Piąty tom rozszerzonego wyboru dzienników jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych pisarzy węgierskich, autora takich pereł literackich jak „Sąd w Canudos” czy „Wyznania patrycjusza”.


Sándor Márai Dziennik 1977-1989Głębia myśli, bezwarunkowa uczciwość w ocenianiu otoczenia i siebie samego, błyskotliwość sformułowań, ironia i finezyjny dowcip – wszystko to nie pozwala oderwać się od lektury tej niezwykłej książki.

„Jeszcze zauważam wszystko, co przynosi dzień. Jeszcze czytam każdego dnia wszystko, co mówi coś o rzeczywistości. Jeszcze czerpię przyjemność ze spaceru, chodzę powoli, z laską, niepewnym krokiem, ale lubię spacery. A jednocześnie i dzień, i noc są puste, zarówno świadomość, jak i sny. Ulotniły się nie zjawiska, tylko ich treść, czyli życie”
– fragment dziennika

Sándor Márai (1900–1989) – wybitny węgierski prozaik i eseista, znany polskiemu czytelnikowi m.in. jako autor Żaru, Księgi ziół, Wyznań patrycjusza, a przede wszystkim Dziennika, pełnego wnikliwych zapisków o świecie, społeczeństwie, polityce, krajach, w których żył i które zwiedzał, o swoich lekturach i o procesach zachodzących w kulturze na obu półkulach.
„Dziennik 1977–1989” – tom 5. – opowiada o ostatnich latach życia pisarza. Spędził je w Ameryce, w kalifornijskim San Diego, które od pierwszej chwili przypadło mu do serca. Niewiele już pracował, na dodatek z wiekiem stawał się coraz bardziej sceptyczny wobec roli literatury, ale również w tym okresie ukończył i opublikował kilka ważnych książek.
To lata kłopotów ze zdrowiem własnym, a szczególnie Loli, którą pisarz opiekował się z wielkim oddaniem i czułością. Proces choroby, pielęgnacji, odchodzenia żony, a także swoje uczucia drobiazgowo opisał w Dzienniku; relację z tej specyficznej kroniki żałoby trudno czytać bez wzruszenia.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych w krótkim czasie pisarz stracił wszystkich swoich bliskich – Lolę, Jánosa, a także pozostałą na Węgrzech resztę rodzeństwa. Samotny i schorowany postanowił sam pożegnać się z życiem.

Sándor Márai
Dziennik 1977-1989
Wybór, przekład, opracowanie, przypisy i posłowie Teresy Worowskiej
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 10 maja 2020
 
 

Sándor Márai Dziennik 1977-1989


1977


1 stycznia

Miniony rok upłynął nam spokojnie: podróż do Austrii wyleczyła mnie ze środkowoeuropejskiej nostalgii, sytuacja we Włoszech – morderstwa, uprowadzenia i beznadzieja młodych bezrobotnych – jest niepokojąca, ale osobiście to jeszcze nie skłoniłoby mnie do zmiany. Tym, co jednak przemawia za wyjazdem do Kalifornii i pozostaniem tam na ten ostatni, krótki okres, jest starość. W Europie, gdzie otacza nas wiele ludzkiej sympatii, czujemy się jednak bardziej samotni niż w Ameryce.

