Ziemia tonie pod stertami śmieci. Cała – Polska też. Problem ten sugestywnie opisał Stanisław Łubieński, jego „Książka o śmieciach” ma w sobie spory zasób faktów i mnóstwo autentycznej złości wobec bezmyślnej dewastacji środowiska naturalnego, od którego wszyscy jesteśmy zależni.


Książka o śmieciach„Mówi się, że zmienić świat mogą tylko zmiany systemowe, ale jak zmienić obowiązujący model gospodarczy, terror wzrostu, bogacenia, rozwoju, rosnących słupków?” – to zdanie z „Książki o śmieciach” jest doskonałym podsumowaniem globalnego problemu z odpadami: mamy świat zasypany zużytymi rzeczami, od szczytów górskich po oceaniczne otchłanie, bo system w którym żyjemy przekonuje większość ludzi, że trzeba mieć więcej. Czegokolwiek.

Producenci chcą produkować jeszcze więcej niż dotychczas, handlowcy podnosić wyniki sprzedaży, konsumenci kupować – co chwilę coś nowego, a rezultatem tego ciągu działań, nie mającego nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem i rzeczywistymi ludzkimi potrzebami są sterty śmieci, bo pozbywamy się tak szybko, jak kupujemy. Na Ziemi jest za dużo wszystkiego.

„Śmieci to koncept ludzi, nieznany przecież naturze. W systemie przyrodniczym wszystko ma swój cel, miejsce, przeznaczenie. Zdrowy system sam się regeneruje” – pisze Łubieński, który stara się opowiedzieć czytelnikom swojej książki o tym, jak ogromną szkodę wyrządzamy sobie samym niszcząc przyrodę, potrzebną nam do zdrowego życia, zasypując ją gradem odpadów. Przestrzeni, pejzaży, gdzie śmieci byłyby nieobecne, właściwie nie udaje mu się w Polsce znaleźć. Są na plażach, łąkach, w górach i parowach, w przydrożnych rowach, zagajnikach, lasach. Mówią o współczesnej cywilizacji, krzyczą o kulturze, są świadectwem zmiany, jaka zaszła w podejściu do posiadania.

Nie tak dawno temu rzeczy miały znacznie dłuższe życie. Rezygnowano z nich, kiedy nie dało się ich już naprawić albo kiedy niemożliwe było przypisanie im już jakiegokolwiek zastosowania. „Jeszcze w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych, w tym odległym, olbrzymim, ale prowincjonalnym kraju, rzeczy naprawiano w zasadzie w nieskończoność” – pisze autor. W Polsce, w wielu domach, było tak wciąż nieco ponad trzydzieści lat temu. Butelki i papier oddawano do skupu makulatury, stare przedmioty kreatywnie przerabiano na nowe. Jak to się stało, że kapitalizm tak bardzo zmienił nas? Tak samo jak Amerykanów. W „Książce o śmieciach” znalazła się próba udzielenia odpowiedzi.

Nasza planeta nie może sobie pozwolić na jednorazowość. Wyczerpujemy bezpowrotnie surowce nieodnawialne, a wydajność surowców odnawialnych przestaje zaspokajać potrzeby globalnego rynku.

Próba, bo stosunek gatunku ludzkiego do produkcji śmieci i wszelkie przemiany w tym obszarze, to temat ogromny, a Stanisław Łubieński sprowadził go w swojej książce do zbioru bogatych w fakty esejów. Sygnalizuje w nich szereg zagadnień powiązanych ze śmieciami, przedstawia czytelnikowi ich kontury, ale ze względu na przyjętą formę i mającą swe ograniczenia objętość książki, wiele z nich pozostawia jedynie w zarysie. To nie zarzut, bo zadaniem tej książki nie jest wyczerpanie tematu – zadanie zgoła niemożliwe, a rozbudzenie w czytelniku zainteresowania kwestią obecności śmieci w naszym otoczeniu. Zwrócenie jego uwagi na potrzebę recyklingu w znacznie szerszym zakresie niż ma on miejsce do tej pory.

