Po klęsce powstania Warszawa stała się pustynią ruin. Mimo skali zniszczeń decyzję o jej odbudowie podjęto niemal niezwłoczne.


Najlepsze miasto świataGrzegorz Piątek, autor znakomitego „Sanatora”, proponuje nam książkę o entuzjazmie i optymizmie, o wyobrażaniu sobie „najlepszego miasta świata” na gruzach starego porządku i o architektach z Biura Odbudowy Stolicy, którzy dali się uwieść doktrynie.

Po klęsce powstania warszawskiego nazywana niegdyś Paryżem Północy Warszawa zamieniła się w ocean gruzów. Trzeba było mieć wiele wyobraźni, żeby patrząc na sterczące kikuty dawnych kamienic, planować szybkie odrodzenie miasta. A jednak decyzję o jego odbudowie podjęto niemal niezwłocznie. Przed architektami i budowniczymi stanęło trudne zadanie…

Choć wizytówką powojennej odbudowy Warszawy stała się zrekonstruowana starówka, to reszta miasta nie miała wrócić do dawnej formy, tylko zamienić się w idealną nowoczesną metropolię.

To książka o entuzjazmie i optymizmie, o wyobrażaniu sobie „najlepszego miasta świata” na gruzach starego porządku, o architektach z Biura Odbudowy Stolicy, którzy tworząc miasto swoich marzeń, przykładali rękę do budowy totalitarnego państwa.

Grzegorz Piątek
Najlepsze miasto świata
Warszawa w odbudowie 1944–1949
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 26 lutego 2020
 
 

Najlepsze miasto świata

Wstęp, czyli wstyd

Na początku był wstyd. Rok 1915. W tej wojnie nikt nie miał zamiaru zdobywać ani bronić Warszawy do ostatniego naboju. Gdy zbliżyły się niemieckie oddziały, Rosjanie po prostu porzucili miasto i uciekli na wschód. Zniszczyli wprawdzie mosty na Wiśle, wywieźli wiele cennych ruchomości, ale poza tym Warszawa poniosła niewielkie straty. 5 sierpnia spokojnie przeszła spod berła Romanowów pod niemiecką okupację.

Alfred Lauterbach wrócił do Warszawy kilka lat wcześniej, po studiach w Lipsku, Bonn i Bernie. Uzbrojony w dyplom z filozofii i ostre pióro, walczył nie tyle o wolną Polskę, ile o lepszą Warszawę. Ten historyk sztuki i konserwator, aktywista prężnie działającego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, niedługo po ucieczce Rosjan opublikował książeczkę Potrzeby estetyczne Warszawy.

Pierwsze zdanie zapowiada ton całości: „Warszawa należy do najbardziej zaniedbanych, pod względem estetycznym, miast Europy”1. Dalszy ciąg to jeden wielki lament, litania problemów, które nabrzmiewały, odkąd Warszawa stała się naprawdę dużym miastem i przestała sobie ze sobą radzić. Od upadku powstania styczniowego liczba mieszkańców wzrosła z 200 tysięcy do ponad 800 tysięcy. Przez ten czas miasto prawie nie zmieniło swoich granic, więc na tej samej powierzchni, na obszarze między Polem Mokotowskim na południu i Cytadelą na północy, Powązkami na zachodzie i Kamionkiem na wschodzie, tłoczyło się cztery razy więcej ludzi. Efekt? „Gdy w Krakowie na jeden dom przypada mieszkańców 32, w Paryżu 32, w Poznaniu 49, w Berlinie 51, w Wiedniu 58, w Pradze 42, w Kolonii 17, w Brukseli 9, w Londynie 8, w Warszawie 95”2.

