“Morze i ziemia. Antologia reportaży z Pomorza” to wybrany przez Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima zbiór reporterskich historii z Pomorza Zachodniego.


Morze i ziemiaOpowieść o Pomorzu to opowieść o Polsce.

Wojna, trudne relacje polsko-niemieckie, historia Polski Ludowej i transformacyjny przełom – wszystko to odcisnęło swoje piętno na Pomorzu Zachodnim. W wyborze reportaży dokonanym przez Cezarego Łazarewicza i Andrzeja Klima najnowsza historia Polski przegląda się w historii Pomorza jak w lustrze.

Zbiór układa się w pisaną na przestrzeni dekad opowieść o wyjątkowej krainie – o miejscu i ludziach, a także o Wielkiej Historii, która w XX wieku przetaczała się przez Pomorze nieustannie. Opowieść pasjonującą i kolorową, bo pisaną na bieżąco przez ludzi, którzy kochali tę ziemię i się nią fascynowali.

Stworzyli ją anonimowi niemieccy kronikarze oraz polscy pisarze, reporterzy, publicyści – Wanda Melcer, Józef Hen, Stefan Bratkowski, Dariusz Fikus, Edmund Osmańczyk, Hanna Krall, Małgorzata Szejnert, Wojciech Tochman, Ewa Winnicka. Ludzie stamtąd – Franciszek Gil, Józef Narkowicz, Piotr Zieliński, Krystyna Pohl, Adam Zadworny, Ryszard i Artur Daniel Liskowaccy oraz ci, którzy przyjechali tam z wielkiego świata – jak Charles Wasserman, korespondent kanadyjskiego radia.

Prawdziwi świadkowie, którzy patrzyli historii w oczy. I to z najbliższej odległości.

Morze i ziemia
Antologia reportaży z Pomorza
pod redakcją Andrzeja Klima, Cezarego Łazarewicza
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 16 października 2019
 
 

