“Dyktatura strachu” to wyrosła z traum autorki powieść o realiach codziennego życia w dyktaturze, niepokojący obraz współczesnego totalitaryzmu.


Dyktatura strachuDima Wannous kreśli portret rodziny rozdartej rządami tyrana, naznaczonej cierpieniem wojny i prześladowań. Jej książka to niepokojący obraz współczesnego totalitaryzmu.

Suleima otrzymuje od swojego partnera, który po wybuchu wojny w Syrii wyemigrował do Niemiec, niedokończony manuskrypt jego książki. Tekst niepokojąco przypomina koleje życia samej Suleimy, przedstawia je jednak w sposób, który jest dla kobiety zupełnie zaskakujący.

Czy naprawdę tak Nassim postrzega ją i jej rodzinę?

Przed oczami Suleimy stają jej własne lęki, które zlewają się w jeden, największy strach przed samym strachem…

Dima Wannous – urodzona w 1982 syryjska pisarka r. Studiowała literaturę francuską na Uniwersytecie w Damaszku i na Sorbonie. W 2007 roku zadebiutowała zbiorem opowiadań, a w 2008 roku wydała pierwszą powieść “Chair”. Pisała dla takich gazet jak „Al-Safir”, „Al-Hayat”, „Washington Post”. Obecnie pracuje w syryjskiej telewizji z siedzibą w Dubaju.

Dima Wannous
Dyktatura strachu
Przekład: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 20 listopada 2019
 
 

