“Kaszpirowski. Sen o wszechmocy” to reporterska biografia kontrowersyjnego hipnotyzera, ikony czasów przełomu, którego zadziwiająca kariera w Polsce do dziś budzi zdumienie. Jego wpływ na społeczeństwo był ogromny, emitowane na przełomie lat 80 i 90 XX wieku telewizyjne seanse hipnozy i terapii wszelkich chorób oglądały miliony. Gabriel Michalik rusza tropem Kaszpirowskiego, od Ukrainy po Izrael, by dotrzeć do źródeł jego fenomenu.


Kaszpirowski. Sen o wszechmocyAdin, dwa, tri… Kto nie pamięta telewizyjnych seansów, w których Anatolij Kaszpirowski “leczył” miliony Polaków?

Rosyjski psychiatra zaczynał jako jeżdżący po kołchozach specjalista od „numerów z hipnozą”, niedługo potem zahipnotyzował całą, dopiero co uwalniającą się z cienia Imperium Polskę. Jakim cudem z honorami przyjmowali go Paulini na Jasnej Górze i Lech Wałęsa? Co o kondycji psychicznej Polek i Polaków mówi tamta nagła potrzeba masowych cudów?

Gabriel Michalik, autor bestsellerowej biografii Danuty Szaflarskiej „Jej czas”, zabiera nas w podróż od Ukrainy po Izrael, w trakcie której odsłania tajemnice Czerwonego Maga. To nie tylko brawurowa biografia kontrowersyjnego hipnotyzera i skutecznego negocjatora ratującego życie setek zakładników przetrzymywanych przez terrorystów. To również odkrywcze spojrzenie na wojnę z religią w epoce komunizmu i jej odrodzenie po rozpadzie ZSRR. A także na polską transformację i pogrążony w ideowym chaosie współczesny świat.

***

Gabriel Michalik pracowicie, z ogromnym znawstwem sprawy i jej wszelkich okoliczności rozgryza fenomen Maga, szukając źródeł jego siły. To moce nadprzyrodzone? Te z odorem siarki czy te o woni kadzidła? Może sztuczki z arsenałów służb specjalnych spod gwiazd o różnych kolorach i liczbie ramion? Może ludzka naiwność, która bardzo chce się łudzić i być oszukiwana?
A może uzdrowiciel wpadł na trop klucza uruchamiającego mechanizm w ludzkim organizmie, który każdego z nas potrafi zmobilizować do odpierania śmiertelnych chorób? Ale do końca tym śladem nie poszedł. Dlaczego? To też wielce intrygująca tajemnica Kaszpirowskiego. Gorąco polecam.
Wacław Radziwinowicz

Są takie momenty w dziejach, gdy najbardziej niewiarygodne rzeczy jawią się możliwymi. Taki był przełom lat 80 i 90, gdy Anatolij Kaszpirowski miał hipnotyzować i leczyć miliony przez telemost. Gabriel Michalik, podążając tropami ikony lat przełomu, snuje przy okazji fascynującą opowieść o tym, jak umowne bywa czasami to, co uchodzi za racjonalne, a co za magiczne. Jak to czasami bywa, prawdziwe wydarzenia okazują się ciekawsze od zjawisk nie z tej ziemi.
Olga Drenda

Gabriel Michalik
Kaszpirowski. Sen o wszechmocy
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lutego 2020
 
 


Jest to opowieść o niezwykłym lekarzu, lecz przede wszystkim – o genialnym iluzjoniście. Granicę pomiędzy prawdą a zmyśleniem wytyczył, w ostatecznym rozrachunku, jedynie on sam.