„Nasza planeta nie może sobie pozwolić na jednorazowość. Wyczerpujemy bezpowrotnie surowce nieodnawialne, a wydajność surowców odnawialnych przestaje zaspokajać potrzeby globalnego rynku. Bez recyklingu sobie nie poradzimy” – pisze Łubieński. Inna sprawa, że umiar w konsumpcji też by nie zaszkodził, bo sytuacja najwyraźniej dojrzała już do tego, by na poważnie potraktować pytanie czy naprawdę kupowanie śmieciowych, plastikowych zabawek za każdym razem, gdy dziecko ma ochotę, nowej bluzki raz na dwa tygodnie, bo poprzednia stała się niemodna i zmienianie smartfona, gdy tylko pojawi się nowy model, warte jest zagłady środowiska naturalnego. Agnieszka Kantaruk

Stanisław Łubieński, Książka o śmieciach, Wydawnictwo Agora, Premiera: 3 czerwca 2020
 
 

Książka o śmieciach

Stanisław Łubieński
Książka o śmieciach
Wydawnictwo Agora
Premiera: 3 czerwca 2020
 
 

SPIS TREŚCI

Wstęp
1. 19 naboi
2. Dzieje śmieci
3. Kłopoty głuptaka
4. Leonia
5. Tajemnica żaby
6. Zmowa żarówkowa
7. Martwa natura z polimerem
8. Nerwica ekologiczna
Przypisy
Podziękowania

