Oto pierwszy tom trylogii, być może najbardziej osobistego dzieła Larsa Saabye Christensena – prozaika i poety od lat wymienianego w gronie najważniejszych norweskich kandydatów do Literackiej Nagrody Nobla. Główni bohaterowie tej powieści mieszkają pod adresem Kirkeveien 127, czyli w domu, w którym niegdyś mieszkali dziadkowie autora.


Ślady miasta. Ewald i MajOslo, dzielnica Fagerborg, rok 1947. Ewald Kristoffersen pracuje w agencji reklamowej, a jego żona Maj jest gospodynią domową. Jak większość mieszkańców powojennego Oslo, małżeństwo stara się jakoś wiązać koniec z końcem, a ich życie niczym szczególnym się nie wyróżnia, może z jednym wyjątkiem: ich syn ma osobliwą naturę. „Jesper przypomina przedziwną strunę, jednocześnie luźną i napiętą”.

Christensen zawsze podkreśla, że jego żywiołem jest fikcja – wymyślanie i opowiadanie historii. Tutaj losy bohaterów są mocno splecione z samym miastem, a autor jest, jak wiadomo, niezrównanym twórcą światów, w których czytelnik zatapia się i zaczyna żyć razem z postaciami. Jednocześnie odbieramy dzieje Ewalda i Maj jako coś absolutnie uniwersalnego – jako opowieść o rajach utraconych, które wszyscy w sobie nosimy.

Kto z nas nie stał nigdy na rogu ulicy, nasiąkając miejskim zgiełkiem? Jakie ślady zostawiają w nas światła i dźwięki miasta? Jakie historie kryją w sobie powojenne protokoły Czerwonego Krzyża z Oslo? Jak te historie się łączą?

***

To jedna z tych powieści, które nie krzyczą głośno, ale lśnią pięknymi, intymnymi portretami i mądrością. Lars Saabye Christensen jest największym spośród piewców Oslo.
„Dagsavisen” (Norwegia)

Lars Saabye Christensen potrafi wprawić czytelnika w dobry nastrój, czasem wywołując głośny śmiech. Ale typowa dla tego autora czułość jest tu również obecna – zarówno w zdaniach, jak i pomiędzy nimi. Nawet mocniej niż przedtem.
„Adresseavisen” (Norwegia)

Pierwszorzędna jakość, pod każdym względem.
„Politiken” (Dania)

Pozostawione przez matkę pisarza referaty przemieniły się w wielką literaturę.
„Berlingske” (Dania)

Lars Saabye Christensen ur. w Oslo w 1953 roku. Prozaik, poeta, dramaturg i scenarzysta. Studiował filologię norweską, historię sztuki i historię idei. Zadebiutował w 1976 roku tomikiem poezji Historien om Gly uznanym za najlepszy norweski debiut literacki roku. W Polsce dotychczas ukazało się sześć powieści Christensena: Jubel (1999), Herman (2000), Półbrat (2004, 2014), Odpływ (2015), Beatlesi (2016) oraz Magnes (2018).
Lars Saabye Christensen uważany jest za głównego norweskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Za Półbrata został uhonorowany Nagrodą literacką Rady Nordyckiej, a powieść Beatles otrzymała tytuł najważniejszej książki 25-lecia w plebiscycie dziennika „Dagbladet”. W 2006 roku król Norwegii Harald V odznaczył pisarza komandorią Orderu św. Olafa za zasługi dla literatury norweskiej. Lars Saabye Christensen jest również wielkim miłośnikiem muzyki, łączy prozę i poezję z bluesem, koncertując i nagrywając z zespołem Norsk Utflukt.

Lars Saabye Christensen
Ślady miasta. Ewald i Maj
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 lutego 2020
 
 