29 kwietnia 1947 roku Józef Stalin podpisał postanowienie powołujące do życia Всесоюз́ное об́щество »Знан́ие«, czyli Wszechzwiązkowe Towarzystwo Wiedza. Nowa instytucja przejęła misję, kadry i fundusze biura wykładów popularnonaukowych afiliowanego przy ministerstwie szkolnictwa wyższego oraz, co ważniejsze, kadry i majątek Związku Wojujących Bezbożników, dysponującego siecią przeszło dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy lokalnych organizacji w całym ZSRR. Przejęcie Związku Bezbożników stanowiło konsekwencję prowadzonej przez Stalina już od początku lat czterdziestych, łagodniejszej od leninowskiej, polityki wobec Cerkwi prawosławnej. Bezbożnicy pozostali bezbożnikami, z pozycji materializmu naukowego nie ustąpiono ani o milimetr, propagowano ateizm i szydzono z prawd wiary, ale zniknęła nazwa złowrogo brzmiąca dla duchowieństwa i tak przecież poddanego pełnej władzy i kontroli aparatu państwa, duchowieństwa włączonego w proces „socjalistycznego budownictwa”, więc nie tylko niegroźnego, ale wręcz z perspektywy Stalina – pożytecznego.
Towarzystwo Wiedza szybko stało się organizacyjną potęgą. W okresie rozkwitu lektorzy, wśród których było blisko trzydzieści tysięcy profesorów i doktorów nauk1, blisko czterysta tysięcy inżynierów, z górą dwieście tysięcy lekarzy i niewiele mniej przedstawicieli nauk rolnych, wygłaszali w domach kultury, w stołówkach pracowniczych, w fabrykach i w kołchozach, w teatrach, w więziennych świetlicach, a nierzadko nawet pod gołym niebem ponad dwadzieścia pięć milionów wykładów rocznie. W ten sposób przeprowadzono największą w przedtelewizyjnych i przedinternetowych dziejach ludzkości akcję edukacyjną. Tempo i skalę dotarcia do setek milionów słuchaczy z wiadomościami wprost z laboratoriów i z akademickich gabinetów można porównywać jedynie z falami rozprzestrzeniania się wielkich religii. Przy czym z porównań zwycięsko wychodzą Sowieci. Nawrócenie Słowian na wiarę chrześcijańską zajęło misjonarzom o wiele więcej czasu niż ukształtowanie w obywatelach Związku Radzieckiego tak zwanego światopoglądu naukowego, czyli w istocie nienaukowego, ideologicznego poglądu o naturze i przyczynowości zjawisk, wybiórczo traktującego poszczególne gałęzie wiedzy, odrzucającego z pobudek ideologicznych odkrycia z zakresu cybernetyki, genetyki, psychoanalizy, wiedzę historyczną, nowoczesną socjologię, nie wspominając już o teologii czy filozofii spoza nurtu marksizmu-leninizmu.
Wykłady lektorów Wiedzy kształtowały gusty i nawyki. Można się na nich było na przykład dowiedzieć, że dżinsy, owe „mundurki wyzyskiwanej klasy robotniczej Zachodu” (towar przez lata niedostępny w ZSRR, pod koniec istnienia Sowietów podejmowano próby jego samodzielnej produkcji, między innymi w „bratnich krajach demokracji ludowej”, ale nijak się nie udawało odtworzyć parametrów amerykańskiego oryginału), sprawiają, iż ciało ich nieszczęsnego posiadacza nabiera świńskiego odoru.
Zarazem znaczna część przekazywanej wiedzy, choć podawana w sosie propagandy, miała charakter naukowy (z zastrzeżeniem, że „naukowy” niekoniecznie znaczy „prawdziwy”, by przywołać choćby „łysenkizm”, naukę rzekomo konkurencyjną wobec genetyki, pozostającą w niezgodzie ze zdrowym rozsądkiem i z praktyką, a na koniec współwinną zniszczeniu rolnictwa na terenach wchodzących w skład ZSRR).
Kampanie Towarzystwa pobudziły głód wiedzy; sprawiły, że miliony mieszkańców ZSRR zdecydowały się na studia politechniczne lub z zakresu nauk ścisłych, mimo że byt materialny inteligenta miał pozostać aż do kresu Kraju Rad znacznie skromniejszy niż poziom życia robotnika. Wykłady astrofizyków rozpropagowały sowieckie programy kosmiczne, spowodowały lawinowy wzrost liczby kandydatów na kosmonautów i uczyniły z podboju Kosmosu oś mentalną człowieka radzieckiego. Dalekim echem dumy z potęgi sowieckiej nauki, dumy wpajanej słuchaczom przy okazji każdego wykładu, obfitującego w szyderstwa z „wątpliwych osiągnięć zgniłego kapitalistycznego Zachodu”, stały się popularne w Polsce kawały na temat zdobyczy naukowych Kraju Rad z nieodłącznym, tak w kawałach, jak i – pierwotnie – w języku komunistycznej propagandy określeniem „wielki uczony radziecki”.
– Kto wynalazł okulary?
– Wielki uczony radziecki Ślepakow na śmietniku ambasady amerykańskiej.
Innym echem, geograficznie bliższym, pozostaje westchnienie, aktualne wówczas, gdy Rosjanin z żalem czy zawstydzeniem komentuje zjawiska świadczące o zacofaniu jego kraju: – I ten naród w Kosmos poleciał…?!