3 stycznia

Przed kilkoma tygodniami zmarł w Ameryce pewien nabab nazwiskiem Howard Hughes, pozostawiając wielomiliardowy majątek; spadkobiercy walczą o schedę, a dziennikarze-szakale i autorzy biografii już się zabrali do obgryzania trupa ze wszystkiego, co prywatne. Jedno z czasopism zamieszcza fragment wspomnienia o zmarłym. Podsumowanie jest niezwykłe: ostatnich dwadzieścia lat miliarder spędził w całkowitym odosobnieniu, wynajmował ostatnie piętra luksusowych hoteli w Nikaragui czy Meksyku i mieszkał tam strzeżony przez mormońskich ochroniarzy, którzy „nie piją, nie palą i nie rozmawiają”, dbało zaś o niego czterech lekarzy, którzy pełnili przy nim nieustanny dyżur; ten wysoki mężczyzna przez całe lata nie obcinał włosów, brody ani paznokci, schudł do czterdziestu pięciu kilogramów, bo żywił się tylko zupą z puszki i jadł zawsze zaledwie kilka łyżek; z nikim nie rozmawiał, z dyrektorami swoich potężnych, działających na różnych kontynentach firm porozumiewał się za pomocą uwag spisanych na karteczkach, a przez całe dziesięciolecia jedyną rozrywką tego kościotrupa było oglądanie starych filmów na ekranie domowego kina. Nie czytał i nie słuchał muzyki. Zmarł w końcu na uremię, pozostały z niego skóra i kości. Ten zagładzający się kapitalista, ekscentryczny Krezus, dla którego pieniądze są jedynie środkiem do ochrony przed brudnym i niebezpiecznym światem, to plastyczna figura na scenie marniejącego świata.

Nie będę już długo żył, jestem zmęczony. Pokładam tylko nadzieję w tym, że exit przyjdzie nagle, bez przejściowego okresu zidiocenia.

11 stycznia

Nie ustaje zalew autobiografii: mężczyźni i kobiety najrozmaitszego pochodzenia i rangi uważają za konieczne opowiedzieć, że żyli na tym świecie i jakie to było cudowne! Mają rację, bo żyć jest w istocie cudownie. Ale to, co sprzedają pod nazwą autobiografii, bynajmniej nie jest cudowne, to najczęściej tylko zwykłe plotkowanie, wysilone i głupie albo prześmiewcze czy prostackie i ordynarne. Fakt istnienia jest sprawą publiczną, a autobiografia ma rację bytu jedynie wtedy, gdy pisarz odczuwa swoje osobiste istnienie jako mikrokosmos uzupełniający w organiczny sposób istnienie uniwersalne. A więc opowiada nie o tym, co się działo z nim i wokół niego, lecz zapisuje, jak świat dział się w nim. To jest ta inna, osobista historia świata.

Terror – bomby, morderstwa, porwania – stał się już zjawiskiem światowym jak głód czy katastrofy. Pewnie zawsze tak było, tylko informacje przedostawały się do świadomości ogółu wolniej, z trudnością.

Ostatnio w Italii kradną ludzi tak, jak kieszonkowcy portmonetki.

13 stycznia

Kiedy tylko mam tu sposobność, przeglądam książki i artykuły o współczesnej astronomii. To ten rodzaj głodu i pragnienia, jaki odczuwa człowiek, który po cienkim, dietetycznym żywieniu chciałby się wreszcie nasycić prawdziwym pokarmem. Wszystko, co opowiada „literatura”, jest ubogim i ograniczonym fantazjowaniem w porównaniu do tej rzeczywistej wiedzy, jaką przekazują astronomowie. Kwazary, pulsary, obraz wszechświata, który roztaczają przed nami radioteleskopy i radiospektroskopy oraz licząca sobie pięć metrów średnicy ogromna soczewka, która podgląda kosmos na szczycie Mount Palomar (chciałbym to jeszcze raz zobaczyć i może nawet uda mi się tej wiosny tam dotrzeć; dobrze by było rozejrzeć się z tamtego punktu widokowego i sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, zanim rozpocznę dłuższą wędrówkę po uniwersum), to wszystko jest nowa rzeczywistość, coś dotykalnego, widzialnego i odczuwalnego. A jednocześnie nie bledną pradawne teorie Genesis: Księga Rodzaju realnie opowiada historię Stworzenia. Jest tylko jedno słowo, na którym rozum się potyka: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”. To możliwe, jeśli Bóg był i stwarzał – ale co z tym „Na początku”? Co było przed Początkiem? Bóg, bez świata? W tym punkcie załamuje się żydowsko-chrześcijańska wizja stworzenia. W Uniwersum nie ma Czasu ani Przestrzeni, nie ma Początku ani Końca – nowoczesna kosmogonia i kosmologia zaczynają już to rozumieć. Kiedy człowiek staje na progu Uniwersum i zagląda doń przez swoje przyrządy, widzi coś, co jest i czego nie ma, ale co dla rozumu ludzkiego nie może mieć „Początku”. Bliskość śmierci nasuwa takie ograniczone, robocze wnioski, ale jeśli nie ma Początku, bo być go nie może, nie ma też Końca. Istnieje tylko permanentne Nic, co oznacza jednocześnie Wszechświat.