Ślady miasta. Ewald i Maj

BABIE LATO

Maj Kristoffersen stoi w cieniu na małym balkonie, wychodzącym na podwórze domu przy Kirkeveien 127, i obserwuje dzieciaki bawiące się na dole. Aż się od nich roi. To wojenny rocznik. Dzieci pokoju. Wiele z nich urodziło się jeszcze przed końcem wojny, lecz i tak są dziećmi pokoju. Jej synek, Jesper, miał rok, kiedy eksplodowało Filipstad[1] i wielu osobom wydawało się wtedy, że w powietrze wyleciało całe miasto; nawet na Fagerborgu zatrzęsły się szyby, a te wstrząsy dołączyły do innych śladów wojny – do rys na suficie, szczelin w ścianach, pękniętych błon bębenkowych, przekrzywionych żyrandoli i wszystkiego, co miało zostać zreperowane po nadejściu pokoju, lecz na co ciągle nie starczało czasu, więc odkładano to do jutra, bo pokój ma pełne ręce roboty, w przeciwieństwie do powolności i bezczynności wojny, z wyjątkiem tego momentu, w którym dochodzi do wybuchu na Filipstad. Jesper siedzi w rogu, unosi rękę i macha do matki, a może po prostu znów jest niespokojny. Możliwe też, że ma na sobie za gruby sweter, który gryzie, a on próbuje podrapać się w kark. Jest pierwsza sobota października, 1948 rok. Ale ciągle jest ciepło. Słońce jeszcze grzeje. Wisi nad dachami domów i wznieca pożar w dzikim winie między oknami. Meteorolodzy nazywają takie dni babim latem. Maj Kristoffersen się nimi napawa. Wkrótce stoi w świetle. Może zdjąć rozpinany sweter i mogłaby zapalić papierosa, jeśliby go miała. Gdybyż to mogło trwać. Ale prawdopodobnie już za miesiąc będzie można jeździć na nartach. Nagle Maj traci z oczu Jespera. Nigdzie go nie widać – ani przy śmietniku, ani przy huśtawce, ani na ławce. Maj ogarnia panika. Wie, że Jesper nie może być daleko. Brama wychodząca na Jonas Reins gate jest zawsze zamknięta na klucz. Mimo to Maj wpada w panikę. Jesper mógł zejść do piwnicy, do pralni. Mógł się wdrapać na strych. Wszędzie czyhają niebezpieczeństwa. Już ma go wołać. Już ma się oderwać od tego spóźnionego lata. Ale wtedy Margrethe Vik otwiera okno nad jej głową i wychyla się na zewnątrz.
– Telefon do ciebie.
– To Ewald?
– Nie, jakaś pani.
Maj Kristoffersen po raz ostatni obrzuca spojrzeniem podwórze, lecz nadal nigdzie nie dostrzega Jespera. Wychodzi na kuchenne schody i pospiesznie idzie na górę do pani Vik, która prowadzi ją do przedpokoju, gdzie na sekretarzyku czeka odłożona czarna słuchawka. Maj Kristoffersen odwraca się do pani Vik.
– Mogłabyś w tym czasie poszukać Jespera?
Pani Vik gwałtownie podnosi głowę i wyciera ręce w fartuch.
– Ach tak? Nie zamierzam przeszkadzać.
– Nie o to mi chodzi. Tylko o Jespera. Nie widziałam…
– Szykuję obiad.
– Pachnie wspaniale.
– Odbierz ten telefon, zanim się rozłączą.
Pani Vik wychodzi, głośno zamykając za sobą kuchenne drzwi.
Maj Kristoffersen bierze słuchawkę do ręki i wypowiada swoje nazwisko. Okazuje się, że to niejaka pani Lund z Ullevålsveien pragnie z nią rozmawiać. Dzwoni w imieniu Czerwonego Krzyża, a Maj Kristoffersen przez moment sądzi, że ta pani będzie chciała rozmawiać o Jesperze, bo chłopiec zrobił coś tak złego, że aż wmieszał się w to Czerwony Krzyż. Czuje śmiertelne przerażenie i wściekłość. Niech się nie wtrącają! Niech nikt się nie wtrąca! Sama sobie z tym poradzi! Nie mówi tego jednak na głos. Wypowiada te zdania jedynie w myślach. A może zdarzył się wypadek? Może Ewaldowi coś się stało? Czy Jesper mógł wyrządzić sobie krzywdę w tym krótkim czasie, kiedy znalazł się poza zasięgiem jej wzroku? Ale pani Lund leży na sercu zupełnie coś innego. Pyta, czy Maj Kristoffersen nie zechciałaby przyjść na zebranie zarządu Oddziału Fagerborg Okręgu Oslo Norweskiego Czerwonego Krzyża, chociażby w roli rezerwowej członkini zarządu. Potrzebują nowych pań. Poza tym podobno Maj Kristoffersen znakomicie sobie radzi z rachunkowością. Maj oddycha z ulgą i ma ochotę zawołać, że oczywiście, ale się opanowuje.
– Muszę najpierw naradzić się z mężem – mówi.
Pani Lund wykazuje pełne zrozumienie, do członkostwa w zarządzie Czerwonego Krzyża nie można podchodzić lekko. Taka funkcja ma wpływ na całą rodzinę. Pani Lund podaje swój numer telefonu i prosi, żeby Maj do niej zadzwoniła, kiedy podejmie decyzję; dobrze, aby to było najpóźniej w niedzielę, bo następne zebranie zarządu jest już w najbliższą środę. Rozłączają się. Maj Kristoffersen słyszy, że pani Vik wróciła. Z kranu leci woda. Jesper krzyczy. Potem zapada cisza. Maj idzie do nich do kuchni.
– Po prostu stał za brzozą – oznajmia pani Vik.
Jesper patrzy na matkę i jak zwykle trudno stwierdzić, czy będzie się śmiał, czy płakał.
– Więc to tam się schował.
– Stał i siusiał.
– Siusiał? O Boże…
– Ale teraz przynajmniej umył ręce.
Jesper zaczyna płakać. Chociaż tyle dobrze. Śmiech w takich okolicznościach, w obecności pani Vik, byłby o wiele gorszy. Maj przyciąga syna do siebie. Jak zwykle jest uległy i niechętny zarazem. Maj nie rozumie, jak to możliwe, ale Jesper przypomina przedziwną strunę, jednocześnie luźną i napiętą.
– Przepraszam za zamieszanie – mówi Maj.
Pani Vik otwiera kuchenne drzwi i daje Jesperowi herbatnika, którego Jesper zamierza od razu włożyć do ust, bez żadnej okrężnej drogi, ale w ostatniej chwili zmienia zdanie, przestaje płakać i szybko chowa ciastko do kieszeni. Maj nieco mocniej ściska go za kark.
– Dziękuję – mruczy Jesper.
Pani Vik głaszcze go po głowie, odwracając się przy tym do Maj.
– Może Czerwony Krzyż pomoże wam w założeniu telefonu?
– To ty powiedziałaś, że z n a k o m i c i e sobie radzę w prowadzeniu rachunków?
Pani Vik się uśmiecha.
– Tak przynajmniej twierdzi twój mąż.