Morze i ziemia

Wstęp

Obaj jesteśmy stamtąd, z „Ziemi Odzyskanych”. Tak nazywała naszą ojczyznę propaganda w czasach Polski Ludowej. Albo „ziem wyzyskanych”, jak mówił o nich Kazimierz Pawlak, jeden z głównych bohaterów filmu Sami swoi, nieustraszony pionier, który do swojej nowej małej ojczyzny przywiózł zwyczaje ze wschodu, usuwając przy tym dziedzictwo miejscowej obyczajowości, kuchenny piec z fajerką w poniemieckim domu zastępując przypieckiem.
Jeden z nas urodził się w Darłowie na Pomorzu Zachodnim, drugi – kilkaset kilometrów dalej na wschód, w mazurskim Giżycku. Miasta te dostały polskie nazwy zaledwie dwadzieścia lat przed naszym urodzeniem. Nasze rodziny, podobnie jak rodzina Kazimierza Pawlaka, trafiły na Pomorze Zachodnie i Mazury w wyniku wielkiego exodusu ludzkości po II wojnie światowej. Dotknął on naszych bliskich, mieszkających do tej pory na terenach rdzennie polskich, ale także naszych niemieckich – pomorskich i mazurskich – poprzedników, mieszkających na „Ziemiach Odzyskanych” od setek lat. Nasi dziadkowie wprowadzili się do ich domów, jedli w ich talerzach, spali w ich łóżkach i szybko się zaaklimatyzowali. Pommern zaczęło nazywać się Pomorzem Zachodnim, zamiast Ostpreussen pojawiły się na mapie Warmia i Mazury.
To była nasza ojczyzna, ale nikt nam nie mówił, że jesteśmy pierwszym urodzonym tu pokoleniem. Żyliśmy w prasłowiańskim kłamstwie. Z naszych rodzinnych miasteczek zapamiętaliśmy z dzieciństwa wyblakłe napisy w niezrozumiałym języku wypełzające spod łuszczącej się farby na murach, potężne zamki, kościoły z czerwonej cegły i butwiejące na cmentarzach nagrobki z literami rytymi szwabachą.
Nikt nam nie mówił, że są to ślady obcej kultury. Tego musieliśmy domyślić się sami, przekraczając granice Pomorza czy Mazur. Znikały wtedy murowane domy i stodoły, a zamiast nich pojawiały się liche chałupki kryte gontem lub strzechą. Miasteczka też były inne. Zamiast kamienic, rynków, ratuszów – drewniane domki, place targowe i brak harmonii.
Los zetknął nas ze sobą w największym zachodniopomorskim mieście, które po wojnie zmieniło obywateli i tożsamość. Kiedyś nazywało się Stettin, po wojnie – Szczecin. Tam też zacierano ślady po poprzednich mieszkańcach, ale wciąż na powierzchnię wychodziły niemieckie napisy, jak plamy na starym obrusie. Widać to do dziś na reprezentacyjnych Wałach Chrobrego, które przed wojną nosiły nazwę Hakentarasse. Na krętych schodach widać rzeźbione w piaskowcu herby pomorskich miast, które od stuleci się nie zmieniały. Zmieniły się za to ich oryginalne nazwy – dlatego po wojnie zostały skute.
Pracując w Szczecinie w redakcji „Gazety Wyborczej”, poznawaliśmy niezwykłe losy ludzi, którzy byli, czasem wbrew sobie, czasem z wyboru, związani z Pomorzem. W latach dziewięćdziesiątych spotykaliśmy byłych mieszkańców Pomorza, którzy szukając swoich korzeni, wracali do miast i miasteczek dzieciństwa, skarżąc się często, że nie mają komu u siebie przekazać swoich rodzinnych archiwów.
Znajdziecie Państwo w tej książce losy ludzi, którzy z Pomorza uciekli zaraz po wojnie – historia Evy-Marty von Kamecke to opowieść o uniwersalnym przesłaniu, ukazująca grozę wojny i los jednostki w konfrontacji z bestialstwem wojny – albo uciekali stąd długo po jej zakończeniu. O tym jest historia braci Głąb, którzy porwali kuter z załogą, by uwolnić się z komunistycznego „raju”.
Znajdziecie Państwo historię ludzi, którzy przyjeżdżali na Pomorze w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi, uciekali przed przeszłością albo przed prawem.
Nie wiemy, czy powojenni bohaterowie tej antologii kiedykolwiek zastanawiali się nad tym, kto mieszkał w ich domach przed nimi, kto modlił się we wnętrzu potężnego gotyckiego kościoła w Kołobrzegu, kto spacerował ulicami Koszalina, Szczecina, Świnoujścia. My tak. Dlatego sięgnęliśmy do przedwojennych niemieckich gazet, aby dowiedzieć się, jak ówcześni mieszkańcy Pomorza żyli: jak się bawili, w jaki sposób spędzali czas w eleganckim kurorcie Bad Kolberg, jak wyglądały ich wycieczki statkiem w górę Odry.
Ale oprócz tej sielanki była też Noc Kryształowa, były legiony brunatnych maszerujące po brukach Koszalina i Słupska, entuzjastyczne tłumy witające Adolfa Hitlera w stolicy Pomorza Zachodniego. I zaledwie kilka lat po tej wizycie nowi, polscy mieszkańcy Pomorza, witali w tych samych miejscach równie entuzjastycznie komunistycznych dygnitarzy, przeżywali utajnianą przez władzę tragedię podczas wojskowej parady w Szczecinie, wydarzenia Grudnia ’70 i Sierpnia ’80 w Stoczni Szczecińskiej.
Doznawali uniesień na wielkiej budowie socjalizmu – elektrowni Dolna Odra czy podczas ogólnopolskich dożynek w Koszalinie 1976 roku, gdzie ekstatycznie witano Edwarda Gierka.