16 stycznia

Każdej nocy fragment Second Reader Virginii Woolf, a potem traktat z książki Edmunda Wilsona The Wound and the Bow. To oryginalny obserwator współczesnej amerykańskiej literatury krytycznej. Odważny i sprawiedliwy. Pisząc o Joysie, jasno widzi, co w zakrojonym na wielką skalę, stworzonym z widocznym wysiłkiem powieściowym potworze z Loch Ness – w Finnegans Wake – jest wyzwalającą energią, a co manierą i kuglarstwem. W powieści Ulisses dwójka bohaterów, Mr. i Mrs. Bloom, mają jeszcze osobowości, ciała, są ludźmi z krwi i kości, i z tej cielesnej materii pisarz stara się wyczarować człowieczy mit, czyli to, co w człowieku zawsze było, jest odwiecznie, i co może jeszcze być. Dwójka bohaterów Finnegans Wake, mężczyzna i kobieta, istnieją już tylko we śnie ludzkości. Anna Livia Plurabelle i H.C. Earwicker są naraz rzeczywistością i snem, jak gdyby jednocześnie śnili samych siebie i coraz to zacinający się mit bytu. Wilson przekonująco, szczegółowo, na przykładach, już w 1939 roku dostrzega i przedstawia coś, czego trzydzieści lat później, a także w narastającej obecnie epidemii pisania „pod Joyce’a” zaślepieni wyznawcy Mistrza nie mają odwagi ujrzeć: to mianowicie, że potok swobodnych asocjacji myślowych, sztuczka magiczna rzeczywistości przenikającej w sen miała wprawdzie pewien wyzwalający wpływ na ściśniętą ciągle gorsetem purytanizmu postwiktoriańską literaturę anglojęzyczną, ale dwie trzecie dzieła Joyce’a można by z powodzeniem wykreślić i jeszcze najzupełniej wystarczy to, co po tych skreśleniach zostanie.

Virginia jest pisarką, która potrafi mówić o Literaturze zachwycająco i często zaskakująco rzeczowym tonem, opowiada o tym odwiecznym Wysiłku, który uciekając się do współczesnej instrumentacji i sposobu widzenia, próbuje wyrazić w słowach to, co leży poza czasem – naturę Człowieka, jego los i przypadkowość. Te króciutkie eseje są wyznaniami sympatycznej, oczytanej, wykształconej i utalentowanej kobiety dotyczącymi jedynej namiętności jej życia, czyli książek i pisarzy – Defoe, Jane Austen, Chaucer, autorzy rosyjscy, wszystko jej jedno, byle to była literatura, do której zbliża się jak kotka: skrada się, mrucząc, przymilnie, przypochlebnie ociera się o pisarza, by naraz nieoczekiwanie zaatakować pazurkiem słabość tekstu, zadrapać i zranić, a potem z wyraźnym ukontentowaniem patrzyć, jak z ranki pozornego arcydzieła spływa kropelka krwi. Umie pisać i, co ostatnio coraz rzadsze, umie czytać.