WSTĘP

To był nasz pierwszy dzień wakacji, 2 lipca 2018 roku. Sezon rozpędzał się powoli, a plaża wydawała się jeszcze nieskalana i pusta. Wszystko wyglądało idealnie. Piasek, niepowtarzalny, najlepszy na świecie, bałtycki piasek i spokojne morze. Chwileczkę. Coś jednak przeszkadzało. Coś nie pasowało. Kamera, która nieśpiesznie przesuwa się po plaży, zatrzymuje się i cofa gwałtownie. Zoom. Na piasku leżała samotna skarpetka. Biała, zwinięta niestarannie, jakby znaleziona na podłodze w pokoju nastolatka. W dodatku z brudną piętą. Skarpetka burzyła przynajmniej dwie harmonie: tego miejsca i moją wewnętrzną. Czułem, że nie mogę tego tak zostawić.
Nigdy wcześniej nie wściekłem się na widok śmieci. Były jakby w martwym polu mojego spojrzenia, trochę rozmazane. Dostrzegałem je tylko kątem oka. Mijałem obojętnie w górach, lasach, na bagnach. Nie ja śmieciłem, nie widziałem powodu, żeby sprzątać po kimś. Teraz poczułem jednak, że miarka się przebrała, że to, co widzę, to po prostu bezczelność. W jednej chwili zrozumiałem, co czują ci ludzie, którzy ogarnięci świętym gniewem, złorzecząc, zrywają ogłoszenia na przystankach i latarniach. Ktoś popsuł to piękne, święte miejsce, moją ulubioną plażę swoją wstrętną brudną skarpetką.
A może to wcale nie wydarzyło się tak nagle? Może to wszystko dojrzewało we mnie przez lata? Może najzwyczajniej w świecie wykipiała ze mnie złość na te gówniane reklamówki, które zbieramy w domu, w nieskończonych kłębowiskach. Złość na jednorazowe dziadostwo ze sklepów „Wszystko za 0 złotych”, to tanie, bezużyteczne badziewie, które sprzedają na nadmorskich straganach. A może złość na sterty śmieci na poboczach czy dzikie wysypiska w lesie, do których jesteśmy tak przyzwyczajeni, że wydają się zupełnie na miejscu.
Ale wściekłem się dopiero na widok skarpetki.
Tego popołudnia nie zadzierałem głowy, wypatrując przylatujących tu czasem rybitw czubatych. Ruszyłem przed siebie ze wzrokiem wbitym w piasek. Nie miałem żadnej torby, pakowałem więc kolejne przedmioty do skarpetki. Pierwsza była spleciona żyłka. Nie wiedziałem wtedy jeszcze nic o kłębowiskach sieci, które dryfują po świecie i łapią w oczka, co popadnie. Potem kilka balonów, zagrzebanych tak, że wystawał tylko kawałek bladej wstążki. Nie myślałem o tym, że przypominają kałamarnice, dlatego zjada je wiele morskich ptaków. Nie sądziłem, że bez trudu przelatują nawet tysiąc kilometrów. Przez kolejne tygodnie znajdowałem dziesiątki balonów.
Była też niewinna plastikowa kulka, wystrzelona z dziecięcego pistolecika. Papierki po cukierkach, paczka po czipsach, jakieś folie, czyli po prostu spożywcze opakowania, pospolity plażowy śmieć. Był i plastikowy widelec, przedmiot, który ledwie zaznaczał dla mnie temat jednorazowości, miliardów przedmiotów, których używamy przez minutę czy kwadrans. Znalazłem kawałki parawanów, kołek rozporowy, kolejne żyłki i nitkę tworzywa z worka budowlanego, który rozpada się na tysiące nitek. Pierwszy raz tak dokładnie przyglądałem się każdemu centymetrowi plaży i zrozumiałem, że oprócz nieskończoności piasku są tu równie niepoliczalne ułamki, drobinki odpadków. Czułem, że to moje spontaniczne sprzątanie nie ma sensu, śmieci są wszędobylskie, ale już nie mogłem przestać.
Z piasku wykopałem plastikową rękawicę do macania chleba w sklepie. Użyta pewnie raz. Opakowanie po chusteczkach. „Higieniczne” – przeczytałem. „Skuteczne oczyszczenie” – to z kawałka etykiety po olejku. I jeszcze paczka chusteczek nawilżanych, Moist Towelettes, które przyjechały tu aż z Florydy. Ten plażowicz nie lubił mieć brudnych rąk. Uderzyło mnie, jak wiele tych przedmiotów mówiło: „Chcemy czystości, nie chcemy brudu, bakterii”. Jakbyśmy chcieli się oddzielić się aseptyczną barierą od otoczenia. Ale śmieci pozostały. My chcieliśmy być higieniczni i oczyszczeni, a śmieci przecież ktoś posprząta. Albo zabierze morze.
Do skarpetki weszło dwadzieścia osiem przedmiotów. Właściwie każdy opowiadał jakąś osobną historię.
Przez te kilkanaście minut oczy otworzyły mi się tak szeroko, że zrozumiałem, że wpadam w nową galaktykę tematów. Poczułem się trochę bezradny, zrozumiałem, że sprzątanie nie wystarczy. Trudno znieść własną bezradność, chciałem coś zrobić. Chciałem zrobić coś, coś na miarę moich możliwości. Poczułem, że muszę o tym napisać. Cykl felietonów Śmieć miesiąca w „Dwutygodniku” zainaugurował tekst o znaleziskach: skarpetce i reklamówce ze sklepu wolnocłowego w Bułgarii. Wtedy już na poważnie zacząłem zbierać śmieci, niektóre, te ciekawsze, zatrzymywałem. Sprzątałem na plaży, ale też w Sudetach, na Roztoczu, na Suwalszczyźnie. Później w różnych przypadkowych miejscach i przy różnych okazjach.
