafeta niosąca ogień olimpijski. A dla szpadzistów wymyślili elektryczny system, żeby dało się zobaczyć, kiedy było trafienie.
Na każdym piętrze wypatrywałam światła dziennego, ale był tylko korytarz z zamkniętymi drzwiami po obu stronach. Nie czułam stęchlizny, tylko zapach nieużywanych pomieszczeń. Kiedyś zbudowano ten dom, przygotowując go na życie, które miało zapełnić dziesięć pokoi, kuchnię i salę balową. Młody pan domu wnosił świeżo poślubioną małżonkę po schodach, po poręczach zjeżdżały dzieci, ale mijały dziesięciolecia, wchodzono po schodach, by czasem za życia nimi już nie zejść, jakiś pokój zaciemniono, jakieś piętro zamilkło, później kolejne i to poniżej, aż wreszcie na ostatnich trzech nastała całkowita cisza. Ten dom długo stał pusty, czułam to. Niektóre domy po czymś takim już nie potrafią się podźwignąć z upadku. Nie pomaga malowanie, to jak z opuszczoną kobietą, która wygląda jeszcze żałośniej, kiedy spróbuje się wystroić. Lepiej zostawić tak, jak jest: pęknięcia, wytarcia, tłusty odcisk dłoni w pośpiechu szukającej oparcia między obiadem a balem, dzwoniąca luźno klamka zatrzaśniętych drzwi. Tapeta na poddaszu była w strzępach i schodziła płatami ze ściany. Kto się do tego przyczynił: kot, dziecko, sama odpadła? Panował tu zaduch.

 
Wesprzyj nas