Warszawa rosła bez planu i na własnej skórze czuła, że rozrost to nie to samo co rozwój. Dzisiaj narzekamy na brak obowiązującego planu, wtedy nie było żadnego. Teraz są chociaż studia i strategie, do których można się odwołać w dyskusji albo podczas projektowania w mniejszej skali, wtedy nie było nawet tego. Jak pisał Lauterbach, „kontentowano się bezmyślnem przedłużaniem istniejących ulic, tworzono z nowych dzielnic niepraktyczną, nudną i ciasną szachownicę”3. Setki kamienic wyrastały na tej planszy do „gry w miasto”, skrępowane jedynie ogólnymi przepisami budowlanymi, które często udawało się naginać.

Stan rodzinnego miasta to dla Lauterbacha jeden wielki wstyd, przedmiot obywatelskiej troski i słusznego gniewu. Historyk pisał, że ulice Warszawy nie są w ogóle zakomponowane i służą wyłącznie komunikacji, a i to zadanie spełniają coraz gorzej, bo są za wąskie, a zabudowa przy nich za gęsta. Lauterbach radził zwracać uwagę nie tylko na funkcję, lecz i na kompozycję ulic, a zamiast „placów komunikacyjnych” tworzyć „place architektoniczne”4. Nawoływał do wykorzystania potencjału historycznych założeń, które choć zeszpecone, wciąż broniły się resztkami dawnej świetności5. Gorzej z nowymi: to „po prostu inżynierską linijką odmierzone puste miejsca między domami przy skrzyżowaniu ulic, gdzie kamienice kłócą się między sobą wyzywającymi fasadami, a wysokością zachwalają swą dochodowość”6. Za „najgorszy ze wszystkich w śródmieściu”, „tak zeszpecony i tak fałszywie złożony, iż uratować się nie da”7, uznawał plac Warecki (dzisiejszy plac Powstańców Warszawy).

Lauterbach winił za ten bałagan dyktat komercji i bezguścia. „Na dobrym smaku przedsiębiorców budowlanych polegać nie można”8 – uważał, tymczasem „cały ruch budowlany skupił się na domach czynszowych i spekulacyjnych, nadając miastu szary, nudny i kramarski charakter środowiska bez ambicyj artystycznych, a nawet bez komfortu, w zachodniem pojmowaniu tego słowa”. Co gorsza, „taki stan rzeczy zaczęto z czasem uważać za normalny, oklaskując każdą wielopiętrową kamienicę o aroganckiej i bezmyślnej fasadzie”9.

Nawet jeśli w Warszawie powstawały wartościowe budowle, to efekt niweczyła trzecia zmora: „dysproporcya wysokości domów w stosunku do szerokości ulicy, otoczenia i obszaru”. Niejedna wytyczona jeszcze w XVIII wieku, nisko kiedyś zabudowana ulica czy droga zamieniała się w „ciemny, duszny i wilgotny wąwóz. Do nagich, szczytowych ścian »drapacza« przytula się nędzny parterowy domek, przeżywający ostatnie swe dni w sromocie zaniedbania”10. Ktoś inny napisał potem, że pierzeje warszawskich ulic przypominały wyszczerbiony grzebień11 – tu nisko, tam wysoko, ówdzie dziura.

Czwarty wstyd to krzykliwe elewacje12. „Zalecać można jedynie barwy neutralne i jasne” – radził Lauterbach. – „Kolory jaskrawe […] korzystnie wyglądają tylko w słońcu, u nas są zupełnie nieodpowiednie. Kolory o brunatnych, zielonkawych i kawowych odcieniach powinny być zarzucone, gdyż tworzą brudne plamy i zabierają światło”13. Ponadto „malowanie domów musi być jednakowe na całej długości fasady. Jeżeli dom należy do kilku właścicieli, własność każdego nie może być uzewnętrzniona odmiennem malowaniem”14.

