Elektryzujący debiut jednej z najpopularniejszych amerykańskich dziennikarek. Powieść nominowana do National Book Award.


Pan i pani FleishmanDoktor Toby Fleishman wreszcie wyzwolił się z koszmaru małżeństwa z Rachel. Po latach upokorzeń i emocjonalnej poniewierki jego popularność wśród kobiet, wspomagana przez aplikacje randkowe, wyraźnie rośnie. Niestety, nowe życie Toby’ego zamiera, zanim na dobre się zaczęło…

Wszystko to spotyka Toby’ego z powodu nagłego zniknięcia byłej żony. Fleishman próbuje jej szukać, dzieląc czas między pracę w szpitalu, opiekę nad dziećmi i erotyczne przygody. Jeśli jednak chce zrozumieć zachowanie Rachel, musi przyjąć do wiadomości, że jego wyobrażenia na temat ich związku od początku odbiegały od rzeczywistości.

„Pan i pani Fleishman” to elektryzujący debiut jednej z najpopularniejszych amerykańskich dziennikarek. Taffy Brodesser-Akner analizuje współczesną kulturę, próbując odnaleźć sens instytucji małżeństwa.

***

Mocna i niepokojąca opowieść o tym, że budowanie życia we dwoje często pomija kluczowy fakt: każde z tych dwojga jest odrębnym istnieniem.
„The New York Times Book Review”

Przezabawna, stylowa i wnikliwa powieść opisująca precyzję i zwinność żonglera nożami, niezbędną do utrzymania współczesnego małżeństwa.
„O, The Oprah Magazine”

Taffy Brodesser-Akner
Pan i pani Fleishman
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Dolnośląskie
Premiera: 29 kwietnia 2020
 
 