Na wycieczce ornitologicznej podziwialiśmy błotniaka stawowego i równocześnie szarpaliśmy się ze sznurkiem od snopowiązałki wprasowanym głęboko w powierzchnię polnej drogi. Ze spaceru na stawy, na których mieszkają gągoły, przyniosłem tablicę rejestracyjną. W Miedziance znaleźliśmy starą miednicę, jakieś butelki i hałdę gnijących kanapek. Kanapek nie zebraliśmy. To były pewnie ślady legendarnej troski myśliwych o zwierzynę. W czasie spaceru oprócz kanapek widzieliśmy na szczęście również krzyżodzioby i trzmielojada.
Z czasem odkryłem, że śmieci, trochę tak jak ptaki, mają swoje ulubione habitaty, te leśne często różnią się od nadrzecznych, plażowych czy łąkowych. Nie byłem naiwny, wiedziałem, że nie zjawiły się tam same.
Trafiały się śmieci egzotyczne i niespodziewane, zauważyłem, że morze losuje, zgodnie z sobie tylko znanym algorytmem, śmieci rosyjskie, szwedzkie, a czasem śmieci toksyczne – jak wielkie wiadro rozpuszczalnika naftopochodnego. Czytałem zatarte przez piasek napisy: „działa drażniąco na skórę, drogi oddechowe i oczy”, „może powodować długo utrzymujące się, niekorzystne zmiany w środowisku wodnym” i że należy używać go w odzieży ochronnej. Jak to możliwe, że kubeł tej trucizny znalazł się w morzu?
A skarpetki? Odkryłem, że zdarzają się na plaży regularnie. Ludzie po prostu je gubią. Trafiały się od czasu do czasu, znacznie więcej było przedmiotów, które znajdowałem codziennie. Znajome, bliskie przedmioty, których używałem zupełnie bezmyślnie, nie zastanawiając się nigdy, jaki będzie ich dalszy los. Na przykład jednorazowe plastikowe patyczki higieniczne. Wata gdzieś znikała, zostawała niebieska, przezroczysta rurka turlająca się na linii przyboju. Co się dzieje z takim patyczkiem po tym, jak już wyrzucę go do śmieci? Skąd mogłem wiedzieć. Miałem nadzieję, że ktoś tam robi z nim coś sensownego.
Pomyślałem, że może warto się temu przyjrzeć. Przyjrzeć się sobie. Swoim śmieciom. Przedmiotom, które kupuję i które wyrzucam. Zacząłem zbierać nie tylko znalezione śmieci, lecz także frapujące przedmioty, które spotkałem na swojej drodze. Torebki po hipsterskiej herbacie z nieznanego tworzywa, a także fajansową sowę znalezioną w stercie wypalonych kabli, opakowanie makaronu z przezroczystym okienkiem i nawiew od seata ibizy, biodegradowalną reklamówkę ze sklepu we Włoszech i zwój linek zebranych z plaży. Nie zabrałem za to żadnego z setek wieńców pogrzebowych, które znalazłem na miedzy na podwarszawskim polu.
Nabrałem zwyczaju grzebania w podwórkowym śmietniku, cierpliwie przekładałem brudne polistyrenowe tacki, a nawet obsmarkane chusteczki do zielonego pojemnika na zmieszane. Zacząłem mierzyć i liczyć własne śmieci, nie bardzo wiedząc, dokąd mnie to zaprowadzi. Oglądałem opakowania. Chciałem się dowiedzieć czegoś o materiałach, z których powstały, i tym, jaki może być ich dalszy los. Zacząłem czytać o recyklingu, o historii konsumpcjonizmu, zacząłem spędzać godziny nad opracowaniami branżowymi. Zaczepiałem fachowców.
Opowiedzieli mi o krzemiennych siekierkach i o tym, w których butelkach ginie najwięcej żuków leśnych. Pozwolili patrzeć, jak działają sortery optyczne w sortowni śmieci, i zajrzeć mikroskopem w polimerowe wąwozy. Poczułem, że pierwszy raz widzę drugą, tę ciemną stronę księżyca, równoległy świat, który toczy się zupełnie poza moją, naszą świadomością. To musiało się skończyć książką.
Z każdym dniem rośnie cena naszej ignorancji, naszej beztroski, naszej bezmyślności. Tak jak dezodoranty zabijają naturalny zapach ciała, a kanalizacja porywa nasze odchody, tak odpadki znikają wywożone przez specjalne służby. Niewiele myślimy o naszych śmieciach, wypieramy je ze świadomości. To, co robimy, to nie jest zwykły nieporządek, bałagan, który możemy po prostu posprzątać. Zmiany nie dokonają zdeterminowane jednostki, zapaleni altruiści, którzy zbierają trzy butelki w czasie porannej przebieżki. Nie pomogą Dni Ziemi, choćby miały się wydarzać codziennie. Śmieci panoszą się po naszym świecie, docierają na dziewicze plaże i w najbardziej izolowane zakątki planety. Zmiany można dokonać tylko przez głęboką zmianę świadomości, zwyczajów, wreszcie odważne regulacje prawne. Wyciągać konsekwencje wobec tych, którzy codziennie bezkarnie zasypują nas lawiną śmieci. Dużo pracy przed naszą leniwą, ociężałą, przywiązaną do wygody cywilizacją. Dłużej zwlekać nie możemy. Do roboty.