W Pradze dwustu inteligenckich dysydentów (jest wśród nich też podobno kilku robotników) ogłosiło dokument protestacyjny o nazwie Charta 77. Czechosłowackie władze komunistyczne zaczęły ich nękać, a w kręgach zachodniej inteligencji odezwały się od razu głośne chóry poparcia, żądające uwolnienia protestujących i dotrzymywania warunków porozumień helsińskich, dotyczących „swobody przepływu idei i osób”, a więc uszanowania wyborczych sztuczek, jak to się modnie nazywa: eurokomunizmu. Kiedy rozmaici eks- albo ciągle jeszcze aktywni komuniści domagają się uszanowania prawa do wolności myśli i żądają od systemu komunistycznego swobody wygłaszania opinii, ich pięknym, odważnym i szczerym deklaracjom brakuje jednego zasadniczego warunku: by zlikwidowany został sam komunizm jako idea i praktyka. Dopóki bowiem w państwie panuje system komunistyczny, nie zaistnieją tam ani wolność myślenia, ani inne wolności obywatelskie, na przykład własność prywatna – bo przecież w sporze Einaudiego z Crocem rację miał Einaudi, który twierdził, że nie ma wolności osobistej bez własności prywatnej. (Komuniści odpowiadają na to, że w świecie kapitalistycznym większość społeczeństwa również nie posiada dóbr, nie jest więc wolna – i to byłaby prawda, gdyby jednocześnie ustrój liberalnej demokracji i system kapitalistyczny nie przyznawał każdemu człowiekowi prawa do tego, by tę własność prywatną zdobył, a tego prawa system komunistyczny swoim obywatelom odmawia i toleruje jedynie gospodarstwa przyzagrodowe oraz przymyka oczy na własność zdobytą nieuczciwie). Komuniści mają swoją rację, gdy cenzurują i ograniczają wolność myślenia, zdają sobie bowiem sprawę z tego, że wolność jest jedna i niepodzielna, a więc nie istnieje odrębnie wolność polityczna, jeśli jednocześnie nie ma własności prywatnej, swobody inicjatyw gospodarczych, wolności zatrudnienia i wyrażania własnych przekonań politycznych.

Wilson, pisząc o Hemingwayu (jeszcze przed ukazaniem się jego miniaturowego arcydzieła, Stary człowiek i morze), rzeczowo analizuje tego utalentowanego Kalibana, który – jak Orwell i wielu innych zachodnich pisarzy – wojnę hiszpańską uważał za katalizator, dzięki któremu może zaistnieć szansa na stworzenie bardziej sprawiedliwego, bardziej ludzkiego społeczeństwa. Pomimo czystek, które już wówczas przeprowadzano na wielką skalę, pisarze ci wierzyli w socjalizm, w komunizm, i uspokajali samych siebie, że to tylko „przejściowe błędy”, dziecięca choroba systemu. Dlatego poszli do okopów wojny hiszpańskiej i walczyli po stronie lojalistów. Ale potem elita tych ludzi – Hemingway i co mądrzejsi – przekonali się, że Idea, w której interesie chwycili za pióro i karabin (czyli anarchia, socjalizm, komunizm), nie przyniesie rozwiązania, bo obiecując wyzwolenie mas, jednocześnie niszczy Jednostkę, a więc rzeczywistego protagonistę tych eksperymentów. Co lepsi, jak Hemingway, odwrócili się od komunizmu i związanej z nim mafijnej lewicowości. I stawali się coraz bardziej samotni, bo to, co nadeszło – przypominające jako żywo falanster systemy posiadania, produkcji i rozdziału, które powstały w wyniku rewolucji technicznej i umasowienia towarów – wyobcowały jednostkę w takim samym stopniu jak komunizm.

Bohaterowie Homera czy Wergiliusza zachowują się jak kulturalny ateista w kościele – nie wierzą w nic, ale stając przed bogami, przez wzgląd na dobre wychowanie nie uśmiechają się kpiąco, tylko taktownie milczą, są uprzejmie obojętni, nie protestują i nie chcą zwracać na siebie uwagi.

Na Ziemi mutacja jest taką samą tajemnicą jak niezliczona i niepojęta rozmaitość ciał niebieskich we Wszechświecie. Jaki cel ma Natura z tą nieskończoną wielością? Mogłaby swój zamiar wyrazić prościej. Czyżby nie miała świadomego zamiaru, tylko ot tak, tworzyła mutacje?

