Nagroda Goncourtów za debiut literacki. Poruszająca historia francusko-syryjskiej rodziny, ojca i syna, usiłujących odnaleźć się w społeczeństwie, które nie daje im za dużo szans.


Starszy bratStarszy brat jest kierowcą, który pracuje w przewozie osób. Zamknięty przez 11 godzin na dobę w samochodzie, wiecznie zasłuchany w radio, zastanawia się nad swoim życiem i światem.

Młodszy brat, który wiele miesięcy wcześniej wyjechał do Syrii z idealistycznych pobudek, by pracować jako pielęgniarz w muzułmańskiej organizacji humanitarnej – nie daje znaku życia.

To milczenie zadręcza jego ojca i brata, wciąż zadających sobie pytanie: dlaczego wyjechał?

Pewnego wieczoru dzwoni domofon. Młodszy brat wrócił.

Mahir Guven, syn Turczynki i Kurda, przybyłych do Francji jako uchodźcy, urodził się w 1986 w Nantes jako bezpaństwowiec. Dorastał u babci, pomiędzy miastem a winnicami. Pracował w Paryżu i okolicach. „Starszy brat” to jego pierwsza powieść, która w 2018 roku została nagrodzona m.in.: Nagrodą Goncourtów za debiut literacki, Prix Premièr i Nagrodą Régine Deforges za debiut powieściowy.

Mahir Guven
Starszy brat
Przekład: Szymon Żuchowski
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 30 października 2019
 
 

