Książka Julie Orringer zabiera nas do okupowanej Europy w porywającej opowieści opartej na prawdziwej historii. Spotkamy w niej takie sławy jak Hannah Arendt, André Breton, Max Ernst czy Marc Chagall.


Portfolio ocalonych artystówW roku 1940 amerykański dziennikarz Varian Fry udał się do Marsylii, przewożąc ze sobą trzy tysiące dolarów i listę narażonych na niebezpieczeństwo artystów, których miał nadzieję ocalić w ciągu kilku tygodni.

Zamiast tego został we Francji przez trzynaście miesięcy, pracując pod przykrywką organizacji humanitarnej, aby zdobywać fałszywe dokumenty, gromadzić fundusze ratunkowe i założyć podziemną linię kolejową, transportującą uchodźców.

Wśród jego licznych klientów byli: Hannah Arendt, Franz Werfel, André Breton, Max Ernst, Marcel Duchamp i Marc Chagall.

„Portfolio ocalonych artystów” to znakomicie napisana powieść, od której nie można się oderwać. To pierwszorzędna historyczna fikcja i kolejne potwierdzenie pisarskiego talentu Orringer.

Julie Orringer – amerykańska pisarka i wykładowca na Uniwersytecie Stanford, urodziła się w Miami na Florydzie. Jej pierwsza książka, “Jak oddychać pod wodą”, ukazała się we wrześniu 2003 r. Jej druga powieść, zatytułowana “The Invisible Bridge” (“Niewidzialny most”) , została opublikowana w maju 2010 i została nominowana do nagrody Orange Prize w 2011 roku.

Julie Orringer
Portfolio ocalonych artystów
Przekład: Elżbieta Smoleńska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 kwietnia 2020
 
 