Dyktatura strachu


Dokładnie piętnaście lat temu siedziałam w poczekalni kliniki Camille’a. Czy uważnie przeczytał pan słowa, które dziś napisałam, Camille, czy ta liczba coś panu mówi? Piętnaście lat, Camille, to często powód, żeby krzyknąć: „Aż tyle!”. A pan mówi mi we śnie o czterech i pół roku mających już być „tyloma latami”.
Siedziałam więc w tej maleńkiej klinice, która rozciągała się lub kurczyła, stosownie do liczby pacjentów tylko wyjątkowo ustalających termin wizyty na dłużej niż tydzień wcześniej. Wielu przychodziło w naglącej sytuacji bez uprzedzenia, zwykle z okolic Damaszku. Siadali na nielicznych krzesłach albo przy wejściu i na schodach. Paliłam papierosa i obserwowałam czekające w pobliżu osoby. Asystentka medyczna, uosobienie łagodności, czytała wydrukowane materiały z zajęć, pilnie przygotowując się do egzaminów semestralnych. Od czasu do czasu, owładnięta nudą, zerkała na mnie i się uśmiechała. Była to młoda kobieta, która pracowała i jednocześnie kontynuowała studia, musiała bowiem zadbać o rodzinę, a tę, jak wiele innych, mocno dotknęły wydarzenia w kraju. Jej matka od śmierci męża cierpiała na najrozmaitsze choroby. Kiedyś była energiczną, ładną kobietą o smukłej mimo pięćdziesiątki sylwetce. Gdy straciła ukochanego, zaczęła chorować na nadciśnienie i cukrzycę. Problemy z nerkami i tarczycą także zrobiły swoje i biedaczka – otyła i słaba – leżała przykuta do łóżka. Siostra Lajli – asystentki – rozwiodła się i mieszkała u nich z dwuletnią córką. Jej jedyny brat dawno postradał rozum. Kiedy miał dwadzieścia lat, zadurzył się w koleżance z Akademii Sztuk Pięknych, gdzie ja również studiowałam. W córce niższego rangą oficera, mieszkającej w Al-Mazzie 86. Któregoś dnia na uczelni ta dziewczyna wpadła w oko synowi szefa jednej z sekcji tajnych służb. Lajla nie wyjawiła mi nazwy tej sekcji, ale to bez znaczenia. Zakochał się w niej i zaproponował, by pojechała z nim do rezydencji jego ojca. „Rezydencja” to słowo używane przez dzieci dygnitarzy na określenie domu na przedmieściach Damaszku, przydzielanego oficerom, by mogli w wolnym czasie odpoczywać tam wraz z rodziną. Dziewczyna odmówiła i przyznała, że jest związana z bratem Lajli. Pewnego ranka chłopaka uprowadzono, gdy wychodził z domu w dzielnicy Barzé. Zniknął na cały tydzień. Po powrocie nie był już sobą – zostało ciało, duch umarł. „Powiesili go za nogi, głową w dół, na kilka dni, aż zabili wszystkie jego neurony”. Dokładnie zapamiętałam te słowa Lajli. Usłyszałam je od niej, kiedy w poczekalni nie było nikogo oprócz nas. Powiedziała mi, że wrócił całkowicie obłąkany. Od tego dnia nie opuszczał swojego pokoju, gdzie siedział zamknięty na klucz. Czasem otwierał okno wychodzące na jedną z najruchliwszych ulic Barzy i z góry krzyczał do przechodniów: „Czy ktoś widział Hafiza al-Asada? Jeśli go spotkacie, powiedzcie mu, że wyjdę z pokoju dopiero wtedy, kiedy osobiście mnie odwiedzi”. Nikt nie zwracał uwagi na jego nawoływania. Przecież był wariatem. Postradał rozum i sikał z okna, kierując strumień w tego czy innego przechodnia i nic sobie nie robiąc z wyzwisk oraz przekleństw.
Lajla spędzała większość czasu w małej klinice, wśród ludzi w pewnej mierze podobnych do jej brata. Historie życia tych osób były równie zadziwiające jak jego los. Mimo wszystko kontynuowała studia i ustalała terminy wizyt, przy okazji pochłaniając litry kawy i z lubością paląc papierosy. Wieczorem wracała do domu, żeby zająć się matką – zwiotczałym ciałem uwięzionym w łóżku – i rozwiedzioną siostrą, a także siostrzenicą, no i oczywiście bratem – więźniem własnego pokoju i szaleństwa. Obserwowałam Lajlę i rozmyślałam o łagodności emanującej z jej oczu mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Bo przecież człowiekowi trudno być zarazem matką, ojcem, lekarzem i mężem, a równocześnie zachować niezmącony spokój i życzliwość. Jestem przekonana, że każdy inny zmieniałby wyraz twarzy, wypełniając uciążliwe obowiązki, jakie na nią spadały, że bywałby rozgniewany albo zdesperowany, a jego oczy rzucałyby twarde spojrzenia, dawno zapomniawszy o czułości.
 