* * *

Rozmowa, która odbyła się w roku 1964 pomiędzy przewodniczącym winnickiego oddziału Towarzystwa Wiedza w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej a niewysokim, barczystym dwudziestokilkulatkiem, wyglądała zapewne tak:
– Co umiecie?
– Jestem lekarzem na oddziale leczenia nerwic w Szpitalu Psychiatrycznym imienia akademika Juszczenki.
– Z hipnozą estradową sobie poradzicie?
– Było na studiach.
– Nie pytam, czy było, tylko czy sobie poradzicie.
– Mam tytuł mistrza sportu w boksie i w ciężkiej atletyce; po dyżurach dorabiam jako tragarz na dworcu. Ze wszystkim sobie poradzę.

* * *

Prelekcja nosi tytuł Tajemnica psychiki. Nauka i człowiek. Kołchoz, niech będzie w okolicach Koziatyna, choć był też kołchoz koło Berdyczowa, koło Szepietówki, a potem, przez ćwierć wieku kołchozy, domy kultury, stołówki statków wycieczkowych, sale konferencyjne ministerstw, świetlice więzień, sale teatralne, szkoły i zakłady poprawcze od Lwowa po Władywostok.
Sala brudna, zimna, duszna, pełna, gwarna. Na ścianie ikony Lenina i Breżniewa przedzielone wymalowaną na papierze pakowym obietnicą wykonania planu pięcioletniego w trzy lata; wyżej – znane nam już hasło „Nauka masom!”. Dalej – wielka fotografia Jurija Gagarina w skafandrze kosmonauty i napis: „W Kosmos latał, Boga nie spotkał”2.
Wchodzi on. Nikt go nie zauważa. Tak chciał. Staje na środku niewielkiej sceny, wspiera dłonie na oparciu krzesła. Cicho przygląda się widowni, cicho odsuwa krzesło od stolika i siada. A potem – jak walnie pięścią w stół! Zaraz nad dwiema setkami kołchoźników wznosi się już nie tylko obłok oparów przetrawionej cebuli i samogonu, ale równie niewidzialna chmura ciszy, ni to przelękłej, ni to zaciekawionej.
– Towarzyszu psychoterapeuto… – z pierwszej ławki podnosi się prowokacyjnie piegowata osoba w gumiakach. – Towarzyszu psychoterapeuto – uśmiechają się usta. – Towarzyszu, czy umiecie odczyniać uroki?
Zalotnie się te usta uśmiechają. A on wbija wzrok swój stalowy w dwa chabry jej oczu tak, że dziewczyna przymyka w zawstydzeniu powieki (wprawienie kołchoźnicy w zakłopotanie to pierwszy cud tego wieczoru), i rzuca komendę:
– Siadajcie. Pytania z sali będą po wykładzie.
Poprawia marynarkę. Milczy dokładnie tak długo, aby w sali nie zdążył się odrodzić gwar. Przymyka na chwilę oczy. Jeszcze raz poprawia marynarkę.
– To, co dzisiaj odbędzie się na tej scenie, to po prostu lekcja. Jak dobrze wiecie, zawsze staramy się potwierdzić teorię praktyką. Eksperymenty psychologiczne, które tu przeprowadzimy, to żadne cuda ani czary. To fakty dawno już opisane przez naukę. Ponieważ w trakcie eksperymentów wyniknie u was mnóstwo pytań i wątpliwości związanych z tym, czego świadkami i uczestnikami będziecie, chciałbym już na początku, z góry, odpowiedzieć na te pytania, na które zazwyczaj trudno jest widzom znaleźć odpowiedź. Każda nauka, jak wiecie, ma swoją historię. Nauka o hipnozie, czyli nauka o zjawiskach zachodzących w ludzkiej psychice, którą ja reprezentuję, formowała się w ciągu długich tysiącleci. Początki jej systematyzacji miały miejsce dwa i pół wieku temu w Paryżu, gdzie wielką popularnością cieszył się Austriak Franz Anton Mesmer. W czym niezwykłość tego człowieka? Dlaczego po tylu latach z wdzięcznością wspominamy imię tego dziwnego, jak go w jego czasach nazywano, obdarzonego nadprzyrodzonymi mocami cudotwórcy? Otóż to on wypowiedział słowa, które niczym statki kosmiczne z ludźmi radzieckimi, z pilotami-kosmonautami Jurijem Aleksiejewiczem Gagarinem, Aleksiejem Leonowem i pierwszą kobietą w Kosmosie Walentiną Tierieszkową okrążyły całą kulę ziemską.