Portfolio ocalonych artystów


Część I
Pogardzajmy tym, co nie jest odwagą

1
Gordes

Jak się okazało, do wioski, w której mieszkali Chagallowie, nie jeździł żaden pociąg. Jedna z wielu komplikacji, których nie przewidział. Musiał zapłacić jakiemuś chłopakowi na motocyklu, żeby zabrał go ze stacji Cavaillon. Szesnaście kilometrów szaleńczej jazdy po wąskiej, wyżłobionej koleinami drodze, po obu stronach wzgórza w kolorze ochry pokryte winoroślą, lawendą i oliwkami, nad nimi oślepiające biało żyłkowane niebo. Pachniało skórzaną kurtką chłopaka i spalonymi ziemniakami, wyziewami paliwa domowego wyrobu. Chłopak zatrzymał się w cieniu na skraju wioski, przyjął zapłatę i zniknął w oddali, zanim Varian zdążył umówić się z nim na drogę powrotną.
Na uliczkach Gordes, wydrążonych w rozgrzanym słońcem kamiennym wzgórzu nad doliną Luberon, było niewiele cienia. Najchętniej znalazłby się teraz na powrót w Marsylii, by przy szklaneczce aperolu patrzeć na marynarzy z dziewczętami, gangsterów i sprzedawców przypraw przechadzających się po Canebière. Chagallowie zgodzili się z nim spotkać, pod warunkiem że nie napomknie o emigracji. Ale czy był jakiś inny temat? Miesiąc temu naziści zajęli Paryż, palili książki na alzackich ulicach, w każdej chwili mogli wywieźć za granicę wszystkich uchodźców. Ale przynajmniej Chagallowie zgodzili się na to spotkanie, a to już coś. Gdy jednak stanął na rue de la Fontaine Basse pod ich domem, w którym kiedyś mieściła się katolicka szkoła dla dziewcząt, poczuł przemożną chęć ucieczki. Jego kwalifikacje, o ile ktoś chciałby je sprawdzić, sprowadzały się do fanatycznej wiedzy o historii Europy, pragnienia wyrwania się zza nowojorskiego biurka oraz głębokiego zniechęcenia izolacjonistyczną polityką własnego kraju. Ale przecież to był jego zawód. Sam go wybrał. A do tego wierzył, że mu się uda. Podniósł rękę i zapukał.
W mosiężnej obręczy judasza pojawiło się czyjeś oko i drzwi otworzyła dziewczyna w pasiastym fartuchu. Nawijała ciemny lok na palec wskazujący, gdy przedstawił się i wyjaśnił, z czym przyszedł. A potem poprowadziła go korytarzem na dziedziniec, na którym kamienna ścieżka wiodła do zacienionego rogu. Chagall i jego żona jedli obiad przy surowym stole. Malarz miał na sobie kitel, zaczesane do tyłu włosy spływały srebrnymi falami. Bella była ubrana w dopasowaną czarną sukienkę, zbyt ciepłą jak na ten dzień.
– O, monsieur Fry! – Chagall uniósł się na powitanie. W jego dużych, niezwykle bystrych oczach krył się wyraz zakłopotania. – Więc jednak pan przyjechał. Tak jak się spodziewałem. Będzie pan pamiętał o naszej umowie?
– Chciałbym jedynie spędzić z państwem godzinkę.
– Przecież pan kłamie. Ale uroczo.
Zajęli miejsca przy stole, Bella po lewej stronie Variana, a malarz po prawej. On, Varian Fry, siedzi z Chagallami, z tym Chagallem, autorem nasyconych kolorami wizji, zwiewnych nowożeńców i kóz o inteligentnych oczach, które widział w cichych salach Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Bella nałożyła na talerz kawał wiejskiego chleba, ser i pokryte solą sardynki i podała go przez stół, uważnie przyglądając się Varianowi.
– Gdyby się pan zjawił kilka dni wcześniej, jedlibyśmy pomidory – powiedział Chagall. – Jakiś gospodarz przywozi je co czwartek na targ. Przepraszam za ten skromny poczęstunek. Obawiam się, że chleb może być trochę czerstwy, ale cóż, c’est la guerre!
– Ależ wszystko jest pyszne – odparł Varian. – Nie chciałem sprawiać kłopotu.
– To nie kłopot. Chętnie dzielimy się tym, co mamy. – Szerokim gestem wskazał na żółtawy kamień, surowe ławy i złotozielone wzniesienie widoczne przez sklepione przejście w murze. – Jak pan widzi, prowadzimy tu ciche, spokojne życie. W Gordes nikt nas nie będzie nękał.
– Ma pan pracownię – zauważył Varian. – Wciąż pan maluje. I to właśnie czyni pana niebezpiecznym.
– Nasza córka mówi to samo – odezwała się Bella. – Powtarza nam to od miesięcy. Ale niech pan zrozumie, monsieur Fry, mojego męża ochroni jego sława. Rząd w Vichy nie ośmieli się nas tknąć.
– Z całym szacunkiem, madame Chagall, ani trochę w to nie wierzę. Vichy jest na pasku nazistów. A wszyscy wiemy, do czego są zdolni. Widziałem to na własne oczy. W trzydziestym piątym byłem w Berlinie, wysłała mnie tam redakcja. Ostatniego wieczoru mojego pobytu w mieście na Kurfürstendamm doszło do zamieszek. Widziałem okropne rzeczy. Ludzi wyciągano ze sklepów i bito na ulicy. Wrażono nóż w dłoń starca siedzącego przy kawiarnianym stoliku. Banda wyrostków wlekła jakąś kobietę za włosy.
– Takie rzeczy dzieją się w Niemczech. – Głos Chagalla stwardniał. – Nam to się nie przydarzy.
– Pozwólcie mi porozmawiać z moim znajomym z konsulatu – powiedział Varian. – Niech przynajmniej zacznie przygotowywać wasze dokumenty. Gdybyście podjęli decyzję o wyjeździe, zaczynanie wszystkiego od początku mogłoby potrwać kilka miesięcy.
Chagall pokręcił głową.
– Proszę mi wybaczyć, monsieur Fry. Przykro mi, że odbył pan tę podróż na darmo. Ale może przed wyjazdem zechciałby pan obejrzeć pracownię? Oczywiście o ile skończył już pan jeść.
Varianowi zabrakło słów. Aż nie mógł uwierzyć, że ktoś o takiej inteligencji, z takim doświadczeniem życiowym nie dostrzega tego, co widać jak na dłoni. Chagall wstał i przeszedł przez dziedziniec do trzymetrowych niebieskich drzwi. Varian też się podniósł. Skinieniem głowy podziękował Belli, a potem ruszył za malarzem po popękanym kamiennym bruku. Za niebieskimi drzwiami znajdował się pokój o wysokim sklepieniu, jedną ścianę zajmowały okna. Dawny refektarz żeńskiej szkoły. Wszędzie leżały płótna. Przez kilka minut Varian chodził między nimi w milczeniu. Znał twórczość malarza, ale nigdy nie widział jego obrazów w takim stanie przepoczwarzania, wilgotnych, wciąż zmienianych, pachnących terpentyną, surowym drewnem i mokrą gliną. Z płócien wyłaniały się podobne do duchów postacie: szarooka Madonna unosząca się w otoczeniu krów i aniołów nad zacienionym miastem; ukrzyżowany Chrystus otulony w tałes, a wokół Jego głowy opłakujący Go mędrcy; klęcząca nad rzeką kobieta z dzieckiem przytulonym do piersi; pęki białych i czerwonych kwiatów tryskających jak płomienie.
– Rejs przez ocean to nie byle co – odezwał się Chagall. – Można stracić więcej niż tylko farby i płótna. Artysta musi dawać świadectwo, monsieur Fry. Nie wolno mu odwracać twarzy, nawet jeśli tego chce.
– Martwy artysta nie da żadnego świadectwa.
Malarz zdjął kapelusz i położył go sobie na kolanie.
– Komitet nie musi się martwić o nasze bezpieczeństwo – oznajmił. – Lepiej zachowajcie środki dla tych, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Choćby dla takiego Maxa Ernsta. Podobno trafił do obozu koncentracyjnego w Gurs. Albo dla Jacques’a Lipchitza, mojego przyjaciela z Montparnasse. Nikt nie wie, gdzie się schronił. Albo Leva Zilbermana, tego, który namalował w Berlinie te ogromne murale.
– Tak, znam prace Zilbermana. Alfred Barr domagał się umieszczenia go na naszej liście.
– Czyli trafił pan pod niewłaściwy adres. Niech pan pomoże Ernstowi, Zilbermanowi, a nie mnie. – Chagall odwrócił się do swoich płócien, pędzli i nożyków, do drewnianych skrzynek pełnych wyciśniętych tubek z farbami. – Wspomnę o panu w naszych kręgach – powiedział. – Jest wielu takich, którzy aż palą się do wyjazdu.