Siedziałam tam, wodząc wzrokiem po pacjentach, kiedy pojawił się młody, trzydziestoletni mężczyzna. Wysoki, barczysty, o wyrazistych rysach, gęstych kruczoczarnych włosach, szedł z wyprężoną klatką piersiową. Już wkrótce zaczęłam mu zazdrościć tej klatki piersiowej, a raczej wydolności płuc, które potrafiły pomieścić tyle powietrza. Prawdę mówiąc, uświadomiłam to sobie dopiero wiele miesięcy później. Ja, wciąż obawiająca się uduszenia i panikująca na samą myśl o tym, że zabraknie mi tchu i umrę, patrzyłam, jak Nassim robi głęboki wdech i wypełnia płuca o znacznie większej pojemności niż płuca takich biedaków jak my, o drobnej klatce piersiowej, czasami tak płaskiej jak nasze brzuchy. Nie dostrzegłam wtedy jego twardych, potężnych mięśni, które zdradzały obsesyjną troskę ich właściciela o to, by je rozwijać, każdemu zadając odpowiednią pracę. Grube zimowe ubranie osłaniało te wszystkie szczegóły, ale kiedy w pewnej chwili mężczyzna podwinął rękawy, ja, zawsze z fascynacją obserwująca górne kończyny od dłoni po łokieć, natychmiast zauważyłam jego pięści. Ta drobna powierzchnia przenosi mnie w miejsce, gdzie nie brakuje ani przestrzeni, ani tlenu. Lubię też kości i ich guzowatość. Sylwetki, które ukrywają szkielet pod zwiotczałym ciałem, nie przemawiają do mnie. Dlatego szukam tych kości, patrząc na ręce, ramiona i szyje, a także na barki i wystające obojczyki.
Kiedy usiadł i podwinął rękawy, a ja zobaczyłam jego mocne kości i dłonie powleczone delikatną skórą, którą porastały czarne włoski, przesunęłam spojrzenie na jego nogi. Założył jedną na drugą, więc nogawki dżinsów nieco się uniosły. Pomiędzy sportowymi skarpetkami a rąbkiem spodni rysowały się te niezwykłe, tak widoczne kostki. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się moja fascynacja kośćmi, nigdy też nie przyznałam się Camille’owi, że tak bezgranicznie rozmiłowałam się w kostnych wypukłościach.
Nassim posadził swój kostny szkielet na metalowym fotelu obciągniętym tanią skórą. Obserwowałam go, on nie zwracał na mnie uwagi. Zresztą nie zwracał uwagi na nikogo. Zapalił papierosa i zaczął strząsać popiół na ziemię. Zdumiona Lajla obrzuciła go karcącym spojrzeniem i powiedziała spokojnie: „Popielniczka jest na stole”. Ta uwaga przerwała daleką wędrówkę myśli Nassima. Szeroko otworzył oczy i bez słowa przeprosin rozejrzał się, by na lewo od siebie na blacie stolika znaleźć wyszczerbioną popielniczkę. Nawet mu nie zaświtało w głowie, że Lajla będzie musiała sama posprzątać podłogę, którą zabrudził.
Sesja Nassima miała się odbyć zaraz po mojej. Kiedy siedziałam w gabinecie Camille’a i rozmawiałam z nim, czułam, że Nassim robi wszystko, żeby wychwycić informacje o moim życiu, teraz lądujące na kartonowych fiszkach Camille’a, które leżały na jego biurku, oznaczone niezrozumiałymi symbolami. Tego dnia przepełniał mnie smutek. Zamierzałam opowiedzieć Camille’owi dziwny sen, jaki miałam poprzedniej nocy, ale się rozmyśliłam. Czy dlatego, że za cienkimi drewnianymi drzwiami siedział ten niepokojący mężczyzna o