Historyka sztuki martwił też brak szacunku dla zabytków i lokalnej tradycji. W kosmopolitycznej „fałszywej wielkomiejskości” spekulacyjnych kamienic „utonęły nie tylko stare cenne gmachy, lecz zagubił się odrębny, stołeczny i polski charakter Warszawy”15. Rezydencje zamienione na domy czynszowe, a nawet na szpitale czy centrale telegraficzne, podzielone na biura, mieszkania i sklepy, przebudowane, nadbudowane i rozbudowane, dawno straciły formę z czasów Wazów, Wettynów czy Stanisława Augusta. Mimo wielowiekowej historii Warszawa wyglądała na miasto bez rodowodu, na miasto świeżo wzbogaconych kupców.

Wstyd szósty to stan zieleni miejskiej. Zadrzewienie ulic uważa wprawdzie Lauterbach za „dobre”, a skwery „na ogół nieźle utrzymane, lepiej niż we Lwowie i w Krakowie, znacznie jednak gorzej niż w Poznaniu”16, natomiast zdecydowanie za mało jest parków, nie mówiąc o nowoczesnych terenach sportowych i rekreacyjnych, które zaczynają już powstawać w europejskich metropoliach na fali troski o zdrowie i popularności sportu.

Siódmy wstyd to kompleks Zachodu i piętno Rosji. Teraz, gdy zaborcza administracja i wojsko były już daleko, można było głośno mówić, że „Warszawa polska musi być zachodnia, musi nawiązać nić dawnych dobrych tradycji, ścierając z oblicza swego wszystkie ślady przemocy i upadku”17. Za ślad obcej kultury uważał Lauterbach nie tylko cerkwie, ale i jaskrawe elewacje domów, które (czy słusznie?) zaliczał do „cech niepolskich”18, traktował jak przywleczoną ze wschodu chorobę, którą da się wyleczyć i wrócić do normy dobrego, europejskiego smaku.

Do listy wstydów należałoby dodać jeszcze niedostatek gmachów publicznych. Liczbą ludności Warszawa przewyższała wtedy Rzym, ale w przeciwieństwie do niego nie była stolicą państwa. Jedno z największych miast Imperium Rosyjskiego rangą nie różniło się od Łodzi czy Charkowa. Jeśli więc działały tu jakieś instytucje o metropolitalnej randze, to głównie dzięki determinacji i hojności miejscowych, polskich elit. Siedziby tych instytucji powstawały na dość przypadkowych działkach, które krępowały rozwój tych inicjatyw i niweczyły urbanistyczny potencjał ich siedzib. Z bogato zdobionego gmachu filharmonii melomani wypadali wprost pod koła powozów ciągnących ulicą Jasną, a ufundowana przez Kierbedziów biblioteka publiczna, o klasycyzującej fasadzie godnej własnego placu, stanęła w rzędzie kamienic przy Koszykowej. Do dziś wystarczy, że kilkoro czytelników wyjdzie przed budynek na papierosa, i już na chodniku tworzy się zator.

Lauterbach wydał swoją broszurę w momencie, w którym przełamanie impasu wydawało się możliwe. W 1916 roku, po kilku latach starań, po raz pierwszy od dziesięcioleci powiększył się zasięg Warszawy. W jej granicach znalazły się słabo zaludnione przedmieścia, takie jak Ochota, Żoliborz, Mokotów, Targówek czy Saska Kępa. Miasto otrzymało w ten sposób upragnioną przestrzeń życiową, ale była to tylko połowa sukcesu. Teraz należało nie dopuścić do tego, by chaos spekulacyjnej zabudowy przelał się przez stare rogatki i owładnął nowo przyłączonymi obszarami. Dlatego warszawskie Koło Architektów sformowało zespół, który opracował pierwszą w dziejach miasta całościową koncepcję jego zagospodarowania – Szkic wstępny planu regulacyjnego. Na rysunku widać szerokie aleje i parki, nowe, wygodne dzielnice mieszkalne oraz miasta ogrody na obrzeżach, rozległe tereny sportowe i wystawowe, dzielnicę uniwersytecką na Polu Mokotowskim oraz wielkie gmachy publiczne i place w węzłowych miejscach. Taki rozmach zdawał się uzasadniony: niemieccy okupanci przywrócili, po ponad pięćdziesięciu latach, radę miejską, a prężnie rozwijające się instytucje obywatelskie energicznie zabrały się do organizowania życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Optymiści mieli więc prawo przypuszczać, że jeśli uda się odzyskać polskie państwo, a Warszawa zostanie jego stolicą, miasto rozkwitnie i nadrobi wieloletnie zaległości względem europejskich metropolii.
Lauterbach kończy swój tekst przestrogą: „miasto pozbawione piękna i sztuki nie jest miastem w pełnem tego słowa znaczeniu”19.