* * *

Varian szedł ciężko do Cavaillon drogą przecinającą wzgórze, które widział przez sklepione wejście dziedzińca. W tym tempie dotrze do stacji za dwie godziny, potem kolejne dwie oczekiwania na pociąg i wreszcie wróci do Marsylii, niczego nie osiągnąwszy. Co przekaże swoim nowojorskim kolegom, Paulowi Hagenowi kierującemu Komitetem Pomocowym albo Frankowi Kingdonowi, jego prezesowi? Kiedy zeszłego lata on, Paul, Ingrid Warburg, Alfred Barr i kilka innych osób stworzyli swój wykaz – nazwisk dwustu artystów, pisarzy i intelektualistów, którzy znaleźli się na czarnej liście gestapo i nie mogli wyjechać z Francji – nie przyszło im nawet do głowy, że ktoś mógłby nie chcieć ich pomocy albo że nie będzie się obawiał długiej ręki rządu Vichy. Nie wzięli pod uwagę wielu innych rzeczy, które powoli odkrywał podczas swojego pobytu we Francji, nierzadko z uczuciem wstydu. To cud, że w ogóle udało im się kogokolwiek wydostać. Na razie takich osób było zaledwie dwanaście, maleńki ułamek całej listy.
Kopiąc kamienie na drodze z głębokimi koleinami, doszedł do wniosku, że wieczorem napisze do żony i poinformuje ją o powrocie do domu. Przyzna się – i cóż to będzie za ulga! – że jego misja nie idzie zgodnie z planem. Jak w ogóle mógł przypuszczać, że w ciągu miesiąca, jednego miesiąca, uda mu się odnaleźć i wyrwać stąd dwustu artystów? Wyobrażał sobie, że jeździ po wsiach na pożyczonym rowerze i zbiera uchodźców całymi tuzinami, jakby czekali na niego w gajach cytrynowych z gotowymi dokumentami podróży. Spodziewał się, że jakimś cudem konsulat zrobi wszystko, by mu pomóc. Ale natknął się na chaos panujący w kraju, na niezliczone bariery biurokracji, na idiotów w amerykańskim wydziale wizowym i wreszcie na opór samych artystów. Popełnił błąd, kiedy wywlókł się zza biurka w wydawnictwie. Skąd ten pomysł, że weźmie w swoje ręce życie ludzi takich jak Ernst czy Chagall, skoro nie miał pojęcia, jak się nimi zająć, a nawet jak ich przekonać, że znaleźli się w niebezpieczeństwie? Eileen chciała, żeby wracał do domu, bała się o niego. Jej list z ostatniego tygodnia nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. W takim razie wróci do domu. Od razu do niej napisze. Gdy tylko dotrze do Splendide.