Pan i pani Fleishman


Część pierwsza
FLEISHMAN MA KŁOPOTY

Pewnego ranka Toby Fleishman obudził się w mieście, w którym mieszkał całe swoje dorosłe życie i które nagle jakimś cudem zaroiło się od kobiet mających na niego ochotę. W dodatku nie byle jakich kobiet, ale kobiet zrealizowanych, niezależnych, takich, które wiedzą, czego chcą. Nie zakompleksionych i niepewnych siebie sierotek jak te, u których miał szansę w czasach dawno przebrzmiałej młodości – to znaczy myślał, że ma, bo tak naprawdę nigdy na niego nawet nie spojrzały. Nie, te kobiety były zmotywowane i dostępne, interesujące i zainteresowane, podniecające i podniecone. Te kobiety zamiast czekać, aż się do nich zadzwoni zwyczajowo dzień, dwa czy trzy po spotkaniu, wysłałyby wcześniej zdjęcie swoich genitaliów. Te kobiety miały otwarte umysły, były gotowe na wszystko, głośno wyrażały swoje pragnienia i potrzeby, używały zwrotów takich jak „kawa na ławę”, „żadnych zobowiązań”, „mam tylko dziesięć minut, bo muszę odebrać Bellę z baletu”. Te kobiety pieprzyłyby się z wami, jakby wam były winne kasę, jak mawiał nasz stary przyjaciel Seth.
Rzeczywiście, kto mógł przewidzieć, że w wieku czterdziestu jeden lat Toby Fleishman odkryje, że ekran jego komórki od rana do nocy będą rozświetlać (w nocy szczególnie jaskrawe) wiadomości ze zdjęciami stringów i rowków między pośladkami, biustu od dołu, z profilu i en face, a także innych części kobiecego ciała – dawniej nie ośmielał się nawet marzyć, że kiedykolwiek spotka je wszystkie u pełnowymiarowej osoby, dosłownie pełnowymiarowej, a nie takiej w czasopiśmie czy komputerze. I to po latach młodości, które upłynęły mu pod znakiem miłosnych niepowodzeń! Po tym jak postawił wszystko na jedną kobietę! Kto mógł coś takiego przewidzieć? Kto mógł się spodziewać, że Toby wciąż ma w sobie tyle życia?
A jednak, stwierdził, to było wkurzające. Rachel zniknęła i ta jej nieobecność była nie na miejscu, krzyżowała mu szyki. Nie żeby nadal jej pragnął – zupełnie nie w tym rzecz. Nie pragnął Rachel i absolutnie nie chciał, żeby wciąż z nim była. Po prostu tyle czasu zajęło mu czekanie, aż rozwieją się opary ich małżeństwa, załatwianie papierkowej roboty niezbędnej, żeby się od niego uwolnić – powiedzieć dzieciom, wyprowadzić się, poinformować współpracowników – że w ogóle się nie zastanawiał, jak może wyglądać życie po drugiej stronie. Oczywiście wiedział, czym jest rozwód w skali makro. Ale jeszcze nie przywykł do niego w skali mikro – w skali pustej połowy łóżka, tego, że nikt was nie popędza, mówiąc, że się spóźnicie, w skali braku „wy”. Ile czasu musiało upłynąć, zanim na zdjęcia kobiet w telefonie – zdjęcia, które przesyłały mu ochoczo i z własnej woli – mógł spojrzeć wprost, otwarcie, a nie kątem oka? No dobra, mniej, niż się spodziewał, ale jednak nie stało się tak od razu. Na pewno nie od razu.
W czasie trwania ich małżeństwa nigdy nie spojrzał na inną kobietę – do tego stopnia był zakochany w Rachel, zakochany we wszelkich instytucjach czy systemach. Szczerze i z oddaniem pracował na rzecz tego, by ocalić ich związek, także wtedy, gdy dla każdej rozsądnie myślącej osoby stało się jasne, że jego żałosna kondycja nie była stanem przejściowym. Uważał, że praca jest szlachetna. Uważał, że cierpienie jest szlachetne. Ale nawet gdy zdał sobie sprawę, że to koniec, i potrzebował lat, wielu lat, żeby przekonać Rachel, że tak nie można, że są zbyt nieszczęśliwi i wciąż dość młodzi, żeby ułożyć sobie życie osobno, nawet wtedy nie pozwolił, aby jego wzrok zboczył choć o milimetr. Głównie dlatego, powiedział, że za bardzo zajmował go własny smutek. Głównie dlatego, że cały czas czuł się jak śmieć, a człowiek nie powinien cały czas czuć się jak śmieć. Co więcej, nie powinien się napalać, kiedy czuje się jak śmieć. Tam, gdzie podniecenie przecina się z niską samooceną, jest miejsce wyłącznie na konsumpcję pornografii.