Rok 1925. Jesteśmy wreszcie we własnym domu. I co z tego? Od wydania lamentu Lauterbacha minęło dziesięć lat, a od ukończenia Szkicu wstępnego planu regulacyjnego – dziewięć. Warszawa zdążyła zostać stolicą niepodległej Rzeczpospolitej, ale nadal nie ma obowiązującego planu zabudowy.
Do chóru zawiedzionych dołącza w 1925 roku najwyższy autorytet, nawet nie urbanistyczny, tylko najwyższy autorytet w ogóle – Stefan Żeromski. Pęczniał aparat administracyjny państwa, przybywało ludności, a tymczasem „nowych budowli nie widać. I tak oto oswobodzona stolica wolnego kraju w wewnętrznej swojej postaci wygląda wciąż jeszcze jak prowincjonalny gród carskiej satrapji”20.
Żeromski wstydził się za całą sferę publiczną: gmachy publiczne (Muzeum Narodowe tłoczy się w budynku cyrkułu policji na Podwalu, a Teatr Narodowy „wychyla się z rumowisk”), komunikację publiczną („nowe linje tramwajowe nie mogą zaspokoić potrzeby lokomocji mieszkańców przedmieść, straszliwych w swym wyglądzie zewnętrznym i niebezpiecznych w swem usposobieniu moralnem”21), zieleń publiczną („brak parków i rezerwuarów powietrza sprawia, iż młode pokolenia karleją, iż straszliwie szerzy się gruźlica. Dziecko proletarjackie musiałoby przemierzyć olbrzymią przestrzeń zaludnionego miasta, ażeby się dostać do jakiejś dzielnicy zadrzewionej. Sunąc nad samą ziemią, wdycha najgorsze miazmaty i zaduch, gazy, dymy i zarazki albo ulega zgnieceniu w natłoczonym tramwaju”22). Nic dziwnego, że gdy w tym samym roku Alfred Lauterbach wydaje przewodnik po Warszawie, kończy go podobnym lamentem co broszurę sprzed dekady:

Nie ma w Europie drugiego tak wielkiego i tak ludnego miasta, któreby z Warszawą rywalizować mogło pod względem zaniedbania planu regulacyjnego, niewyzyskania sytuacji, braku perspektyw, zaprzepaszczenia lub zabrzydzenia placów, ulic, zakątków, ogrodów, braku pomników, wodotrysków, basenów, figur, ław, monumentalnych schodów, łuków, masztów, świeczników i t.p.23

W pierwszych latach niepodległości idealistyczne założenia pionierów miejscowej urbanistyki padały ofiarą kolejnych faktów dokonanych. Na przykład podmokłe łąki na Saskiej Kępie w planie z 1916 roku przeznaczono na tereny wystawowe, ale ostatecznie zwyciężył interes prywatnych właścicieli i rozparcelowano je pod dzielnicę mieszkaniową24. Przedmieścia jeszcze zupełnie niedawno jawiły się czystą kartą, na której można komponować nowy rozdział w dziejach miasta, ale szybko padły ofiarą dzikiej spekulacji. Jej skutki opisywał Lauterbach w 1925 roku w referacie Zagadnienia wielkiego miasta:

Stąd gmachy szkolne ciasne, szpitale w centrach ruchu, muzea i bibljoteki narażone na niebezpieczeństwa pożaru, archiwa lokowane w suterenach i na strychach, brak parków, kąpieli publicznych, sal koncertowych i teatralnych, placów sportowych, a ponadto zła sytuacja gmachów monumentalnych, niewystarczalność arteryj komunikacyjnych, braki estetyczne, lub po prostu krzycząca brzydota25.