2
La Dorade

Przed hotelem jak zwykle zobaczył kolejkę uchodźców – stali przy wejściu, chroniąc się w cieniu szklanego daszka. Ci, którzy byli tu już wcześniej, wołali do niego albo machali dokumentami, a ci, których widział po raz pierwszy, tłoczyli się wokół niego, żeby zagadać albo choć dotknąć jego rękawa, jakby był jakimś cholernym papieżem. Najdelikatniej, jak umiał, poradził im wrócić na noc do domu. Wszedł do środka i zapytał w recepcji, czy nie dostał wiadomości, mając nadzieję na list od Eileen. Ale ze Stanów Zjednoczonych nic nie przyszło, ani niebieska koperta poczty lotniczej, ani telegram. Jedynie wiadomość zostawiona przez telefon i zapisana na pasku żółtego papieru w linie: „La Dorade, godzina 19.00. Vincit labor ignorantiam”.
Gdybyśmy mogli określić te chwile, w których nasze życie rozdziela się na przedtem i na potem – gdybyśmy mogli zatrzymać upływ milisekund i spojrzeć na siebie tuż przed osunięciem się w groźną przepaść albo gdybyśmy mieli szansę zawisnąć w bursztynowej kapsule czasu, wiecznie żywi, bez ran w sercu, bez zmarszczek, bez nocy znaczonych niespokojnym snem – co byśmy wybrali: przepaść czy kapsułę? Czy w takiej chwili wolałby już zawsze żyć w czasie sprzed otrzymania wiadomości, bezpieczny i wciąż taki sam? Odwróciłby się na pięcie, wyszedł z Hôtel Splendide, zostawił życie we Francji?
Vincit labor ignorantiam. Złota myśl z „Hound and Horn”, kwartalnika literackiego z Harvardu. Ukuli ją pewnego wieczoru w gmachu Gore Hall, w pokoju Lincolna Kirsteina, jego przyjaciela i czasem kompana w łóżku. „Praca zwycięża ignorancję”. Miało to brzmieć ironicznie, bo tamtego wieczoru odpuścili sobie pracę na rzecz whisky Kirsteina. I oto teraz przesuwał kciukiem po łacińskich słowach, miękki ołówek recepcjonisty rozmazywał się trochę na żółtym papierze. Czyżby Kirstein był we Francji? Od wielu miesięcy nie miał od niego żadnych wiadomości. Wiosną poszli po przedstawieniu baletowym do mieszkania Kirsteina w centrum miasta, ale bankiet szybko przerodził się w spór, czy Stany Zjednoczone powinny przystąpić do wojny. Varian wyszedł, zanim zdążył narobić sobie kłopotów.
Właściwie nie miał się nad czym zastanawiać. Chętnie zobaczy się ze swoim dawnym współspiskowcem i współredaktorem „Hound and Horn”. Nikt inny nie zostawiłby mu takiej wiadomości. Poszedł więc na górę, zmienił koszulę i krawat, przyczesał włosy, wyczyścił kapelusz, zaciekawiony, jakie to wieści Kirstein ze sobą przywiózł albo o jaką przysługę zechce go poprosić. Na progu hotelowego pokoju wypił łyk whisky i od razu tego pożałował. I tak ciągle paliło go w żołądku, a alkohol jedynie to pogarszał. Ale ten ból należał do niego, należał całe życie. Wzmocniwszy się, wyszedł na ulicę spowitą marsylską mgłą sierpniowego wieczoru, gotowy na to, co go czeka w La Dorade.