Teraz jednak nie miał komu dochowywać wierności. Nie było Rachel. Nie było jej w jego łóżku. Nie było w łazience, gdzie z precyzją godną robota do artroskopii rysowałaby eyelinerem w płynie kreskę w miejscu zetknięcia rzęs z powieką. Nie było jej na siłowni, skąd wracała w nastroju mniej ponurym niż zwykle, może nie bardzo, ale jednak. Nie budziła się w środku nocy, uskarżając na bezdenną otchłań i niekończącą się bezsenność. Nie siedziała na maleńkim krzesełku na zebraniu z okazji rozpoczęcia roku szkolnego w absolutnie prywatnej, a mimo to jakimś cudem postępowej szkole na zachodnim Manhattanie, i nie słuchała, jakież to w tym roku nowe, jeszcze większe wyzwania czekają ich nieszczęsne pociechy. (Choć z drugiej strony i tak rzadko bywała na zebraniach. Wieczorami zwykle pracowała albo szła na kolację z klientem: kiedy była miła, nazywała to „dokładaniem wszelkich starań”, kiedy indziej – „byciem dojną krową”). Tak więc nie, nie było jej. Była gdzie indziej, w zupełnie innym mieszkaniu, niegdyś należącym także do niego. Każdego ranka ta świadomość całkowicie go obezwładniała, przyprawiała o panikę, sprawiała, że zaraz po przebudzeniu myślał: Coś jest nie tak. Jakiś problem. Mam kłopoty. Niby to on prosił o rozwód, a mimo to: Coś jest nie tak. Jakiś problem. Mam kłopoty. Każdego ranka na nowo się z tego otrząsał. Każdego ranka przypominał sobie, że to normalne, nie ma w tym nic niewłaściwego, zwyczajna kolej rzeczy. Miejsce Rachel nie jest obok. Miejsce Rachel jest w jej własnym, ładniejszym domu.
Tam jednak też jej nie było, w każdym razie nie tego konkretnego poranka. O czym dowiedział się, kiedy się pochylił nad nową szafką nocną z Ikei i wziął telefon, którego pulsującą obecność wyczuł, na kilka chwil zanim na dobre otworzył oczy. Czekało na niego siedem czy osiem wiadomości, w większości od kobiet, które w nocy kontaktowały się z nim przez aplikację randkową, jego wzrok jednak od razu powędrował do esemesa od Rachel ukrytego gdzieś pośrodku. Wydawał się świecić innym światłem niż te, które zawierały części ciała i koronkową bieliznę, przyciągnął jego uwagę w inny sposób. O piątej rano Rachel napisała: Jadę na weekend do Kripalu. FYI: dzieciaki są u ciebie.
Musiał przeczytać wiadomość dwa razy, żeby ją zrozumieć, po czym ignorując erekcję, której pozwolił w pełni rozkwitnąć, bo wiedział, że w jego komórce roi się od nowych materiałów do masturbacji, wyskoczył z łóżka. Wybiegł na korytarz i zobaczył dzieci śpiące w swoich pokojach. FYI: dzieciaki są u ciebie? FYI?! FYI pisało się, kiedy coś się człowiekowi przypomniało, FYI było dodatkiem. Nie kwestią zasadniczą. A informacja, że dzieci ulokowano w jego mieszkaniu pod osłoną nocy, w czasie nadprogramowym, z wykorzystaniem klucza, który udostępnił Rachel na wypadek wyższej konieczności, jemu wydawała się zasadnicza.
Wrócił do sypialni i zadzwonił do Rachel.