W Utah stracono dwukrotnego mordercę nazwiskiem Gilmore, który tego żądał, bo nie chciał do końca życia tkwić w więzieniu. Każdy z ochotniczych członków pięcioosobowego plutonu egzekucyjnego otrzymał zapłatę wysokości siedmiuset dolarów, spośród pięciu karabinów jeden był nienaładowany, lekarz stwierdził, że po oddaniu strzałów Gilmore „żył jeszcze dwie minuty”. Przeciwnicy kary śmierci na całym świecie protestowali przeciw tej egzekucji, a jakiś dziennikarski hipokryta w jednej z włoskich gazet oświadczył, że kara śmierci jest bezcelowa, bo w krajach, gdzie pewne przestępstwa są w ten sposób karane, zdarzają się one tak samo często jak w krajach, w których nie ma kary śmierci. Autor artykułu naturalnie milczy o tym, że nie istnieje statystyka wykazująca, ilu przestępstw n i e d o k o n u j ą w krajach, w których istnieje kara śmierci. Możemy poznać tylko statystykę dotyczącą przestępstw popełnionych, nigdy zaś tych, których w obawie przed karą śmierci nie popełniono.

Fala mrozów. Europa i Ameryka trzęsą się z zimna. My też, ale u nas przynajmniej świeci słońce, choć zimne jak światło lasera. Na skraju drogi drży z zimna mały pies, a ja wstydzę się, żałując go, bo przecież ludzie też marzną… Léautaud już dawno wziąłby na ręce tę zziębniętą psinę i zabrał ze sobą do mieszkania. Ale ja nie mogę wziąć na ręce drżącej z zimna ludzkości.
Zostawiłem psiaka na skraju drogi. To wszystko hańba, gorsza od opieszałości w czynieniu dobra. Haniebna opieszałość bezradności.

Nocą uczciwie napisane, spokojne, ale mocne studium Wilsona z The Wound and the Bow. Analizuje Filokteta Sofoklesa. Nie znam ani jednego europejskiego uczonego w piśmie, który tak rzeczowo, a jednocześnie z tak bliskiej perspektywy i z taką współczującą uwagą potrafi pisać o książkach i pisarzach, jak ten amerykański homme de lettres1. Filoktet jest jedną z tych sztuk Sofoklesa, które po dziś pozostały żywe, jak dramaty o Edypie, ale ich oddźwięk z czasem ograniczył się do literatury; Wilson uważa, że wszystko, co zainspirował ten utwór, to Télémaque Fénelona, kilka linijek Lessinga w Laokoonie, pewien sonet Wordswortha i mała sztuka Gide’a. Grek Filoktet pomógł zapalić samobójczy stos Heraklesowi, który cierpiał męki w koszuli przesyconej krwią Nessosa; otrzymał za to od półboga łuk i strzały śmiertelnie raniące każdego wroga; wyruszył, by przyłączyć się do oblężenia Troi, ale po drodze został ukąszony przez węża w nogę. Rana nie chciała się goić, towarzysze zostawili więc Filokteta na wyspie Lemnos, a sami popłynęli pod Troję. Filoktet przeżył w jaskini dziesięć lat, cierpiąc, bo niegojąca się rana ropiała i śmierdziała, łowił ryby, polował, nie zapominał o zdradzie i krył w sercu nienawiść do towarzyszy, cynicznych i wiarołomnych Greków, aż pewnego dnia na wyspie pojawił się Odyseusz. Przybył z Neoptolemosem, synem Achillesa, ponieważ wieszczek Helenos przepowiedział, że Grecy zdobędą Troję, jeśli posiądą łuk ofiarowany Heraklesowi przez Apolla. Odyseusz wraz z towarzyszem mają zamiar ukraść ten łuk Filoktetowi. Ale stary wojownik, kryjąc w sercu gorycz trwającego już dziesięć lat wiarołomnego porzucenia, ulega prośbom Neoptolemusa, darowuje mu łuk, Troja zostaje zdobyta przez Greków, a ranę Filokteta udaje się wyleczyć synom Asklepiosa. Mamy tu dramat starości, choroby i zdrady. Sofokles napisał to dzieło w późnych latach, kiedy syn wezwał go przed sąd, ponieważ chciał dziewięćdziesięcioletniego tragika poddać kurateli, by zdobyć jego majątek. Twierdził, że stary człowiek nie jest w stanie zatroszczyć się o siebie i o swoje dobra, ale Sofokles odczytał przed członkami ateńskiego sądu opiekuńczego fragment dramatu Edyp w Kolonie, a piękno utworu przekonało sędziów, że pisarz bynajmniej nie ma sklerozy i wniosek syna oddalono. W tym dramacie starości, choroby i samotności powiada, że geniusz i choroba są ze sobą nierozerwalnie związane, podobnie jak siła i ułomność. Sofokles miał już osiemdziesiąt siedem lat, gdy napisał ten dramat (w 409 p.n.e.), a w Uczcie Platona chwali starość jako wiek, w którym „człowiek uwolnił się od miłości i mąk erotycznych pragnień”. Esej Wilsona doskonały, lubi to, co analizuje, podobnie jak prawdziwy lekarz ma sympatię dla trupa, z którego gruczołów może się uczyć.