Choć zawarta w tekście diagnoza dotyczyła współczesnych metropolii w ogóle, to słuchacze z łatwością mogli podstawić sobie pod nią w wyobraźni obrazy znane z Warszawy.

Gdyby ulice Warszawy wyłożyć narzekaniami na jej opłakany stan, byłaby najdokładniej wybrukowaną stolicą Europy. Niestety, papier nie mógł zastąpić asfaltu – jeszcze w przeddzień wybuchu drugiej wojny światowej jedynie dwie trzecie ulic miało twardą nawierzchnię26.

Potrzeby stolicy figurowały na odległym miejscu na liście priorytetów władz Rzeczpospolitej. Lauterbach twierdził, że brak odpowiednich regulacji wynikał „z bojaźliwości ograniczania własności prywatnej na korzyść ogółu i ustępliwości wobec spekulacji”27 oraz opieszałości samorządu, który nie kwapił się z ukończeniem planu urbanistycznego. Tymczasem to „zdrowy plan jest rodzicielem zdrowej architektury. Miasta małe mogą sobie pozwolić na zbytek romantyzmu, natomiast metropolje milionowe muszą kierować się racjonalizmem”28. Mimo to krytyk nie tracił nadziei:

Wierzyć trzeba, iż sił twórczych do przekształcenia, zreformowania i pchnięcia na drogę istotnej współczesności ze wszelkiemi technicznemi udoskonaleniami, od miast-ogrodów do kolei podziemnych i stacji lotniczych – nie zabraknie, że Warszawa będzie stolicą pod każdym względem, t.j. również pod względem swego artystycznego wyrazu29.

Rok 1935. Minęła kolejna dekada i powodów do optymizmu wreszcie przybyło. Dyktatura Piłsudskiego, silna niezadowoleniem ze słabości poprzednich rządów, lubi lansować wielkie hasła i dalekosiężne projekty. Zwraca też uwagę na Warszawę, która jako stolica wstającej z kolan „Polski mocarstwowej” ma służyć za godną scenografię dla oficjalnych uroczystości i wizytówkę modernizacji całego państwa. Alfred Lauterbach dostał szansę wykazania się na swoim odcinku – po przewrocie majowym objął szefostwo Państwowych Zbiorów Sztuki i czuwał między innymi nad urządzaniem Łazienek Królewskich (straci posadę, gdy zakwestionuje obiciówkę wybraną przez prezydentową Mościcką)30.

Od 1931 roku Warszawa miała wreszcie obowiązujący plan (gotowy był wcześniej, ale dwa lata czekał na zatwierdzenie przez rząd), a w roku 1934 komisarycznym prezydentem mianowano Stefana Starzyńskiego, który był fanatykiem wszelkiego planowania, w tym urbanistycznego. Głosił, że nieskoordynowane działania prowadzą do kosztownych błędów, a poza tym przekonał się, że na wizualizowaniu ambitnych projektów można zbudować solidne społeczne poparcie. Wzmocnił więc pozycję miejskiego Wydziału Planowania, który w szczytowym momencie zatrudniał czterysta osób, w tym stu czterdziestu projektantów i innych ekspertów31.

Sympatyzująca z prezydentem pisarka i publicystka Wanda Melcer z zazdrością spoglądała na rozmach Włoch Mussoliniego: „Niestety, mało które miasto powstaje, jak Littoria na bagnach pontyjskich – na czyjeś życzenie, odrazu. […] O ile łatwiej, mając puste miejsce, na niem planować w fantazji nieistniejące metropolie!”32. W centrum Warszawy splot tysięcznych prywatnych interesów hamował wszelkie radykalne posunięcia i uniemożliwiał realizację publicznych inwestycji. Trudno było sobie wyobrazić poszerzanie ulic czy zakładanie nowych parków. Najambitniejszy program budownictwa, na jaki porwała się ekipa Starzyńskiego, zaowocował powstaniem w Warszawie trzydziestu nowoczesnych szkół. Zaspokoił on potrzeby lokalowe oświaty, ale z punktu widzenia urbanistycznego był serią zmarnowanych szans. Gmachy stanęły w miejscach dość przypadkowych, tam, gdzie miasto akurat dysponowało większym kawałkiem ziemi.