STATUT ODDZIAŁU FAGERBORG
CZERWONEGO KRZYŻA


Oddział Fagerborg Okręgu Oslo Norweskiego Czerwonego Krzyża jest samodzielną jednostką powiązaną z Komitetem Wykonawczym Okręgu Oslo Norweskiego Czerwonego Krzyża.
Oddziałem kieruje zarząd, składający się z maksymalnie 5 członków, którzy mają swoich zastępców – członków rezerwowych. Zarząd wybierany jest przez walne zgromadzenie każdorazowo na 2 lata.
Walne zgromadzenie odbywa się co roku w marcu. Zwołuje je przewodniczący zarządu z co najmniej 8-dniowym wyprzedzeniem poprzez bezpośrednie poinformowanie o tym członków uprawnionych do głosowania lub zamieszczenie ogłoszenia w jednej z gazet ukazujących się w Oslo.
Oddział reprezentuje w Komitecie Wykonawczym jeden przedstawiciel.
Oddział Fagerborg realizuje cele Czerwonego Krzyża w rejonie parafii Fagerborg.

INTER ARMA CARITAS

Czterej panowie, którzy stoją przy barze w Bristolu, są głośni, hałaśliwi i uparci. Nazywają się Ravn, Johnsen, Strøm i Kristoffersen. Chcą dobrze. Kiedy barman Ulfsen prosi, aby się nieco uciszyli, nie mówi tego głośno, unosi tylko brew, a oni na chwilę milkną i słyszą nawet, jak pianista gra Rondo Amoroso – przypuszczalnie po to, aby uhonorować stare ciotki, które jedzą kanapki w drugim końcu sali, koło schodów. Potem panowie zamawiają jeszcze jedną kolejkę ginu z tonikiem; tylko Ewald Kristoffersen najchętniej pije piwo, ale dzisiaj raczy się od czasu do czasu kieliszeczkiem akevittu, żeby nie zostać w tyle. Wszyscy są pracownikami agencji reklamowej Dek-Rek – dwaj to projektanci, a dwaj dekoratorzy – no i mają co świętować, gmina Oslo zleciła bowiem ich firmie przygotowanie wystaw na dziewięćsetlecie miasta. To będzie w roku 1950. Zostały jeszcze dwa lata. Trzeba się spieszyć. Panowie już mają pomysły. Widzą oczami wyobraźni. Widzą przyszłość. Przyszłość się zbliża. Ale najpierw muszą to opić, a potem trochę podkręcić muzykę. Do fortepianu wysłany zostaje Ewald Kristoffersen. Czeka, aż pianista skończy grać swój kawałek. Najwyraźniej nie da się tego zrobić tak hop-siup. Muzyka się ciągnie. Pianista gra w kółko to samo. Na tym polega istota tafelmusik, muzyki nazywanej stołową. Na tym polega idea t ł a. W końcu Ewald Kristoffersen kładzie rękę na ramieniu pianisty.
– Moi przyjaciele chętnie posłuchaliby czegoś żywszego – mówi.
Enzo Zanetti, pianista rozrywkowy, zatrudniony w Bristolu na stałe, podnosi głowę, uśmiecha się, ale w jego spojrzeniu widać zmęczenie, a kołnierzyk koszuli, który z daleka wydaje się nienaganny, ma oklapnięte kanty. Pianista mówi cicho, głosem zabarwionym lekkim akcentem.
– Żywszego? Ma pan jakiś pomysł?
– Czy ja mam pomysł? Nie, decyzję w zupełności pozostawiam panu. Ale może coś Silnorękiego?
– Silnorękiego?
– Albo Księcia Ellingtońskiego? Byleby był swing.