29 stycznia

Wszędzie morderstwa, rabunki i wybuchy. Dwie trzecie wiadomości radiowych i telewizyjnych relacjonuje porwania. Pozostała część to oświadczenia polityków wyjaśniających, dlaczego w żaden sposób nie można zapobiec przemocy. Najczęściej mają rację, bo to właśnie oni, politycy, nie chcąc stracić głosów, nie dopuszczają do tego, by ktokolwiek uczynił cokolwiek przeciw rabunkom i morderstwom.

Przed dwudziestu laty napisałem w Nowym Jorku powieść Krew Świętego Januarego; fragment ukazał się po niemiecku w 1957 roku, potem opublikowałem ją własnym kosztem, ponieważ nie znalazłem wydawcy; wyszła w liczbie tysiąca egzemplarzy w obskurnej rzymskiej drukarence. Oba wydania rozeszły się, ale bez odzewu. Teraz przygotowuję nowe wydanie węgierskie, i podczas czytania szczotek uderza mnie kilka zdań; jak sądzę, udało mi się tu ukazać, że za światem uchwytnym i dotykalnym kryje się coś jeszcze. Książka została przemilczana przez grasującą za granicą węgierską szajkę hyclów literackich (komunistów, poputczyków, krętaczy i dyletantów). Ale budapeszteńscy komuniści dostrzegli moją powieść i publicznie uznali twardą krytykę, którą można z książki wyczytać.

31 stycznia

W Ameryce dalej fala mrozów. Ludzie i auta zamarzają na szosach, zdarzają się przerwy w opalaniu. My tu w Salerno chodzimy po ulicach w cienkich płaszczach. Wszystko upside down2. Ale też wszystko jest niepojęte i cudowne, nawet rzeczy banalne.

Pewien lekarz emigrant spisał i ogłosił swoje wspomnienia. Wszyscy opisują swoje życie: stary lekarz, piłkarz, kurwa, pisarz. Biografia stała się odmianą powieści detektywistycznej: kto był ofiarą, a kto mordercą? Dość monotonny gatunek, jak większość kryminałów. Bo to bohater jest odwiecznie mordercą i ofiarą w jednej osobie.

Muszę się zmobilizować, by pojechać do Neapolu, załatwić to i owo. Jeszcze przed rokiem niczego takiego nie musiałem specjalnie planować, w jednej chwili podejmowałem decyzję i jechałem. Dziś potrzeba mi do tego strategii, bo to wysiłek.

 
Wesprzyj nas