Starszy brat


1
Starszy brat

Jedyną prawdą jest śmierć. Reszta to szczegóły. Niezależnie od tego, co przydarzy ci się w życiu, wszystkie drogi prowadzą do grobu. Gdy raz zdasz sobie z tego sprawę, wystarczy tylko znaleźć powód, aby żyć. Życie? Zakumplowałem się z nim w miarę zbliżania się do śmierci. To jak wtedy, kiedy flirtujesz z jedną, ale myślisz o drugiej. Bez przerwy, odkąd drugi szczeniak, krew z krwi, kość z kości, mój brat, pojechał daleko, do krainy świrów i pomyleńców. Tam, gdzie za palenie byle papierosa mogą ci uciąć głowę. Do Ziemi Świętej. Wielu mówi o tym z obawą. Inni – w sumie kilkoro – z egzaltacją. W świecie normalnych ludzi mówi się: „Do Syrii”, ściszonym głosem i z poważnym spojrzeniem, jakby chodziło o piekło.
Po wyjeździe młodszego brata nasz stary się posypał. Jako dowód mogą posłużyć nowe zmarszczki nad jego zrośniętymi brwiami. Przez całe życie sporo się napocił, żebyśmy nie zeszli na złą drogę. Co rano sadzał tyłek w taksówce i kierował się do Guantanamo albo do kopalni. W żargonie taksówkarzy znaczy to odpowiednio: jechać do Roissy albo do Paryża i wozić klientów po cytadeli. Tej, która jest nie do zdobycia. I noc w noc przynosił torby wypchane banknotami, żeby można było napełnić lodówkę. Brak jedzenia, pusty żołądek, głód? Nieznane uczucie. Nasz szpinak zawsze był z masłem, a czasem nawet ze śmietaną.
Mimo wysiłków ojca, tutaj, w odróżnieniu od Syrii, nie kręci się za bardzo żaden interes. Czasem chciałbym być Bogiem i zbawić świat. Kiedy indziej mam ochotę machnąć na wszystko ręką. Z sobą samym włącznie. Gdyby to było takie proste, wybrałbym drogę przez okno. I skoczył. Albo z wiaduktu nad dworcem kolejki w Bondy. I wylądował pod pociągiem. Dłużej trwa i więcej syfu. Ale mniejsza o to i wali mnie to, bo dzisiaj jest ósmy – dzień, który Bóg wybrał do realizacji swojego planu.
Ósmego września urodziła się Maria Dziewica. Nie siódmego, nie dziewiątego. Ósmego przyszła na świat i ósmego wypełniła swą misję: urodziła Jezusa. 8? Liczba bez końca, jedyna podwójnie okrągła. Doskonałość. Jak raz w nią wejdziesz, to nigdy nie wyjdziesz. 8 – pomieszanie z poplątaniem, przeginka i ściema, jak w historii opowiadanej przez marsylczyka. Tego samego dnia kobieta ze zdjęcia nad kredensem, uśmiechnięta obok mojego ojca, odeszła do Niego, żeby być u Jego boku. Misja zakończona. Śmiercią.
Za każdym razem mi drżą. Wargi. Próbuję się powstrzymać. Jej ramiona, ręce, jej oddech, głos. I jej twarz, jej uśmiechy i delikatne głaskanie nas po włosach. Niełatwo z tym żyć. Przykro mówić, ale się nie wstydzę. Wolałbym żyć bez tego czegoś w sercu. Wstawać rano, wcześnie, nawet przed świtem, z wolną głową, i pić kawę w bistro na bulwarze Belleville, czytając rubrykę sportową wśród hałasu naczyń i krzątających się kelnerów. Trudno umiera się we wrześniu, ósmego. Bo to dzień urodzin Marii. A ona nic od nikogo nie chciała, wylądowała z Jezusem w brzuchu i siłą rzeczy została świętą. W rzeczywistości nikt tego nie rozumiał. Nikt. Ani prorocy, ani kalifowie, ani księża, ani papieże. Bóg nie wybrał Jezusa. Nie: wyznaczył Marię. To ją wybrał, żeby powstał Jezus. Tylko ona otrzymała jego łaskę. Ona jest Bożą wybranką.
Na zdjęciu mój ojciec jest jeszcze dość młody. Chudy jak szczapa. Bez wąsów, ale już z gęstymi zrośniętymi brwiami, przyklejonymi nad cudzoziemskim nochalem. Zahié, stara mojego ojca, moja babka, mówiła, że te brwi to autostrada z Damaszku do Aleppo. Jak gdyby archanioł Gabriel zainstalował mu pośrodku czoła czarny pasek, żeby nie tracić go z oczu. Dla mojego ojca jedna brew, a Marii kazał wrócić do swego boku. Ile lat minęło, odkąd umarła? Z dziesięć, piętnaście…? Może dwadzieścia? Uwielbiała Zidane’a. Wydawał się jej piękny. Drużyna Francji. Niebiescy. Thuram i jego dwa gole. Puchar świata. Osiemnaście lat! To było osiemnaście lat temu, a ja nadal żyję. Dłużej bez niej niż z nią, a jednak rana ciągle boli. Jątrzy się w piersi. Dlaczego my? Przecież wszystko szło dobrze. W sumie tak na pewno to nie wiem, mam tylko takie wrażenie. Może było inaczej. Nigdy się nie dowiemy. I dlaczego stary przez cały ten czas nikogo sobie nie znalazł? Tylko popatrzeć: zgorzkniały, zrzędliwy, za wywołanie u niego uśmiechu powinni dawać Legię Honorową. Co robił poza oglądaniem telewizji, piłki nożnej i programów politycznych? Albo mówieniem o swojej taksówce? Sam już nie