Wśród napływowych mieszkańców Pomorza, Warmii i Mazur, Dolnego Śląska i Ziemi Lubuskiej wyczuwało się nastrój tymczasowości. Niby te ziemie są „odzyskane” i nie damy się odepchnąć od Odry i Bałtyku, ale z drugiej strony, kto tam wie, co ci źli Niemcy znowu wymyślą?
O Pomorzu i Ziemiach Odzyskanych pisano dużo po obu stronach granicy. W Niemczech Zachodnich, bo ziomkostwa i Związek Wypędzonych były ważną siłą, z którą należało się liczyć przed każdymi wyborami do Bundestagu czy Landtagów. W Polsce, bo komunistyczna propaganda straszyła Polaków powrotem żądnych zemsty Niemców, którzy tylko czekają, żeby odebrać pionierom majątki. Jedynym gwarantem polskości mieli być komuniści i ich sojusz ze Związkiem Radzieckim.
Efektem tej niepewności były rozwalające się gospodarstwa i domy. Jeszcze w latach 80. XX wieku w poniemieckich domach na Pomorzu Zachodnim można było zobaczyć okna zasłonięte kawałkami dykty. Po co inwestować w coś, co Niemcy mogą nam w każdej chwili odebrać? – pytali właściciele tych ruin.
W zmianie tego myślenia nie pomógł ani podpisany między rządem PRL i RFN układ z grudnia 1970 r., w którym Niemcy uznali w końcu zachodnie granice Polski, ani wykreślenie z niemieckich map przedwojennych nazw polskich miejscowości, ani zapewnienia niemieckich polityków o tym, że za Odrą i Nysą to już naprawdę Polska.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku do Polski wciąż ciągnęły sentymentalne wycieczki ziomków wracających do swoich Heimatów. Z luksusowych autokarów wysypują się gromadki siwogłowych kobiet ubranych w styl „praktisch” i mężczyzn w okularach ze złotymi oprawkami. Przyjeżdżali zobaczyć swoje rodzinne domy i gospodarstwa. Czasem wyciągali z portfela dziesięć, dwadzieścia marek (dla Niemców z RFN była to równowartość kilku gałek lodów, dla Polaków – majątek) i prosili, by miejscowi dalej dbali o ich posiadłości do czasu, aż wrócą tam przedwojenni właściciele.
Ten stan tymczasowości zakończył się ostatecznie, gdy niemiecką markę zastąpiło euro, Polska wstąpiła do Unii Europejskiej i zniknęły granicę. Dawni Pomorzanie wracają tu czasem, ale już tylko jako turyści. Ich dzieci i wnukowie ojczyzną przodków nie interesują się w ogóle.

Pisaniem reportaży zajmujemy się od lat. Z czasem obaj, chociaż każdy osobno, doszliśmy do przekonania, że najprzyjemniejszym momentem tej pracy jest samo dokumentowanie: rozmowy z bohaterami, przesiadywanie w archiwach i bibliotekach. Lubimy czytać stare gazety, książki, przesuwać rolki mikrofilmów albo klikać pliki pdf, udostępniane na internetowych stronach szacownych bibliotek i książnic. A już najprzyjemniejszy moment w pracy reportera jest wtedy, gdy wszystko to, czego się dowiedzieliśmy, układa się w głowie w całość.
Nam te przeczytane teksty ułożyły się w reporterską historię Pomorza Zachodniego ostatnich stu lat. Pasjonującą i kolorową, bo pisaną na bieżąco przez ludzi, którzy kochali tę ziemię albo się nią zachwycali. Spisali ją za nas anonimowi niemieccy kronikarze oraz polscy pisarze, reporterzy i publicyści – Wanda Melcer, Stefan Bratkowski, Dariusz Fikus, Edmund Osmańczyk, Hanna Krall, Małgorzata Szejnert, Wojciech Tochman, Ewa Winnicka. Ludzie stamtąd – Franciszek Gil, Józef Narkowicz, Piotr Zieliński, Krystyna Pohl, Adam Zadworny, Ryszard i Daniel Liskowaccy oraz ci, którzy przyjechali tu z wielkiego świata – jak Charles Wasserman, korespondent kanadyjskiego radia.
Prawdziwi świadkowie, którzy patrzyli historii w oczy. I to z najbliższej odległości.
Andrzej Klim
Cezary Łazarewicz