Mesmer powiedział: „z każdej istoty żywej wydobywa się fluid podobny do cieczy, którego ani zobaczyć nie można, ani zmierzyć, a który nazywam magnetyzmem zwierzęcym. Za sprawą magnetyzmu można wprowadzać ludzi i zwierzęta w stan podwyższonej wrażliwości na sugestię”. Termin „hipnoza”, drodzy towarzysze, w czasach Mesmera jeszcze nie istniał. Ów stan magnetyczny, jak nazywał hipnozę Mesmer, służyć będzie jego odkrywcy do leczenia pacjentów z przeróżnych schorzeń. Nietrudno się domyślić, że wtedy, w drugiej połowie XVIII wieku, chorzy, cierpiący, a także zwykli ciekawscy walili do Mesmera drzwiami i oknami. Pacjenci Mesmera w transie magnetycznym stawali się senni, a z czasem wchodzili w stan głębokiego snu, po którym z trudem tylko mogli sobie przypomnieć, co się z nimi działo. Zdumiewająca technika Mesmera stała się przedmiotem badań specjalnie powołanej komisji naukowej, w skład której weszli najwybitniejsi uczeni tamtych czasów, między innymi Antoine Lavoisier i Benjamin Franklin. Oczywiście żadnego fluidu ani magnetyzmu zwierzęcego nie stwierdzono, ponieważ, jak dzisiaj już każdy z nas wie, nigdy one nie istniały i istnieć nie mogły. W tej sytuacji opublikowana przez Mesmera dysertacja poświęcona magnetyzmowi zwierzęcemu przyniosła mu zamiast spodziewanych laurów i uznania drwiny środowiska naukowego i wrogość. Zrezygnowany opuścił Paryż. Jednak badania nad zjawiskiem, mimo oporu wielu uczonych, trwały. W 1841 roku zafascynowany teorią Mesmera szkocki chirurg James Braid stworzył termin „hipnoza”, który przetrwał do naszych dni. Samo słowo zaczerpnięte jest z greki i znaczy tyle co sen. Jednak definicję hipnozy podał wielki uczony radziecki Iwan Pietrowicz Pawłow. W oparciu o metodologię tego najwybitniejszego w dziejach fizjologa rozwija się nie tylko nasza rodzima psychoterapia, ale także cała światowa psychoterapia i psychiatria. Pawłow zdefiniował hipnozę jako sztucznie wywołany sen i ta definicja uznawana jest obecnie przez wszystkich psychoterapeutów świata.
Przedstawiłem wam, towarzysze, tylko krótki zarys dziejów hipnozy, pomijając większość dat, zdarzeń i nazwisk badaczy. Mimo to, jeżeli słuchaliście uważnie, nie mogło w waszej świadomości lub w podświadomości nie pojawić się przynajmniej kilka pytań. Pierwsze z nich: czy hipnoza jest snem, czy nie jest. Spróbujcie w nocy podejść do któregoś z waszych domowników i zacząć z nim rozmowę. Nie odpowie wam, ale jeśli tylko otworzy oczy, momentalnie znajdzie się w stanie pełnej świadomości. Na jakiej więc zasadzie hipnozę nazywa się snem? Akademik Pawłow na podstawie mnóstwa psychologicznych eksperymentów przeprowadzonych w Pierwszym Naukowo-Badawczym Uniwersytecie miasta-bohatera Leningradu doszedł do jedynie słusznego wniosku, że hipnoza i nasz nocny sen, choć w wielu aspektach są podobne, różnią się w jednej zasadniczej kwestii: hipnozę odróżnia od snu znacznie wyższy stopień koncentracji ludzkiego mózgu.
Pytanie drugie: jakimi właściwościami muszą się odznaczać ludzie, aby móc wprowadzać innych w stan hipnozy? Dawniej takich ludzi nazywano magnetyzerami, później, w latach trzydziestych, nazwano ich u nas hipnotyzerami. Dzisiaj mówi się o hipnologach, a odkąd dowiedziono ogromnego leczniczego znaczenia hipnozy, specjalistę takiego nazywamy psychoterapeutą. Hipnoza bowiem jest podstawowym narzędziem pracy sowieckiego psychoterapeuty, który – w odróżnieniu od owładniętych panseksualną pseudonauką Freuda kapitalistycznych tak zwanych psychoanalityków – troszczy się o zdrowie i etykę człowieka.
Ale co się tu dzisiaj wydarzy…? Nie będzie żadnych czarów. Ławki, na których siedzicie, nie są w żaden sposób „namagnetyzowane”. Znajdziecie się w stanie relaksu. Odczujecie nie tylko przyjemność, ale także poprawę stanu zdrowia3