4 LIPCA 2018
OK. 16:00, 54°49´55,4˝N, 18°08´25,4˝E

Tam, gdzie są śmieci, zawsze znajdzie się reklamówka. Wystarczy się rozejrzeć. Ale ta reklamówka była szczególna, nie jakaś zwykła, pospolita, tylko bardzo porządna, żółta z egzotycznym napisem Duty Free Store Varna & Burgas. Śmieci miewają długie i ciekawe życie, wiele z nich podróżuje. Fantazjowałem, ile to przygód miała moja burgasówka na trasie Morze Czarne–Bałtyk. Co też przywieziono w niej na plażę? Jak się bawił jej właściciel na Bułgarskiej Riwierze?
Z żalem musiałem porzucić fantazję, że burgasówka opłynęła Europę. Takie grube torby polietylenowe po prostu toną. Czasami spektakularnie. Na początku maja 2019 roku Victor Vescovo zszedł w batyskafie na głębokość niemal 11 kilometrów i na dnie Rowu Mariańskiego wypatrzył coś, co przypominało reklamówkę[1].
Był 3 lipca 2018 roku. Drugi dzień urlopu i trzeci dzień zbierania śmieci. Wyobraźnia stale podsuwała mi obrazy egzotycznej plaży usłanej różnokolorowymi klapkami z tekstu Krzysztofa Środy Nie mogłem zabrać wszystkich[2]. W Polsce plastikowa histeria wchodziła właśnie w dojrzałą fazę, zewsząd dochodziły wiadomości o pożarach wysypisk. Ludzie wypowiadali wojnę plastikowi, widocznie wierząc, że samotnie czy w grupie przyjaciół mogą zmienić świat. Tekst Środy nie opowiadał o buncie, tylko o bezradności. Przemawiała z niego łagodna, roślinożerna melancholia i spokojna, niewzruszona głębia. Trochę się uspokoiłem, postanowiłem nie ulegać panice. Ale co ja mogłem poradzić na to, że na plaży codziennie pojawiały się nowe śmieci? Przecież nie mogłem ich tak zostawić.
Burgasówka stała się podstawowym elementem mojego zbierackiego wyposażenia. Wypełniłem ją wielokrotnie, w końcu rozpadła się podziurawiona plastikowymi słomkami. Rozpadła, ale nie znikła – to jest w nich zarazem najcenniejsze i najstraszniejsze – są niezniszczalne. Torba z polietylenu z pewnością nas przeżyje. Jest w pewnym sensie doskonała: równocześnie lekka i bardzo wytrzymała. Trzydzieści lat temu burgasówka to byłby skarb. Ktoś by ją mył, prasował, gładził z zadowoleniem. Nosił na imieniny. Dziś jest bezwartościowa.
Reklamówka to przedmiot porzucany zwykle po jednokrotnym użyciu. Szacuje się, że korzystamy z niej tylko przez kilkanaście minut. Według danych, na które powołuje się Organizacja Narodów Zjednoczonych konsumpcja sięga jednego do pięciu bilionów polietylenowych reklamówek rocznie[3]. Problem z polietylenowymi torebkami to problem skali produkcji, a co za tym idzie również skali zanieczyszczenia.
Plastikowe torby budzą tak powszechny niepokój, że zakazała ich nawet jedna z komórek Al-Kaidy, Asz-Szabasz. W wielu krajach reklamówki są zabronione albo obłożone opłatami (w Polsce to tak zwana opłata recyklingowa). Ja też próbuję ich unikać, ale wystarczy, że na moment stracę czujność, i mam kolejną do kolekcji. Ze sklepu zoologicznego, z cukierni, ze stoiska z warzywami. Głupio mi ją tak po prostu wyrzucić, więc pakuję ją w inną torebkę. W tej chwili w różnych szafkach w kuchni mamy pięćdziesiąt reklamówek.
Wynaleziono ją w latach pięćdziesiątych, ale karierę rozpoczęła w połowie kolejnej dekady. Wówczas to patent na rynek amerykański uzyskała szwedzka firma Celloplast. W latach osiemdziesiątych na plastikowe torby przerzuciły się wielkie amerykańskie supermarkety. Reklamówki wyparły używane wcześniej torby papierowe i wielorazowe. Czterdzieści lat później, w epoce rosnącej świadomości ekologicznej klientów, niektóre sieci zaczęły wycofywać się z plastikowych toreb. Na stoiskach z owocami i warzywami brytyjski Morrisons postanowił zamienić torebki plastikowe na papierowe[4]. Tesco pozostało przy plastiku, ponieważ ma mniejszy ślad węglowy[5]. Dyskusja, czy lepszy jest papier, czy plastik, generalnie nie ma sensu. Nie leczy się dżumy cholerą. Najlepsza reklamówka to ta, której nie ma.

 
Wesprzyj nas