wiem, czy to przez robotę, czy przez życie bez żony stał się równie energiczny co upalona ostryga. Pewnie przez jedno i drugie. Ale osiemnaście lat samemu? Tylko z taksówką i mańką grabowską, ja nie mogę. Jedna ręka na kierownicy, a druga na kutasie. Tak naprawdę nie wiadomo, czy trzepie kapucyna, wali konia, choćby po to, żeby nie wyjść z wprawy. Może chodzi na dziwki? Zgrywa kowboja. Zamiast rumaka ma taksę, zamiast giwery – język, usta pełne słów, którymi może splunąć na takich owakich w dupę kopanych, a do tego dwóch synków za pomocników. Jeden pojechał na Wschód, a drugi siedzi przy stole, je zupę i słucha jego ględzenia. Szczerze mówiąc, inaczej byłoby łatwiej.
Zamknął swoje życie w ciupie. W celi lęków i wątpliwości. Wystarczy zajrzeć do jego jaskini i popatrzeć, z jaką pieczołowitością nakrywa do stołu, żeby zacząć się zastanawiać, co on do cholery robi w tym bloku pełnym różnych mętów, w dzielnicy głodnych niedomytych dzieciaków, z pyskiem Pasztuna, zębami Cygana i fachem Gadzia, który skończy, głosując na Marine le Pen. Ludzie myślą, że jest Żydem, wallahlaradim1, bo co piątek ma stół nakryty jak w Pałacu Elizejskim. Ale nic z tych rzeczy, mój stary mówi, że nie jest muzułmaninem, lecz komunistą. A to według niego żadna religia… Tak że tak…
Przy stole – niezależnie, czy siedzą przy nim dwie osoby, czy jest ich dwadzieścia – nic nie zostaje pozostawione przypadkowi, ani rozmieszczenie dań, ani dobór kolorów, talerzy czy sztućców. „Je się najpierw oczami, a potem nosem” – oznajmia mi po arabsku, posypując przyprawami kawior z bakłażana. Gdyby stół mógł podnieść rękę, przysiągłby: „Tak, twój ojciec jest prawie taki jak wszystkie inne kobiety”. Przez połowę czasu, co najmniej. Tego wieczora zaprzągł całą żeńską połowę siebie do przygotowania obiadu. Klejnoty mezedes2 leżą rozrzucone po plastikowej ceracie. Kiedy ją kładzie – oczywiście po to, żeby stół się nie niszczył – język mnie świerzbi, żeby mu przygadać. Po kiego kupować mebel z czereśniowego drewna i przykrywać go jakimś śliniakiem? Co za wieś, słowo daję…!
Miał pięć starszych sióstr i wychowywano go, jakby był szóstą. W pocie czoła, z wysuszonymi rękami i bólem pleców sprzątał, gotował, a nawet precyzyjnie wyszywał. Nie był mężczyzną takim jak inni. Nie miał szans – tysiąclecia obyczajów i wychowania otrzymywanego przez kobiety z jego ojczyzny uczyniły go jedynym w swoim rodzaju. Matka i siostry sformatowały go na młodą Syryjkę, którą od dziecka szykuje się na żonę dla znajomego rodziców z sąsiedniej wsi. I to w najlepszym wypadku, bo przeważnie wydaje się ją za kuzyna, żeby uczynić zadość obietnicy złożonej mu przez ojca dziewczynki przy jej narodzinach.
Taki jest przez połowę czasu. Bo przez drugą połowę jest wąsaczem z ochrypłym, prawie zwyczajnym głosem, który je z otwartymi ustami, próbując sformułować entą teorię na temat wojny na Wschodzie. Z każdym słowem z ust pryskają mu oblepione śliną kawałeczki pożywienia i lądują na wąsach. Następnie włochatą ręką chwyta serwetkę jak gąbkę do mycia kibla i przejeżdża nią sobie po ustach jak murarz, który papierem ściernym zdziera ze ściany stary obraz. Mój stary to niemal dzieło sztuki, które mówi bez przerwy i powtarza w zapętleniu: Asad, Daesz, Amerykanie, Merkelowa, Hollande, Izrael, Damaszek, Aleppo, Kurdowie i Tadmor, jego rodzinna wioska, i tak dalej, i tym podobne, każdy przecinek opatrując pomrukiem, a każdą kropkę – bluzgiem. Ale dobra, to mój ojciec i trzeba jakoś wytrzymać. No co, rodzina. Tak to jest…
Na stole wszystko wygląda jak z książki kucharskiej. Uczta dla kilkunastu osób, tyle że jest nas dwóch. Żona? Zabrała ją kostucha. Matka? W domu opieki. Starszy syn? Przy stole, czeka. Drugi syn? Zniknął, wyjechał daleko, daleko, bardzo daleko, rzecz jasna po to, by opiekować się biedakami. Na pewno jest u tych wariatów, na wojnie, na drodze ku śmierci, może na pustyni, może na cmentarzu, poległy z kałachem w ręce albo jeszcze żywy w kraju swojego ojca. W miejscu znanym z Biblii, telewizji, internetu, u bożych pomyleńców, którzy nienawidzą, nie wiedząc dobrze, o co chodzi. No w Syrii! Na pewno zapomina właśnie o swojej matce tam, wśród skał, na zachód od Tygrysu, na wschód od Eufratu i Morza Śródziemnego, tam, gdzie gdzie można stracić życie za krzywe spojrzenie, za dymek z papierosa, za źle zawiązaną chustę. Skurwysyn. Przepraszam, mamo.