3 Nie zachował się pełny zapis żadnego z publicznych pokazów hipnozy, jakie na zlecenie Towarzystwa Wiedza prowadził w latach sześćdziesiątych XX wieku A. Kaszpirowski. Tekst zrekonstruowałem na podstawie wspomnień Kaszpirowskiego i na podstawie zachowanych zapisów pokazów innych sowieckich hipnotyzerów, w szczególności Grigorija Gutmana.

* * *

I tak dalej, i tak dalej… Wyliczył to co do minuty. Wstęp teoretyczny powinien trwać co najmniej pół godziny. W tym czasie jest w stanie zbudować sobie u słuchaczy na tyle silny autorytet, na tyle skupić ich na swoich ustach, na oczach, na głosie i na toku myśli, aby kulminacyjna część pokazu nie przysparzała trudności. Z upływem lat w ten wstęp będzie wplatał opowieści z własnego życia, będzie dzielił się przemyśleniami, wygłaszał aforyzmy, cytował fragmenty wierszy Puszkina, Lermontowa, Goethego, Tiutczewa, a po latach, gdy zaprzyjaźni się z Jewgienijem Jewtuszenką, także i jego twórczość włączy do repertuaru; opowie o odkryciach naukowych z różnych dziedzin. Wstęp do pokazu hipnozy przekształci się z czasem w rodzaj rozważań filozoficznych. Za każdym razem po jego zakończeniu obniży tembr głosu, twarz jego stanie się niemal nieruchoma, wygładzi dłońmi klapy marynarki, spuści głowę tak, że spozierające spod czarnych brwi oczy staną się skierowanymi wprost w publiczność ślepiami dzikiego kota.
– Splećcie ręce. O tak – pokazuje koszyczek ze splecionych dłoni. – Będę liczył do trzydziestu. W tym czasie nie zastanawiajcie się nad tym, co się dzieje z waszymi palcami, to może was tylko rozproszyć. Gdy doliczę do trzydziestu, wasze dłonie będą sklejone. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… [mówi z rosnącą stanowczością]. W czasie gdy będę liczył, palce waszych rąk z każdą sekundą ściskają się coraz silniej, silniej i silniej. Spina je psychologiczna kłódka… Sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Jeszcze mocniej! Uwaga skupiona jest na mięśniach dłoni [prawie krzyczy]. Palce sklejają się jeszcze mocniej! Jedenaście, dwanaście. Jeszcze mocniej! Trzynaście, czternaście… Palce są związane, z każdą liczbą będą związane mocniej i mocniej… Piętnaście, szesnaście, siedemnaście… To, gdzie jesteście, nie ma żadnego znaczenia, czy znajdujecie się blisko sceny, czy daleko… Osiemnaście, dziewiętnaście… Postarajcie się być bardziej skupieni [wrzeszczy]. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć… Tak! Ręce zastygły w uścisku! Tak! Nie możecie rozdzielić palców… I nie będziecie mogli zrobić tego bez mojej pomocy! Dwadzieścia siedem… Jeszcze silniej! Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć… Palce waszych rąk są złączone! Trzydzieści…!