mocnych kościach? Nie powiedziałam więc Camille’owi, że znalazłam się zupełnie sama na dachowym tarasie niezbyt wysokiej starej kamienicy w Damaszku. Była pełnia. Usiadłam na balustradzie, nie przejmując się, że mogę spaść. Wpatrywałam się w księżyc i cieszyłam jego pełnią. Prawdę mówiąc, sama byłam tym zaskoczona, ponieważ nie lubiłam, kiedy tak wyglądał. Nie lubię rzeczy okrągłych, skończonych. Wolę, kiedy czegoś im jeszcze brakuje. Wtedy rozbudzają we mnie dążenie do pełni i do spełnienia. Ale tego wieczoru czułam się szczęśliwa, bo księżyc był w pełni, czerwony i okrągły jak bochenek chleba, a to poczucie dopełnienia płynęło ze mnie. Był niczym zwierciadło, w którym odbija się moje spełnienie, choć zwykle skupiam się na karaniu siebie za błędy popełnione i niepopełnione. Cokolwiek złego wydarzyło się na świecie, zwykłam sobie robić wyrzuty, jakbym ponosiła za to odpowiedzialność, przynajmniej częściowo. Może po prostu dlatego, że się urodziłam. Sam fakt obecności na tym dziwnym świecie czyni mnie odpowiedzialną za niektóre nieszczęścia, jakie spadają na ludzi. A potem moje serce spadło. Nie gwałtownie, ponieważ najpierw ziemi dosięgnął księżyc, a ono podążyło za nim w dół. Poczułam dotkliwą stratę. W tej samej chwili rozklekotany samochód przejechał przede mną po niebie, które zachmurzyło się i pociemniało dotknięte utratą księżyca. Za kierownicą siedział mężczyzna, towarzyszyła mu żona. Właściwie nie wiem, czy była jego żoną, ale te naznaczone nudą twarze mówiły mi, że tak. Czyż małżonków z zasady nie dopada znużenie? Mężczyzna, który prowadził samochód na niebie, był sześćdziesięciolatkiem, jego żona też.
Nie opowiedziałam Camille’owi tego snu, coś wydukałam i straciłam ochotę na rozmowę. Camille naciskał, wypytywał, żeby wyciągnąć ze mnie parę słów. A ja rozmyślałam o młodym mężczyźnie siedzącym w poczekalni. Wychodząc z gabinetu, przyjrzałam się jego oczom. Spojrzenie, którym mnie ogarnął, było nieobecne, skupione bardziej na drzwiach, otwierających się i zamykających, niż na ludziach, którzy przez nie przechodzili.
Po wielu tygodniach przypadkowych spotkań zdarzyło się, że jego wizyta wypadła tuż przed moją. Wychodził, kiedy ja właśnie weszłam. Po zakończeniu sesji pożegnałam się z Lajlą i ruszyłam po wąskich, stromych schodach. Zaskoczył mnie jego widok. Siedział na ostatnim stopniu, na parterze trzypiętrowego budynku. Przeszłam obok, mówiąc mu do widzenia. Zwrócił na mnie jak zwykle nieobecne oczy i powiedział obojętnym tonem: „Czekałem na panią pięćdziesiąt minut. Da się pani zaprosić na kawę?”. Skinęłam głową. Wyszliśmy z budynku i ruszyliśmy ramię w ramię, nie określając, dokąd właściwie idziemy. Przez całą drogę do ulicy Hamra w Szaalan, do hotelu Al-Cham nie zamieniliśmy ani słowa. Przystanął na chwilę, a potem wszedł, nie pytając, czy odpowiada mi to miejsce. Poszłam za nim. Wybrał stolik przy oknie. Usiadłam naprzeciwko niego. Przywołał kelnera i zamówił kategorycznym tonem: „Proszę mi podać piwo almaza. Dobrze schłodzone!”