* * *

Droga z hotelu prowadziła bulwarem d’Athènes, a potem przecinała Canebière, główną tętnicę Marsylii, na której goście wysiadywali przy kawiarnianych stolikach, a z otwartych okien restauracji mimo pookupacyjnego zakazu sączył się jazz. Na ulicy pachniało olejem napędowym, kardamonem, wilgotnym rynsztokiem, tytoniem i damskimi perfumami. Z Vieux Port na samym końcu Canebière dolatywał zapach wodorostów i soli. O tej porze port oświetlała jeszcze jaskrawożółta linia horyzontu, ostatni płynny ślad zachodu słońca wciskającego w mgłę swoje szafrany i korale. Jednak na ulicach zapadał już zmrok, zaułki dzielnicy portowej znikały w słabo oświetlonych jaskiniach po obu stronach bulwaru. Ten kwartał niczym niewyróżniających się sklepików odwiedził trzeciego dnia pobytu w mieście. Szukał szewca, żeby naprawić walizkę rozerwaną podczas lotu z Nowego Jorku. Po drodze jego uwagę przyciągnęła księgarnia antykwaryczna, w której cienki tomik Heraklita pozwolił mu skorygować błąd pamięci: ούδέν, a nie ίδιος w starym cytacie o tym, że wszystko się zmienia, nic nie pozostaje w bezruchu. Chciał przywołać ten wers w liście do Eileen, więc wolał się nie pomylić. Teraz księgarnia miała zamknięte okiennice, markizę też zwinięto na noc.
La Dorade, a tak naprawdę siedziba marsylskiego czarnego rynku, znajdowała się na rogu rue Fortia, po obu stronach zadaszonego wejścia tłoczyli się sprzedawcy skorupiaków. Właściciel Charles Vinciléoni zazwyczaj brylował przy stoliku z tyłu, jakby prowokując policję, by ośmieliła się mu przeszkodzić. Ale o ile Varian zdążył się zorientować, policja przychodziła tylko po to, żeby pogratulować mu jakości alkoholu. Wyglądało to tak, jakby Vinciléoni wyznaczył sobie dość podejrzaną porę dyżurów akademickich – jego krótkie siwe włosy i małe owalne okulary nadawały mu wygląd naukowca. Przyswoił też sobie styl, który można by niemal nazwać oksfordzkim: tweedowa marynarka z łatami na łokciach, lekko zniszczone buty, które mogły pochodzić jedynie od szewca z Savile Row, spodnie o nieco luźniejszym kroju niż ten noszony przez Francuzów. Gdy Varian wszedł do środka, Vinciléoni przywitał go skinieniem głowy. Varian był tu już stałym gościem, choć nigdy nie odważył się zagadać do właściciela. Jeszcze jedna z wielu drobnych porażek. Poprosił o stolik dla dwóch osób i zamówił whisky z wodą, przyglądając się mężczyznom w beretach, którzy opierali się o cynkowany bar. Z papierosowego dymu nie wyłoniła się żadna znajoma twarz. W szklance został mu może milimetr płynu, gdy przy stoliku pojawił się jakiś mężczyzna. Varian podniósł wzrok.
To nie był Kirstein.
Grant.
Są takie chwile, kiedy strumień czasu zakrzywia się, zatacza pętle, mętnieje. Teraźniejszość staje się przenikalna, przeszłość wyłania się na pierwszy plan, narzucając się bez ostrzeżenia. Uporządkowana sekwencja dni okazuje się kłamstwem, a racjonalny umysł nie umie się w tym odnaleźć. Jak nazwać tę niemożliwość, która objawiła się przed nim jako rzeczywistość? Halucynacją? Déjà vu, tandetną filmową sztuczką produkowaną przez umysł? Kelnerzy krążyli z tacami pełnymi bouillabaisse i małży, przy barze brzękało szkło, szejker do koktajli wygrywał kubański rytm. Varian wstał i zdjął z głowy kapelusz. On, który chełpił się tym, że zawsze wie, co powiedzieć i jak się zachować, osłupiał i oniemiał.
Uścisnął dłoń, którą podał mu Grant. Minęło dwanaście lat, od kiedy zniknął z Harvardu, z Cambridge, z życia Variana. A teraz nagle zjawił się w La Dorade, odsunął krzesło i usiadł na nim z gibką lekkością. Nad lewą brwią znajoma blizna w kształcie półksiężyca. Znajome oczy o najbardziej piwnym kolorze. I ta jego jasnobursztynowa skóra. Tylko dwie oznaki upływającego czasu: szczupłość policzków i twardość spojrzenia. No i może krój ubrania zdradzający drogiego krawca.
– Ja chyba śnię – odezwał się w końcu Varian.
Grant spuścił wzrok.
– Przepraszam za tę konspirację. Ale nie byłem pewien, czybyś przyszedł, gdybym podał swoje nazwisko.
Brzmienie jego głosu: miękkie końcowe „r”, przeciągłe filadelfijskie samogłoski, niski, intymny ton. Varian dotknął nasady nosa kciukiem i palcem wskazującym. W ustach rozlał mu się metaliczny smak. Miał wrażenie, że gwar sali zaciska się wokół niego. Zamrugał jeszcze raz. Grant ciągle tu był.
– Wybacz, ale wciąż nie mogę w to uwierzyć.
Grant przywołał kelnera.
– Czego się napijesz?
Varian wahał się przez chwilę.
– Oczywiście wuja Scorcha – powiedział w końcu.
To był ich znak rozpoznawczy z dawnych popijaw z czasów „Hound and Horn”: najtańsza whisky w barze.

 
Wesprzyj nas