W sali poruszenie. Wiele osób bez problemu rozplata dłonie, ale trzy tuziny spośród dwóch setek kołchoźnic i kołchoźników mocują się ze swoimi rękami, wzbudzając sensację wśród pozostałych. Wyselekcjonował w ten sposób grupę widzów najbardziej podatnych na hipnozę. Ich zaprasza na scenę.
– Proszę, towarzysze, nie spotka tu nikogo nic złego…
Kołchoźnicy w okowach sklejonych dziwnym czarem dłoni przepychają się, ktoś upada.
– Powoli, towarzysze, nie śpieszcie się! Spokojnie…
Gdy wreszcie gromada proletariuszy stoi wzdłuż ściany z ikonami Lenina, Breżniewa i Gagarina, on skinieniem zaprasza ku sobie pierwszego z nich.
– Czy zdarzyło wam się kiedyś coś podobnego?
– Nie – odpowiada zakłopotany kołchoźnik.
– Macie rację – uśmiecha się władczo. – Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Ale nie starajcie się na siłę rozerwać uścisku dłoni. Za chwilę wszystkim rozdzielę ręce, a wam, o, popatrzcie… Popatrzcie… Wystarczy, że dmuchnę, wystarczy najmniejszy sygnał. Patrzcie na mnie uważnie, towarzyszu…
Kołchoźnik wpatruje się w jego oczy. I rzeczywiście po chwili od lekkiego dmuchnięcia hipnotyzera dłonie mężczyzny stają się swobodne.
Podchodzi do jednej z kobiet. – A wam wystarczy, że dotknę waszego ucha…
Dotyka delikatnie palcem płatka ucha kołchoźnicy, a kobieta zaraz rozprostowuje dłonie.
– No dobrze… A teraz wszyscy na scenie patrzą na mnie uważnie! Uwaga! Raz, dwa, trzy! Każdy może swobodnie pomachać rękami!

* * *

A potem są już prawdziwe czary. Spośród zgromadzonych na scenie widzów wybierze chłopca i starszą kobietę. Chłopca pozbawi na kilka minut zdolności mowy, kobietę zaprowadzi do kwiecistego ogrodu i każe jej wprost z brudnej podłogi sceny zrywać żonkile i bławatki, uwić z nich wianek i ofiarować chłopcu. Wybierze sobie kolejne cztery osoby i stworzy z nich kwartet smyczkowy grający na niewidzialnych instrumentach. Na ławce ustawionej naprędce pod hasłem informującym, kogo Gagarin nie spotkał w Kosmosie, posadzi ośmiu mężczyzn i każe im na przemian to trząść się z zimna, to pocić od letniego skwaru. Traktorzystkę zaczaruje w światowej sławy śpiewaczkę i przeprowadzi z nią wywiad na temat planowanej trasy koncertowej. Innym będzie przypiekał dłonie ogniem benzynowej zapalniczki, nie poczują bólu…
Sala oszaleje. Nieraz będzie uciszał publiczność, nieraz kołchoźnicy, patrząc na zdumiewające zachowanie ludzi, z którymi spędzili całe życie, spadać będą w śmiechu i zdumieniu z ławek.
Występ zakończy burza braw.

 
Wesprzyj nas