– Co ty sobie myślisz? – wysyczał szeptem do słuchawki. Wciąż nie wychodziło mu to najlepiej, ale z każdym dniem zyskiwał coraz większą wprawę. – A gdybym wyszedł, nie wiedząc, że tu są?
– Dlatego wysłałam ci esemesa – odparła. Szeptosyk przychodził jej z równą swobodą jak wywracanie oczami.
– Przywiozłaś je po północy? Bo wtedy poszedłem spać.
– Podrzuciłam o czwartej. Próbowałam wcisnąć się do ośrodka na weekend. Zwolniło się miejsce. Zajęcia zaczynają się o dziewiątej. Toby, daj mi odsapnąć. Naprawdę jest mi ciężko. Potrzebuję czasu dla siebie. – Tak jakby cały jej czas nie był czasem wyłącznie dla siebie.
– Nie możesz wykręcać takich numerów, Rachel. – Teraz wypowiadał jej imię tylko na końcu zdania, Rachel.
– Dlaczego? Przecież i tak miały przyjechać do ciebie na weekend.
– Ale dopiero jutro! – Przytknął palce do nasady nosa. – Weekendy zaczynają się w sobotę. Ty tak ustaliłaś, nie ja.
– Miałeś jakieś plany?
– Co to w ogóle ma do rzeczy, Rachel? A gdyby wybuchł pożar? Gdyby coś się stało któremuś z moich pacjentów i musiałbym biec do szpitala, nie wiedząc, że tu są?
– Ale nie musiałeś. Przepraszam, powinnam cię obudzić i powiedzieć, że zostawiam dzieci?
Miałoby to katastrofalne skutki dla postępów w procesie rozumienia, że nie stanowi już części jego poranka.
– W ogóle nie powinnaś tego robić – odparł.
– No cóż, gdyby to, co mówiłeś wczoraj wieczorem, było prawdą, to powinieneś przewidzieć, że coś takiego się stanie.
Zaczął przetrząsać zaspany umysł w poszukiwaniu ich ostatniej, pełnej nienawiści rozmowy i nagle z przerażeniem ją sobie przypomniał: Rachel bredziła coś o otwarciu biura na zachodnim wybrzeżu, jakby była nie dość zaganiana i zawalona robotą. Szczerze mówiąc, pamiętał wszystko jak przez mgłę. Przypomniał sobie tylko, że na koniec krzyczała coś, zanosząc się płaczem, a on nie mógł nic zrozumieć, wreszcie w słuchawce zapadła cisza i wtedy zdał sobie sprawę, że się rozłączyła. Tak teraz kończyły się ich rozmowy – nie było w nich już miejsca na zrezygnowane małżeńskie przeprosiny. Toby przez całe życie słyszał, że jeśli ludzie się kochają, nie muszą się przepraszać. Ale nie, okazało się, że w rzeczywistości nie muszą się przepraszać po rozwodzie.
– Toby, to wcale nie było dla mnie łatwe – powiedziała Rachel. – Wiem, że podrzuciłam dzieci wcześniej. Ale trzeba je tylko zaprowadzić na półkolonie. Jeśli masz jakieś plany, poproś Monę. Dlaczego w ogóle wciąż o tym rozmawiamy?
Jak mogła nie widzieć, że to nie błahostka? Tak się składało, że faktycznie miał tego wieczoru randkę. Nie chciał zostawiać dzieci pod opieką Mony – to był sposób Rachel, nie jego. Najwyraźniej nie docierało do niej, że Toby był prawdziwym człowiekiem, a nie kursorem czekającym na jej polecenia, że nie przestawał istnieć, kiedy wychodziła z pokoju. Nie potrafił zrozumieć, po co były te wszystkie ustalenia, skoro Rachel nie zamierzała nawet udawać, że ich przestrzega, ani przepraszać, kiedy tego nie robiła. Dał jej klucz do nowego mieszkania nie po to, żeby wykręcała takie numery, ale żeby pewne sprawy mogli rozwiązywać polubownie. Polubowny, polubowna, polubowne. Zauważyliście, że tego określenia używa się właściwie głównie w kontekście sądowym? Może dlatego, że często odnosi się do rozwodu i ludzie nie chcą go stosować gdzie indziej, żeby nie roznosić zarazy? Na tej samej zasadzie, na jakiej przymiotnik „terminalny” jest zarezerwowany dla chorób śmiertelnych.
Dzieci zaczęły się wiercić i w sumie dobrze, bo wzwód zniknął.