1903
KS. JAROSŁAW REJOWICZ
Kartka z dziejów Pomorza i Rugii 

 
Pociąg nasz dochodzi do Szczecina. Na pogodnem czerwcowem niebie rysuje się miasto coraz wyraźniej z wysoką spiczastą wieżą św. Jakuba, błyszczącemi wieżami licznych kościołów, układają się na widnokręgu wśród zieleni pola i niskich krzewów, coraz częstsze kanały i srebrna Odra z lasem masztów i kominów okrętowych. Pociąg nagle zwalnia, wsuwa się w sztuczny żelazny tunel, zasłaniający piękny widok miasta, aby za chwilę w całym majestacie przedstawił się Szczecin. A więc jesteśmy w stolicy pięknej Pomeranii. Droga ku Stralsundowi wiedzie przez starożytne grody Nakło i Gryfie. Żyzne pola i piękne pastwiska, ciemne, zda się, wiekowe bory bawią oko. Od głównej arteryi kolejowej coraz nowe odnogi prowadza ku morzu, do słynnych miejsc kąpielowych, co osiadły brzegi Pomeranii. Ale co mnie głównie uderza wśród owej interesującej panoramy kraju, to owe liczne kościoły o wybitnie charakterystycznym późnym gotyku, których wieże co chwila strzelają wśród lasów i wsi, a tak często, że nieraz i trzy od razu widzisz na horyzoncie.
Smutne to podwójnie dla nas wspomnienie.
Gęste przed wieki bory i olbrzymie torfowiska, oddzielały jeszcze ten płat nadmorskiej ziemi od Europy cywilizowanej. Zamieszkiwały go ludy, których Nestor[1] zwie Lachami, a stary Adam Bremeński[2] mówi, że ani językiem, ani ubiorem nie różnią się od Polaków. Rządzili się patryarchalnie, mieli swój handel i cywlizacyę w grodach nadmorskich, swoje wierzenia i bogi. Ale długo nie wschodziła jutrzenka światła prawdziwego. W IX wieku Karol Wielki doszedł podbojami swemi Pomeranii, fundował nawet w Hamburgu biskupstwo, głównie w celu szerzenia wiary wśród Słowian nadbałtyckich, a zakonnicy z Korbei dostali się już na wyspę Rugię; w X wieku Otton Wielki utworzył arcybiskupstwo magdeburskie i poddał im właśnie przez siebie podbitych Słowian; w XI wieku książę pomorski Godeschalk prowadził osobiście misyjne prace, wykładając na język rodzinny kazania, mówione przez obcokrajowych kapłanów. Prace te jednak zmarniały, wiara się nie przyjęła.
Zetknięcie się dopiero z Polską miało stanowczo szalę przeważyć na korzyść cywilizacyi chrześcijańskiej w Pomeranii. Stało się to za Bolesława Krzywoustego. Najpotężniejszy z książąt pomorskich, Światopełk Nakielski, usiłując raz jeszcze wybić się spod panowania polskiego, podniósł bunt w sojuszu z Prusakami i książętami ruskimi. Bolesław Krzywousty nie tylko, że pokonawszy go w dwóch wyprawach, miasta nadnoteckie wcielił do Wielkopolski, ale posunął swój oręż jeszcze dalej. Przymierze bowiem Warcisława, księcia szczecińskiego, z Światopełkiem dało mu dobrą sposobność do rozpostarcia swego panowania za Odrę w ziemie Wilków. Pokonał Warcisława, zdobył silną stolicę jego, Szczecin, i zmusił do hołdu. Ruszył następnie ku zachodowi, opanowując resztę ziemi Wilków, z częścią dzisiejszej Meklemburgii i Brandenburgii, oraz wyspę Rugję.
Do dobrze pojętej polityki Bolesława Krzywoustego należało oprzeć swe panowanie na wierze chrześcijańskiej i w ten sposób połączyć nową część trwałej z ciałem państwa. Łożył też liczne starania, aby wiarę św. zaraz w podbitych krajach zaszczepić. Misye jednak podejmowane tu przez niektórych zakonników były niemal bezowocne. Misya dopiero biskupa bamberskiego, św. Ottona, który całym przepychem księcia Kościoła olśnił naród, a darami i łagodnością potrafił go ująć, przyniosła świetne owoce. Wspierany powagą polskiego króla, pod osłoną polskich hufców, pozyskał wreszcie w dwóch wyprawach apostolskich dla wiary chrześcijańskiej cały ten naród, tak uporczywie dotąd trzymający się poganizmu.
W XII wieku z osłabieniem Polski, coraz bardziej w Pomeranii zaczął znikać żywioł słowiański, a język sąsiedni niemiecki opanowywać.
Dzieło św. Ottona miało się także zetknąć z dziełem szatana. A Jan Bugenhagen[3] ułożył plan nowego kościoła: kościoła protestanckiego. I oto dwa smutne wspomnienia, które spotykały nas na widok każdego kościoła, jeśli nie na każdym kroku.
Tak dojeżdżaliśmy z ks. Gadowskim, doświadczonym już misyonarzem między wychodźtwem polskiem w Niemczech, do Stralsundu, w której to parafii pięć tygodni mieliśmy pozostać.
 