2
Młodszy brat

Wiesz, braciszku, w głębi jestem taki jak ty. Jest mnie dwóch. Jeden ja pracował w szpitalu, był poważny i nie robił hałasu, ale kręcił się w kółko. Drugi natomiast chciał zbawić Ziemię. Bo świat wołał do mnie o pomoc. Nocą słyszałem płacz dzieci – palestyńskich, malijskich, sudańskich, somalijskich, syryjskich i wszystkich pozostałych. Na niewinnych ludzi spadał grad bomb, a ja szalałem z bezsilności. Niby żyliśmy w kraju wolności, praw człowieka, ale właśnie to państwo finansowało bombardowania. Długo zastanawiałem się, czemu właściwie wyjechałem. Życie to skomplikowana sprawa. Nasze decyzje i wybór dróg, którymi podążymy, zależą od wewnętrznego dziecka ukrytego głęboko w naszych mózgach. Od tego, jak są one zbudowane. Jak rozwija się dzień po dniu. I od jego stanu ducha w danym momencie. Czasem można zawrócić w pół drogi, a czasem nie da się zmienić trasy. A jeszcze innym razem nie wiadomo, co czeka u celu. Strach przed tym, że coś cię ominie, wabi cię jak kochanka. W razie wątpliwości – ruszasz naprzód.
Wszystko zaczęło się pewnego wrześniowego popołudnia. Ósmego. W dzień śmierci mamy. W szpitalu miałem dwóch kumpli. Turka, prawdziwego, z twarzą Azjaty i potylicą płaską, jakby mu ją ktoś wyprasował. Był synem imigranta, pielęgniarzem, tak samo jak ja. Drugi kumpel to starszy lekarz z Indonezji, już w wieku emerytalnym. Na imię miał Naeem, a wołaliśmy na niego „Guendou”. Na początku myśleliśmy, że jest z Indii, i nazywaliśmy go „Hindus”, aż pod wpływem żartów i wygłupów powstało Guendou. Miał dwudziestopięcioletni staż. Należał do chirurgów, którzy przeprowadzili najwięcej operacji, i to w skali światowej. Inżynier ciała. Umiał naprawić prawie wszystko, co mieściło się w klatce piersiowej: komorę serca, aortę, płuca… Otwierał ciało nie jak rzeźnik, lecz jak artysta, gestem powolnym i spokojnym, zanurzał ręce i narzędzia w tkankach, nacinał, wycinał, oczyszczał, zaszywał, reperował i z powrotem zamykał. Krawiec szyjący z żywych tkanek. Kiedy operował, stałem obok jak giermek i podawałem mu oręż. Oprócz lekarzy podczas specjalizacji tylko on ze mną rozmawiał. A nawet więcej. Tłumaczył mi, co robi. W jego kraju tak wyglądała nauka. Zaczynało się jako pielęgniarz, ale nie trzeba było pozostać nim na zawsze. Można było liczyć na więcej, studiować na pół gwizdka. Z biegiem lat, semestr po semestrze, zdobywało się kolejne gwiazdki na lekarskich pagonach i wolno było samemu machać skalpelem.
Ósmego września był mój pierwszy przeszczep. Będę to pamiętać do końca życia. Tego dnia umarła mama, a jakiemuś biedakowi zwrócono życie. Proponowano mi udział w takiej operacji już wcześniej, ale nie czułem się całkiem gotowy. Przeszczep wymaga koncentracji, wytrwałości, doświadczenia. Przeszczep ciągnie się długo, czasem dziesięć albo piętnaście godzin. Któregoś dnia w trakcie wszczepiania bajpasów Guendou spytał, czy nie chciałbym zrobić z nim transplantacji. Wymienić komuś serce to nie byle co, trzeba korzystać z okazji. Tak to już jest w szpitalu, pracujesz, zyskujesz zaufanie i wyrabiasz sobie opinię.