„Co moglibyśmy osiągnąć, gdyby w naszą safandulską, drobnomieszczańską atmosferę… gdyby w tę atmosferę zgniłego merkantylizmu zastrzyknąć choć kilka kropel… odżywczego eliksiru…” – zastanawiał się w 1931 roku architekt Edgar Norwerth. – „Gdyby nareszcie… powziąć raz męską decyzję uznania tej dziedziny, cierpiącej na uwiąd starczy i strach przestrzeni, za rację państwową pierwszorzędnej wagi, a nie traktować jej jako rynek cygańskich targów zaściankowych spekulantów”33. Dopiero w przyszłości powiększenie puli terenów komunalnych miało zapewnić architektom, urbanistom i samorządowcom upragnioną sprawczość.

Jeszcze w 1934 roku, na parę tygodni przed objęciem władzy przez Stefana Starzyńskiego, redaktor naczelny „Architektury i Budownictwa” Stanisław Woźnicki pisał, że „obecnemu pohańbieniu stolicy” mogłaby zaradzić tylko „myśl o pewnego rodzaju dyktaturze urbanistyczno-architektonicznej”34. W tym samym numerze architekt Antoni Dygat wzdychał do barona Haussmanna, który w drugiej połowie XIX wieku radykalnie przeobraził Paryż, przepruwając przez średniowieczną tkankę szerokie aleje, a profesor Czesław Przybylski, też wskazując na stolicę Francji, przekonywał, że Warszawę da się przeobrazić wysiłkiem jednego pokolenia. Wystarczy uchwalenie prawa, które „z całą bezwzględnością” podporządkuje interesy jednostek interesowi ogółu, wyposażenie „organu kierującego akcją w pełnię autorytetu i środków działania” oraz rozwinięcie propagandy, która pobudzi ofiarność mieszkańców35.

Stefan Starzyński najskuteczniej wcielał w życie ten ostatni punkt. Potrafił rozpalić wyobraźnię obywateli i zmobilizować ich do wysiłku. W chwili, w której obejmował rządy, do miasta należało jedynie 4 procent powierzchni Warszawy. Do wybuchu wojny ogromnym wysiłkiem udało się ten zasób podwoić. Jednak sam prezydent twierdził, że aby miasto rozwijało się prawidłowo, samorząd powinien kontrolować aż połowę gruntów (ostrożniejsi mówili o 35–40 procentach)36. Obiecywał zakompleksionej stolicy wielkie budowanie, ale najpierw wielkie czyszczenie. Z rzeczowością chirurga informującego o koniecznej amputacji zapowiadał, że Warszawa „przejdzie jeszcze okres burzenia37”.

Tymczasem jednak nowe dzielnice, nieobciążone starymi warszawskimi błędami, „młode, pogodne i zdrowe”, do których „chandra nie dociera”38, trzeba było rysować poza Śródmieściem. Całe połacie Mokotowa, Grochowa, Ochoty czy Żoliborza rozwijały się już w ryzach planów urbanistycznych. Odkupieniem za wszystkie grzechy Śródmieścia jawiła się natomiast planowana na Polu Mokotowskim dzielnica imienia Marszałka Piłsudskiego — drobiazgowo zaprojektowana, pełna reprezentacyjnych przestrzeni i oficjalnych gmachów, światła i zieleni, z nowocześnie rozwiązaną komunikacją i kwartałami mieszkalnymi39.

 
Wesprzyj nas