Ewald Kristoffersen ma obawy, że nie wyraził się dostatecznie jasno, ale w drodze powrotnej do baru słyszy, że pianista zmienił repertuar i zaczyna grać W grocie Króla Gór. Dobre i to. Koledzy biją brawo. Stukają się szklankami. Piją do dna. Wkrótce się rozchodzą. Ktoś na nich czeka. Do zobaczenia w przykrej rzeczywistości. Ewald Kristoffersen nie rusza się z miejsca. Tym razem jego kolej na uregulowanie rachunku. Wydaje mu się, że jego kolej przypada zawsze. Wyjmuje podłużną brązową kopertę, wynagrodzenie za mękę, i kładzie na kontuarze pięćdziesiątkę. Rozumie teraz, dlaczego barmanów nazywa się czarodziejami. Banknot znika, zanim Ewald zdąży westchnąć. W dodatku pięćdziesiątka nie wystarcza. Poszło sporo alkoholu. Ewald Kristoffersen musi dorzucić dychę, ale za resztę może jeszcze zamówić zestaw nazywany Zielonym Swetrem z Golfem: portwajn i piwo. Nagle ogarniają go wyrzuty sumienia, więc szybko opróżnia obie szklanki. Potem musi zejść do Cyrku Schumanna, żeby się wysikać. To zajmuje trochę czasu. Ewald Kristoffersen myśli: sikanie to wolność. Mogłoby to być hasło reklamowe. Tylko czego? Życia? Ciągle słyszy W grocie Króla Gór. Myjąc ręce, dostrzega w lustrze własną twarz. Ewald Kristoffersen jest w zasadzie zdumiony tym, że ktoś może go kochać. Kładzie koronę na stoliku babci klozetowej, która z kolei wręcza mu malutkie mydełko marki Sterilan, opakowane w papier. Po powrocie na górę Ewald wtyka piątkę Enzowi Zanettiemu, ten leciutko kiwa mu głową, mówi coś po włosku i gra Mood Indigo, głównie dla pań, które przyszły tu na kawę z kropelką czegoś mocniejszego. Ewald Kristoffersen idzie do szatni po płaszcz i kapelusz, wręcza pięćdziesiąt øre Kieszonkowej Wenus, wychodzi i niespodziewanie czuje ciepły wiatr, wiejący przez Rosenkrantz’ gate. Człowiek wręcz ma ochotę przejść się po Karl Johans gate. Nie, Ewald musi wracać do domu. Postanawia mimo wszystko nie jechać taksówką. Pieniądze zaoszczędzone to pieniądze zarobione. Idzie wzdłuż Kristian Augusts gate, mija Galerię Narodową i plac Tullinløkka, będący dnem miasta. Tu spływa wszystko ze wzgórz na północy, wschodzie i zachodzie. Zamiast obejść dom zwany Grotą, wybiera okrężną drogę przez park Zamkowy. Drzewa sprawiają wrażenie zdezorientowanych tą piątą porą roku, babim latem. W świetle znów wyglądają młodo, przynajmniej do czasu. Do czasu niekiedy wystarcza. Ewald idzie dalej. Mija Bislett, gdzie na łuku stadionu rozpoczyna swój szary bieg Thereses gate. Na zboczu Norabakken, które okazuje się bardziej strome, niż zapamiętał, musi sobie zrobić przerwę, lecz dopiero w szalecie, poniżej kościoła Fagerborg. Unosi się tu ostry odór, to nie toaleta w Bristolu, ale sika się tak samo przyjemnie. Nie ma tu babci klozetowej. Tutaj mężczyźni radzą sobie sami. Po załatwieniu sprawy Ewald siada na ławce w Stensparken, ociera pot z czoła i patrzy na chmury, które spowijają cieniem wzgórze Ekeberg. Odnosi wrażenie, że miasto się kurczy. Jak w najlepszy sposób pokazać, że to miasto ma dziewięćset lat? Ma dziewięćset lat, a jeszcze nie jest dorosłe. Od czegoś trzeba zacząć. Ewald Kristoffersen jeszcze nie wie od czego. Wie tylko, z jakiego powodu ma wyrzuty sumienia. To przez Jespera. Jesper to męka. Być daleko od niego to ulga. Jesper nie jest dzieckiem pokoju. Jesper jest dzieckiem wojny. Ewald Kristoffersen wstaje i pokonuje ostatnią część drogi. Niedobry z niego