A więc ósmego września koło szóstej rano wezwano mnie pilnie do szpitala. Odbyłem szkolenia przed tą operacją. Guendou od kilku tygodni truł mi, żebym powtórzył procedury. Przeważnie zaczyna się od biorcy. Przygotowuje się go z wyprzedzeniem do przyjęcia organu. My, zespół operacyjny, przejmujemy od anestezjologów uśpionego pacjenta. Ubrany w specjalną koszulę i w blasku białych świetlówek wygląda jak martwy. Mamy go nareperować i z powrotem odpalić jego silnik. Biorca, mężczyzna, czekał na nowe serce. Arab. Duża głowa. Duże wargi. Krótko ścięte kędzierzawe włosy. W miarę młody, jakieś czterdzieści pięć lat. Moi koledzy krzątali się bez emocji. Ja myślałem o życiu tego typa, jego żonie, dzieciakach, pracy, chacie, ojcu, matce, sąsiadach. Był blady. Myślałem sobie: „Kurwa, kiedy zaszyjemy tego kolesia i on się obudzi, będzie miał nowe serce, może z jakimiś bliznami, ale całkiem nowe. Druga szansa, brachu, będzie warto się modlić do Boga przez całe życie”.
Guendou kazał mi się skupić. Wiedział, że przy pierwszej transplantacji przeżywa się od cholery emocji. Chirurdzy robią minę w stylu „wszystko pod kontrolą” i postępują ze spokojem rzeźnika wycinającego sznycle z tuszy. Trzeba operować dokładnie, sprawnie, ale bez pośpiechu, eliminując zbędne ruchy, bo od momentu pobrania organu do przeszczepu i skierowania go do biorcy na działanie pozostaje zaledwie kilka godzin. Inaczej organ jest do wyrzucenia.
Guendou ciachnął go od szyi po środek brzucha. Następnie przyszedł czas na Pana Złotą Rączkę. Podałem mu piłę, rozciął mostek, a potem szczypcami rozchylił klatkę piersiową. Za każdym razem, gdy to robimy, mam ochotę przywalić pacjentowi. Zawsze kupa tłuszczu. Za dużo żrą. Tracimy tylko czas na wywalanie tego syfu. No dobrze… Podłączyliśmy go do krążenia zewnętrznego. Uwielbiam ten motyw. Tego dnia pomyślałem sobie, że Bogu udało się zainspirować nas do stworzenia maszyny, która zastępuje serce. Do aparatu wpływa krew trafiająca normalnie do mięśnia sercowego, po czym wypływa z urządzenia już natlenowana. To serce i płuca w jednym. Coś obłędnego: życie tego Araba zależało od czegoś, co wygląda jak pompa na stacji benzynowej. Pacjent ma na swoich usługach zewnętrznego DJ-a, który reguluje saturację, szybkość przepływu i wszystko, co konieczne, by utrzymać go przy życiu. Przygotowaliśmy faceta, a potem zostawiliśmy z otwartą klatką, w której biło jego dawne serce w oczekiwaniu na swój zamiennik. Poszliśmy do pokoju socjalnego. Guendou opowiadał historyjki z życia szpitala. Baba z magla, kurwa mać. Kiedy tak przekazywał mi pracowe ploty, ja myślałem o pacjencie, leżącym samotnie na bloku. I o jego rodzinie, która z niepokojem czeka na korytarzu. Najmniejsze potknięcie i facet przejdzie na tamten świat. A my, jak gdyby nigdy nic, pijemy sobie kawkę, na luzie. Życie jest pokręcone.
Jak zwykle Naeem zanudzał mnie gadką o studiowaniu medycyny. Odparłem, że tam, skąd pochodzę, pielęgniarz to i tak szczyt marzeń. Żartował, że nie chce mu się odpowiadać na wszystkie moje pytania i że mam wszelkie predyspozycje, by zostać dobrym lekarzem. Że mam do tego odpowiednią mentalność i że jak będę zadawać właściwe pytania, to zajdę daleko. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to „daleko” będzie znaczyło „do Syrii”. Z dyplomem pielęgniarza mogłem wskoczyć na drugi rok medycyny, ale operować zacząłbym dopiero za cztery, pięć lat, a pełnoprawnym chirurgiem został za dziesięć. Bo nie miałem zamiaru iść po linii najmniejszego oporu, żeby wylądować za biurkiem jako durny lekarz rodzinny. Nie moja bajka, zmusiliby mnie do otwarcia praktyki na dzielnicy i użerania się z lokalnymi frajerami i patolami. Głównym problemem na drodze do sukcesu nie był mój