. Nie zapytał, czego się napiję. Kelner zwrócił na mnie pytające spojrzenie. „Kawa”, powiedziałam. Nassim nie patrzył na mnie, zajął się obserwowaniem przechodniów. Czułam się skrępowana. Co ja właściwie robiłam w tej kawiarni z osobliwym młodym mężczyzną o mocnych kościach? Nie wiedziałam nawet, jak ma na imię, ale uznałam, że dziwnie byłoby teraz go o to pytać. Jak mogłam spotkać się z mężczyzną, nie wiedząc nawet, jak się nazywa? On zresztą też nie pytał mnie o imię. Prawdopodobnie wcale go nie obchodziło.
Zapalił papierosa. Miał osobliwy sposób palenia. Najpierw długo się zaciągał, potem stopniowo wydychał maleńkie obłoczki, które szybko połykał, tak że nie wymykała się nawet najmniejsza smużka dymu. Wydawał mi się pewny siebie, niewzruszony, silny, innymi słowy – samowystarczalny, jak ja w tym śnie, którego nie opowiedziałam kiedyś Camille’owi. Do czego więc mógł mu być potrzebny Camille? Czy chciał, by pomógł mu ugruntować tę pewność, mocno ją utrwalić? A może to Camille uczynił go takim, jakim teraz był? Pił piwo z butelki, umieszczał ją między wargami tak, by wciągać brązowy płyn, zamiast pozwolić, by po przechyleniu sam spływał mu do ust zgodnie z prawem grawitacji. Obserwując to, utwierdziłam się w przekonaniu, że jest śmiały i silny. Ja tymczasem sączyłam zbyt chłodną i paskudną kawę. Poczułam nagły skok ciśnienia, zimny pot zrosił mi skronie. Serce zaczęło uderzać tak, jakby dokądś pędziło, rozedrganie ogarnęło całą moją klatkę piersiową i szyję. Szybko otworzyłam torebkę i ciężko dysząc, wyjęłam opakowanie xanaxu. Przełamałam tabletkę na pół. Wsunęłam połówkę pod język, tak jak zalecił mi Camille. Chciałam zapobiec napadowi paniki. Potem wypiłam łyk wody. Rozpuszczając się, substancja szybko przenikała do mózgu. Młody mężczyzna o nieznanym mi imieniu widział, jak otwieram torebkę, chwytam pudełeczko z lekarstwem, łykam pół tabletki i popijam wodą. Przyglądał mi się ze spokojem, spokojem, który w tamtym okresie nie był dla mnie jeszcze rzeczą naturalną. Pozostał niewzruszony. Nie wyglądał na zdziwionego, nie zainteresował się moim gwałtownym zdenerwowaniem. Dzięki temu xanax zadziałał szybciej, ponieważ jeśli ktoś zaczyna mnie wypytywać w chwili napadu paniki, dodatkowo się denerwuję. Bardzo się boję konieczności wyjaśniania i usprawiedliwiania się – krótko mówiąc: udzielania odpowiedzi na pytania moim zdaniem absurdalne. Wypił ostatni łyk piwa i poprosił o rachunek. Zapłacił i poderwał się z miejsca, mówiąc: „Dziękuję, że przyjęła pani moje zaproszenie. Z pewnością jeszcze się spotkamy. Miło mi było panią poznać”. A potem zniknął. Ale dlaczego mielibyśmy na pewno się spotkać? Dlaczego był o tym tak głęboko przekonany? I cóż go tak zachwyciło w naszej znajomości, skoro nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa? On wypił piwo, ja zimną i paskudną kawę, a potem sobie poszedł. Czy chciał przez to powiedzieć, że znów się spotkamy, żeby usiąść razem do stolika – on przy piwie, ja przy kawie? I czy naprawdę potrzebował towarzystwa na tę krótką chwilę, jaką zajmuje wypicie piwa?
 