Na dworcu kolejowym oczekuje i wita gościnny ks. proboszcz Wahl. Z dużego, ale drewnianego i brudnego budynku stacyjnego, dostajemy się do dorożki, przejeżdżamy między dwoma olbrzymimi stawami jedną z trzech dróg łączących niby pomosty miasto z stałym lądem, i wśród plantacyj dostajemy się w szeregi domów. Zwracał mą uwagę już z daleka na jednym z obszernych rynków wielki kościół o szlachetnej gotyckiej strukturze, jakiego by się nie powstydziły najpierwsze stolice świata.
– Co za wspaniała katedrę ma ks. proboszcz – zagaduję żartobliwie.
– Niestety, my tu nic nie mamy – odrzecze – to kościół Najświętszej Panny Maryi, dziś jeden z wielkich zborów protestanckich miasta. Niech ksiądz patrzy – i pokazuje na liczne znowu wieże kościołów – wszystko to nam zabrano.
I wnet w długiej, nieludnej ulicy Frankenstrasse, dorożka się zatrzymała, a ks. proboszcz pyta:
– A co, gdzie nasza katedra?
Obejrzałem się, ale poznać nie mogłem, on wskazał obok dom niewielki, ginący wśród innych większych budowli, który zdobił krzyż na znak, że to dom Utajonego. […]
 