poziom, ale brak metody, a zwłaszcza właściwego obycia. Trząsłem gaciami. Gdy tylko odzywał się do mnie jakiś stażysta albo rezydent, dochodziłem do wniosku, że nie znalazłbym tam przyjaciół, że nikt by mnie nie lubił. Doskonale wiedziałem, że łapię szybciej niż młodzi lekarze w moim wieku. I to, że muszę wykonywać polecenia typów dużo mniej ogarniętych, ale z dyplomem w kieszeni, ryło mi mózg. W tym kraju uroki studiowania nie są dla takich jak ja. Nikt takich nie chce. Nikt nam nie powie co i jak. Najgorsze jest to, że kiedy się odzywamy, patrzy się na nas spode łba, kpi się z nas, z naszych fryzur, ubrań, religii, z tego, co oglądamy w telewizji, albo z muzyki, której słuchamy. Ale nie powiedziałem Naeemowi tego wszystkiego, boby nie zrozumiał, wziął mnie za przegrywa i zakapiora.
Było mi przez niego przykro. Kojarzył mi się z moim ojcem. Guendou przyjechał z Indonezji w wieku trzydziestu pięciu lat i od dwudziestu pięciu pracował w szpitalu. Przeprowadzał najbardziej skomplikowane operacje. Szpitalne grube ryby prosiły go o pomoc, a on machał za nich skalpelem za pensję kierowcy. Taki szpitalny Cyrano de Bergerac. Najgorzej było, kiedy niedawno chciał przejść na emeryturę, ale zarząd szpitala odpowiedział, że to niemożliwe ze względów regulaminowych. Skandal.
Cóż, nie wyglądało na to, żeby umierał z głodu, ale kiedy myślałem o tych, którzy wypaśli się na jego pracy, miałem ochotę im wpierdolić. To przez takie akcje ma się ochotę wysadzić ich mamcię – Francję. Od zerówki do klasy maturalnej chrzanią nam o sprawiedliwości i niesprawiedliwości. Oczywiście co do sprawiedliwości wszyscy są zgodni. Wszyscy są za. Kto zdobędzie odpowiednie wykształcenie, może się buntować i z pięściami w górze protestować przeciwko niesprawiedliwości. Aż pewnego dnia dzieje się to: widzisz, jak rozpada się wszystko, w co wierzyłeś. Masz ochotę rozkurwić to wszystko. Zwłaszcza kiedy napotykasz ten typ porządnych wykształconych Francuzów, którzy cały dzień prawią morały na temat dobra i zła, ale wykorzystują biednego imigranta z Indonezji. A to właśnie ich miałeś za obrońców sprawiedliwości.
Kiedy Guendou opowiadał o problemach z emeryturą, usłyszeliśmy wycie syren. Za oknem pojawił się ambulans na sygnale eskortowany przez dwóch policjantów na motorach. Jakby przewozili kryminalistę. Narząd do transplantacji przyjechał ze Szpitala Awicenny. Po powrocie na blok Naeema dopadł stres. Usunęliśmy prawie całość chorego serca. W naczyniu służącym za kosz na śmieci ten kawał zużytego mięśnia leżał jak ktoś, kto zaliczył zgon.
Choć Guendou starał się to ukryć, był na siebie zły, że zmarnował kilka minut na kawę. Tuż obok, w stalowym pojemniku, pływał narząd w zimnym płynie. Najpierw trzeba umieścić nowe serce na fragmentach przedsionków starego. Potem zszywa się żyły i tętnice. Wydaje się to proste, ale zajmuje kupę czasu, stres jest duży, a nie wolno się rozpraszać. Stałem przy Naeemie i dokładnie obserwowałem jego ruchy, starałem się je uprzedzać i kiedy tylko czegoś potrzebował, reagowałem błyskawicznie, żeby nie tracić ani sekundy. Ale nawet jeśli człowiek działa bezbłędnie, zawsze coś się spierdoli i trzeba kombinować, na przykład kiedy rozmiar tętnicy dawcy jest inny niż u biorcy. Operujemy na żywym, delikatnym organizmie, to nie matematyka, trzeba łatać, co się da. Na koniec Guendou spokojnie zamknął klatkę piersiową pacjenta.

 
Wesprzyj nas