Solly, dziewięciolatek, zdążył się obudzić, ale jedenastoletnia Hannah chciała zostać w łóżku.
– Przykro mi, ale nic z tego – powiedział Toby. – Za dwadzieścia minut musimy wyjść z domu.
Przyczłapały do kuchni, tocząc nieprzytomnym wzrokiem, a Toby, tracąc czas, musiał przekopać ich torby w poszukiwaniu ubrań, które miały dzisiaj włożyć. Hannah warknęła, że wybrał zły zestaw i te leginsy są na jutro, wyciągnął więc maleńkie czerwone szorty, a ona wyrwała mu je z ręki z obrzydzeniem kogoś, kogo nie obowiązują żadne względy w kwestii okazywania uczuć. A potem rozdęła nozdrza, zacisnęła usta i jakimś cudem udało jej się wycedzić przez zęby, że chciała, żeby kupił Corn Flakes, a nie Corn Chex, co w rzeczywistości miało znaczyć, że jej ojciec jest pieprzonym idiotą.
Solly tymczasem zjadał swoje płatki ochoczo. Zamknął oczy i potrząsnął głową z rozkoszą.
– Hannah – powiedział. – Musisz tego spróbować.
Toby nie miał oporów, żeby czuć wdzięczność za tę smutną demonstrację solidarności. Solly rozumiał. Solly wiedział. Solly był jego do tego stopnia, że Toby nigdy nie zastanawiał się, czy w ogóle było warto. Jego syn miał w sobie tę samą co Toby wewnętrzną potrzebę, żeby wszystko było w porządku. Chciał spokoju tak samo jak ojciec. Nawet wyglądali podobnie. Te same czarne włosy, brązowe oczy (choć u Solly’ego nieco większe, przez co zawsze wyglądał na odrobinę przestraszonego), ten sam nos w kształcie przecinka, ta sama filigranowość, która oznaczała nie tylko niski wzrost, lecz także proporcjonalną budowę. Nie byli mikrzy czy konusowaci – bez punktu odniesienia nikt nie domyśliłby się, że są niewysocy. Na szczęście, bo bycie niskim już i tak jest trudne. I na nieszczęście, bo ludzie, którzy widzą kogoś takiego bez punktu odniesienia, spodziewają się, że będzie wyższy, i potem są rozczarowani.
Owszem, Hannah także była jego, ale miała proste blond włosy Rachel, wąskie niebieskie oczy Rachel i ostry nos Rachel – cała jej twarz była jednym wielkim oskarżeniem jak u matki. Choć cechował ją też szczególny rodzaj sarkazmu charakterystyczny dla jego rodziny. W każdym razie kiedyś. Rozstanie rodziców pozbawiło ją poczucia humoru i wyzwoliło wściekłość, która brała się albo stąd, że oboje z Rachel walczyli zbyt często i zażarcie, albo stąd, że wkraczała w okres dojrzewania i hormony doprowadzały ją do szału. Albo stąd, że w przeciwieństwie do Lexi Leffer nie miała komórki. Albo że z konta na Facebooku mogła korzystać tylko na komputerze w salonie, a przecież ona nawet nie chciała konta na Facebooku, bo Facebook był dla zgredów. Albo że wolał jej kupić tenisówki, które wyglądały jak kedsy, ale kosztowały dwanaście dolarów mniej, bo przecież, powtórzmy, wyglądały tak samo, tylko nie miały niebieskiej metki z tyłu, więc czy ktoś tu przypadkiem nie padł ofiarą konsumpcjonizmu? Albo że w radiu szła właśnie smutna popowa piosenka o miłości sprzed lat, piosenka, która tyle dla niej znaczyła, a on poprosił, żeby ją ściszyła, bo właśnie rozmawiał przez telefon ze szpitalem. Albo że kiedy później puściła mu ten smutny popowy kawałek, żeby zrozumiał, dlaczego jest dla niej taki ważny, aż się zagotowała, bo w cudowny sposób nie dotarło do niego, że mógł obudzić w niej nostalgię za czymś, czego jeszcze nie doświadczyła, ponieważ nigdy nie miała chłopaka. Albo że się zastanawiał, czy ta spódnica nie jest za krótka, skoro nie można w niej usiąść. Albo czy te spodenki nie są za krótkie, bo pokazują pośladki i nawet kieszenie się w nich nie mieszczą, skoro widać całą podszewkę. Albo że zapytał ją, gdzie podziała szczotkę do włosów, co w jej odczuciu najwyraźniej znaczyło, że ma okropną fryzurę. Albo że – nie – chciała – oglądać – Narzeczonej dla księcia ani żadnego innego filmu dla zgredów. Albo że pewnego dnia w geście czułości przejechał jej ręką po włosach, całkowicie rujnując idealny przedziałek, i potem potrzebowała dziesięciu minut, żeby to naprawić. Albo że – nie – chciała – czytać – Narzeczonej dla księcia ani żadnej innej książki dla zgredów. Tak, jej pogarda dla rodziców, która wydawała się do zniesienia, kiedy była wymierzona w oboje, okazała się absolutnie niszczycielska, gdy w skoncentrowanej formie trafiała wyłącznie w niego. Nie miał pojęcia, czy zostawało coś jeszcze dla Rachel. Wiedział tylko, że Hannah nie potrafiła na niego spojrzeć, żeby jej oczy w kolorze jeziora nie zwęziły się w dwa lasery, nos jeszcze bardziej się nie zaostrzył, a zasznurowane usta nie pobielały.