ojciec. Okropny. Przenika go chłód. Powinien mieć coś dla Jespera. Powinien mieć kwiat dla Maj. Na pewno siedzą w kuchni i czekają. Maj słyszy, że mąż wreszcie wraca. Ewald kręci się po przedpokoju. Przebiera się w sypialni. Dużo czasu spędza w łazience. Nie spieszy się. Tym razem Maj nie jest łaskawa. Spóźnił się dwie godziny. Jesper spuszcza głowę i zaciska dłonie w pięści. Ale kiedy w drzwiach ukazuje się okrągła twarz i Ewald strzela szelkami, że aż brzuch wypada mu zza paska, Maj jednak się poddaje. Nawet Jesper na moment się rozluźnia i chowa jedną rękę do kieszeni. Pan domu zajmuje miejsce za stołem.
– Owsianka wystygła – mówi Maj.
– Dostaliśmy zlecenie od gminy Oslo.
– Pewnie to uczciliście, co?
– Tylko po maluchu w Bristolu.
Ewald kładzie kopertę przed Maj. Ona ją otwiera, szybkimi palcami przelicza zawartość i podnosi na niego wzrok.
– Po j e d n y m maluchu?
– Musiałem im postawić, przyszła moja kolej.
– A nie było tak poprzedniej soboty?
– Nie chciałem, aby myśleli, że jestem tight.
– Tajt? Mów porządnie, Ewald!
– Skąpiradło.
– No tak, skąpstwo możesz pozostawić mnie. A ty w tym czasie będziesz się szastać.
Ewald Kristoffersen mocuje serwetkę między górnymi guzikami koszuli.
– Poza tym zimna owsianka to moje ulubione danie – oświadcza.
Zjada to, co zostało, a na koniec wyskrobuje głęboki talerz i oblizuje łyżkę. Wtedy Jesper wyciąga rękę z kieszeni i kładzie coś na stole. Herbatnik. Ewald patrzy na syna.
– To dla mnie?
Jesper kiwa głową.
Ewaldowi Kristoffersenowi łzy napływają do oczu. Zawsze łatwo się wzruszał. Chłopiec jest w gruncie rzeczy dobry. Ewald pospiesznie wychodzi do przedpokoju i za chwilę wraca, trzymając coś w ręku. Daje Jesperowi malutkie mydełko, chłopiec je rozpakowuje i od razu chce wsadzić do buzi. Maj powstrzymuje go w ostatniej chwili i zerka na Ewalda.
– Byłeś też w perfumerii?
– Zszedłem tylko do Cyrku Schumanna.
Jesper zaczyna płakać. Całe jego ciało drży. Twarz się rozpada, ręce biją powietrze. Płacz zmienia się w zawodzenie, kiedy usta zamykają się z kłapnięciem. Maj musi go przytrzymać. Musi go przytrzymywać siłą. Ewald odwraca głowę. Jesper się uspokaja. To nigdy nie trwa długo. Ale i tak wystarczy. Ewald powoli odwraca się w stronę syna, który siedzi na kolanach matki, blady i oklapły.
– Wiesz, ja nie byłem w cyrku. Byłem w ubikacji.
Ewald się śmieje, a Jesper unosi głowę i leciutko się uśmiecha.
– Cyrk Schumanna to miejsce, w którym mężczyźni tacy jak ty i ja stoją i sikają. A dlaczego to się nazywa Cyrk Schumanna? Po prostu dlatego, że mieści się tam mniej więcej siedmiu mężczyzn[2]. Któregoś dnia cię tam zabiorę, Jesper.

Przypisy
[1] 19 grudnia 1943 roku w portowym rejonie Filipstad w Oslo podczas wyładunku ze statku „Selma” doszło do wybuchu ponad 800 ton amunicji. W wyniku eksplozji oraz pożaru, który po niej nastąpił, zginęło 45 Norwegów i ok. 75 Niemców, a ok. 400 osób zostało rannych. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] W języku norweskim liczebnik „siedem” (sju) ma wymowę zbliżoną do „szu”. Mann (norw.) – mężczyzna.

 
Wesprzyj nas