Po kilku tygodniach sytuacja dokładnie się powtórzyła. Wychodząc z kliniki Camille’a, zastałam go siedzącego z papierosem na ostatnim stopniu schodów. Powiedział: „Kawa?”. Pamiętałam, że poprzednim razem zaprosił mnie na kawę, ale sam zamówił jako pierwszy i wybrał piwo. Teraz skrócił formułkę i zamiast wyrazić chęć pójścia ze mną na filiżankę kawy, poprzestał na rzuceniu słowa „kawa” z zawieszonym w powietrzu znakiem zapytania – swoistym kształtem wirującym wokół jego głowy i powiązanym z mnóstwem mieszających się liter. Mimowolnie skinęłam głową. Ruszyłam, on poszedł za mną. Tym razem dodałam: „Nie lubię kawiarni w hotelu Al-Cham”. Zapytał: „A co pani lubi?”. Odpowiedziałam bez wahania: „Marmar!”. Przystanął dla większego efektu i spojrzał na mnie, zdumiony. Nie chcąc czekać, aż się rozmyślę, rzucił: „OK!”.
Nie wiem, dlaczego zaproponowałam Marmar. Czy po to, żeby sytuacja od początku była jasna? Czy dlatego, że on „pójściem na kawę” nazywał każde wyjście, nawet na piwo? W Marmar kawa z pewnością nie była w modzie.
Zatrzymaliśmy się w pobliżu kliniki Camille’a. Była dopiero siódma. Wokół kłębił się tłum kobiet, dzieci, handlarzy ulicznych, którzy rozłożyli swoje chińskie towary na chodniku Jisr al-Abyad, długiego „Białego Mostu”. Ta wrzawa działała mi na nerwy. Wybiegłam na jezdnię, żeby złapać taksówkę. Minęło dobrych kilka minut, zanim mi się to udało. A podczas gdy ja stałam kilka kroków dalej, Nassim spokojnie czekał na chodniku. Wsiadłam z tyłu, on zajął miejsce obok mnie. Zaskoczyło mnie to. Zwykle mężczyźni siadają obok kierowcy, ten bowiem nie lubi, gdy zajmują miejsce z tyłu, postrzega to jako oznakę wzgardy dla męskości jako takiej – zarówno swojej, jak i klienta: samca poniżającego się siadaniem z tyłu, obok samicy. Ledwie zamknął za sobą drzwi, powiedziałam do taksówkarza: „Na Bab Touma, proszę”. Mój kompan delikatnie przesunął ku mnie dłoń i zamknął w niej moją, wyglądając przez okno. Zrobił to, nie okazując mi szczególnych względów, nie patrząc na mnie. Wtedy myślałam tylko o jego rękach, które ubóstwiałam. Trzymał moją dłoń z wigorem – nie chciałam psuć tej chwili. Moja ręka była tak zimna, jak jego gorąca. Czy w takim razie jego serce było zimne? Matka mówi zawsze: „Zimne ręce, gorące serce”. Nigdy nie słyszałam, żeby powiedziała, że jest i odwrotnie.
Nie wspomniałam Lajli, że wielokrotnie razem gdzieś chodziliśmy, i nie przypuszczam, żeby on jej o tym mówił. Nie najlepiej się dogadywali. Po tym epizodzie z papierosem i popiołem na podłodze trudno im było się polubić. Nigdy nie pytał, dlaczego przychodzę do Camille’a, i ja również nie pytałam go o powód jego wizyt. Zaczęliśmy wychodzić razem raz w miesiącu, potem co dwa tygodnie. A później nasze spotkania stały się częstsze, co najmniej raz w tygodniu. Kiedy się dowiedziałam, że jest pisarzem, szukałam jego powieści we wszystkich księgarniach, które znałam, potem w tych, których nie znałam, ale nigdzie żadnej nie było. Księgarze, choć wiedzą wszystko o świecie książek, nigdy o nim nie słyszeli. W tamtych czasach nie szukaliśmy niczego w Google, a nasze życie toczyło się w przytłaczająco zamkniętym kręgu. Powiedziałam mu, że nie udało mi się znaleźć żadnej z jego książek. Uśmiechnął się. Nassim niezbyt chętnie się uśmiechał. Jego usta ułożyły się w uśmiech, który wyraźnie był wymuszony i przywołany na twarz z trudem. Odprężył się dopiero, kiedy uśmiech zniknął. Później dowiedziałam się, że publikował książki pod pseudonimem. „Z obawy przed prześladowaniem?”, spytałam. Pokręcił głową, że nie: „Raczej ze strachu przed strachem”. Koniec, kropka. Nic więcej nie powiedział. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, by go objąć, by uściskać tego dziwnego człowieka, który siedział na wprost mnie, a o którym nie wiedziałam nic poza tym, że ma masywne kości i pisze pod pseudonimem. Jednak właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że spotkaliśmy się, kiedy znalazłam się na życiowym zakręcie. „Strach przed strachem” – te słowa stanowiły doskonałe podsumowanie moich dotychczasowych doświadczeń. Strach nie przejawia się w tylko jeden sposób, ma nie tylko jedno znaczenie. Ci, którzy doświadczają strachu przed strachem, podążają wspólną drogą. Poprosiłam, żeby wyjaśnił mi to wyrażenie: strach przed strachem, bo jako pisarz niewątpliwie potrafi to zrobić lepiej niż ktokolwiek inny. Czy możliwe jest, by wyobraźnia się zepsuła? „Ależ tak, jak najbardziej, ponieważ udzielenie odpowiedzi na twoje pytanie nie ma nic wspólnego z wyobraźnią”. I nie powiedział już nic więcej.

 
Wesprzyj nas