Jak w ogóle na Pomorzu, tak i w całej parafii stralsundzkiej i na wyspie Rugii, rokrocznie przychodzą na roboty całemi partyami robotnicy Polacy, do 4000, a wielu z nich już stale osiadło. Przychodzą z Warmii, Poznańskiego, Śląska, nawet z Galicyi i Królestwa Polskiego, których tu Russami zwią, szukając zarobku w cukrowniach, warsztatach i na roli. O nich także nie zapomniał ks. proboszcz Wahl. Już od r. 1899 stale przyjeżdżał na jego żądanie jeden z księży polskich z Galicyi. A statystyka tych pastoracyi jawnie pokazuje, że nie na darmo w r. 1899 było spowiedzi 473; 1900, 420; 1901 zaś 454. Na jego też uprzejme zaproszenie i w tym roku podążyliśmy do Stralsundu.
W powszednie dni w ogóle spowiedzi bywało niewiele, spowiadali się albo miejscowi Polacy, albo nawet i Niemcy. Praca cała koncentrowała się w niedziele. Wtenczas już kościółek w Stralsundzie stawał się wielkiem miejscem odpustowem, do którego zewsząd ściągały kompanie polskie, cały dzień i noc śpiewały pobożne pieśni, jedni się cisnęli do konfesyonałów, inni wołali o szkaplerze i różańce, inni znowu porozkładali się pod murami plebanii, dzieląc się swym skromnym posiłkiem. Tymczasem, chociaż dwóch nas było polskich kapłanów, musieliśmy się dzielić i poza Stralsund. W pierwszą zaraz niedzielę po naszym przyjeździe dnia 22 czerwca, ja zostałem w Stralsundzie, gdy ks. Gadowski z księdzem proboszczem pojechali do Bardy.
W Stralsundzie spowiedzi było wiele. Miałem sumę i pierwsze kazanie polskie, w którem zapowiedziałem Polakom naszą pracę przez cztery niedziele. Pobłogosławiłem jedno polskie małżeństwo, korzystając także z tej okazyi, by wyłożyć obecnym niektóre obowiązki katolickie.
Tymczasem dla Bardy był to dzień pamiętny, pewnego przełomu. Miasto to starożytne, niezmiernie ruchliwe i handlowe, półósma tysiąca mieszkańców liczące, nie miało dotąd katolickiej świątyni, bo wszystkie protestanci zabrali na zbory. Ks. proboszcz Wahl pomyślał i o tem. Zakupił najskromniejszy budynek opuszczony przy jednej z ulic, właściwie w podwórcu, sprawił doń stół, trochę ławek i konfesyonał, i obrócił go na kaplicę. Ostatnia Msza św. w Bardzie odprawioną była w r. 1583; od czasów reformacyi obecnie miała być pierwsza Msza św. w tej biednej kapliczce. Urządzono też nabożeństwo jak można najuroczyściej. Zebrało się z góra 500 katolików, nie tylko mieszkańców Bardy, ale przeważnie robotników polskich z okolicy. Ks. proboszcz poświęcił nowy Dom Boży, miał kazanie niemieckie i sumę, po której ks. Gadowski miał znowu polskie kazanie. Pieśni polskie towarzyszyły ofierze Mszy św. ks. Gadowski intonował w odpowiednich jej częściach: „Kto się w opiekę”, „U drzwi Twoich”, „Serdeczna Matko”, a kaplica cała brzmiała od polskiej pieśni.
W następną niedzielę, w uroczystość św. Apostołów Piotra i Pawła, obydwaj byliśmy w Stralsundzie. Ks. Gadowski miał wotywę i naukę polską do żołnierzy, po sumie znowu kazanie. Ale w pierwszą niedzielę lipca rozjechaliśmy się. Ks. Gadowski, odprawiwszy rano w Stralsundzie Mszę św., pojechał drugi raz z ks. proboszczem do Bardy, ja zaś na wyspę Rugję do miasta Góry. Obydwaj spowiedzi polskich nic zdołaliśmy ukończyć, mimo wytężonej pracy. Na Rugii Polacy skarżyli się na opuszczenie, ks. proboszcz wprawdzie co drugą niedzielę przyjeżdża, ale po polsku nic umie, a żaden inny kapłan tam nie zawita, ani wikary ze Szczecina, ani proboszcz wojskowy, którzy potrafią się porozumieć z Polakami. W czasie sumy śpiewali mi na chórze pieśni niemieckie, ale po kazaniu i w czasie kładzenia szkaplerzy zaśpiewano polskie pieśni, a przy błogosławieństwie Najświętszym Sakramentem sam zaintonowałem: „Przed tak wielkim Sakramentem”.
W ostatnią niedzielę naszej pracy, 13 lipca, kościółek w Stralsundzie był formalnie nabity. Spowiedzi słuchaliśmy już od 7 godz. wieczór, poprzedniego dnia do g. 10, a w niedzielę od 5 rano do 6 wieczorem. Ks. Gadowski miał sumę i naukę o szkaplerzu, ja dla wojska Mszę św. i po sumie kazanie. Ludzie nie mogąc się pomieścić w kościele, zalegli zakrystyę i chór, powchodzili aż na ławki.
Jak w ogóle każdej niedzieli, tak i teraz mieliśmy kilka polskich chrztów.
Ogółem wyspowiadaliśmy w czasie tej pastoracyi 650 osób, a byłoby jeszcze więcej, tylko ludzie widząc, że się już nie docisną, odchodzili.
Wreszcie mała statystyka parafii Stralsund. Obecnie obejmuje ona okręgi administracyjne: Stralsund, Franzburg, część Grimmen na stałym lądzie, oraz wyspę Rugję, Hiddensee, Ummanz i Wilm. Liczy katolików 1400 na stałym lądzie, na wyspach 240 – dzieci szkolnych 93. W roku 1901 statystyka kościelna wykazała Komunij św.: żołnierzy 291 w wielkanocnym czasie, 309 w jesieni; w czasie misyi 198; cywilnych wielkanocnych 362, na pastoracyi polskiej 454, W ciągu roku 570. Razem 2184 osób komunikowało.
Ułożywszy wewnętrzne stosunki parafii, ks. proboszcz stara się o rozszerzenie kościoła. Plany są już gotowe, a wykonanie ich to dalsza jego praca na dobrej drodze ku chwale Bożej.
 
Kartka z dziejów Pomorza i Rugii, Kraków: Wydawnictwo Czas, 1903, s. 5–46.

[1] Nestor z Kijowa, średniowieczny kronikarz.
[2] Adam z Bremy, niemiecki kronikarz i kartograf.
[3] Czołowy przedstawiciel ruchu protestanckiego w początkowej fazie jego rozwoju.

 
Wesprzyj nas