Wlekli się w stronę ośrodka wściekli i zdekoncentrowani, bo byli zmęczeni (Widzisz, Rachel? Widzisz?).
– Nienawidzę półkolonii – oznajmiła Hannah. – Dlaczego nie mogę zostać w domu?
Chciała wyjechać na obóz na całe lato, ale na początku października miała bat micwę[1] i potrzebowała czerwca i lipca, żeby nauczyć się swojej haftary[2].
– Przecież wyjeżdżasz za niecały tydzień. Została jeszcze tylko jedna lekcja.
– Ale ja chcę już!
– Może powinienem ci na ten czas wynająć mieszkanie, co? – spytał Toby. Przynajmniej Solly się roześmiał.
Zjawili się w domu kultury 92nd Street Y[3] wśród tych wszystkich matek we wzorzystych leginsach i sportowych koszulkach z napisem „Joga i wódka” albo „Jedz. Śpij. Trenuj. Powtórz”. Półkolonie kosztowały tu prawie tyle samo co obóz, a Hannah ciągle dopytywała, czy zamiast brać w nich udział, nie mogłaby zostać pomocą opiekuna, opcja dostępna dopiero po skończeniu dziesiątej klasy.
– Nawet wtedy byłoby to odpłatne – stwierdził Toby, zajrzawszy na stronę ośrodka. – Dlaczego miałbym płacić za to, że będą cię uczyć, jak być opiekunką, skoro w tym czasie wykorzystywaliby cię jako opiekunkę? – spytał ją na wiosnę.
– A dlaczego musiałeś płacić, żeby cię uczyli, jak być lekarzem, skoro w tym czasie wykorzystywali cię jako lekarza? – odparła.
Miała rację. Toby pomyślał wtedy, że ma umysł jak brzytwa i wolałby, żeby tej brzytwy nie używała wyłącznie przeciwko niemu. Pomyślał, że staje się pewnym typem dziewczyny i że bycie kimś takim będzie dla niej straszliwie wyczerpujące.
Udało im się dotrzeć na miejsce z bodaj sześciominutowym zapasem. Ludzie z Y codziennie zabierali dzieciaki do ośrodka w Palisades, więc gdyby się spóźnili, jego dwójka musiałaby spędzić cały dzień z maluchami. Hannah nie chciała, żeby ojciec odprowadził ją w miejsce zbiórki, zabrał więc Solly’ego do jego sali, przez chwilę przyglądał się, jak syn dołącza do grupy kończącej eksperyment z glutami, i już miał opuścić budynek, gdy usłyszał, że ktoś go woła.
– Toby! – Głos był niski, kobiecy, lekko schrypnięty.
Toby odwrócił się i zobaczył Cyndi Leffer, dobrą znajomą Rachel, matkę dziewczynki, która chodziła z Hanną do klasy. Przyglądała mu się uważnie. Aha. Wiedział, co teraz nastąpi: przechylenie głowy o dwadzieścia stopni i przerysowany grymas, równoczesne uniesienie i ściągnięcie brwi.
– Toby! Cały czas myślałam, żeby się do ciebie odezwać – powiedziała Cyndi. – Nie wiedzieliśmy, co się z tobą dzieje. – Miała na sobie leginsy z lycry, turkusowe, z fioletowym nadrukiem śladów zwierzęcych łap w górnej części ud – wyglądały, jakby wrzosowy tygrys próbował się dostać do jej krocza – i tank top z napisem „Duchowy gangster”. Toby przypomniał sobie, jak Rachel mówiła, że rodzice, którzy w imieniu córki zamieniają miejscami igrek z „i”, nie dają swojemu dziecku wielkiej szansy w życiu. – Jak się miewasz? Jak dzieciaki?
– W porządku – odparł, starając się nie przechylać głowy tak jak ona. Nic z tego, miał za dobrze rozwinięte neurony lustrzane. – Dajemy sobie radę. To spora zmiana.
Cyndi miała włosy ufarbowane zgodnie z nową modą, przy skórze ciemne, a dalej coraz jaśniejsze, aż do blondu na końcówkach. Tylko że w jej przypadku góra okazała się za ciemna – taki odcień pasowałby komuś młodszemu – i wydobywała niedoskonałości na czole. Toby pomyślał o rehabilitantce, z którą przespał się kilka tygodni temu – też miała ombre, ale ciemniejsza część była w ciepłym odcieniu, dzięki czemu nie kontrastowała tak bardzo z cerą, mimo że rehabilitantka była w tym samym wieku co Cyndi.

 
Wesprzyj nas