Mówi się, że żyjemy w cieniu swoich ojców, a im bardziej ojciec jest oddalony, tym głębszy jest cień. Barack Obama opisuje swoją konfrontację z tym cieniem w autobiograficznej książce „Odziedziczone marzenia”, a także przybliża czytelnikom zjawisko przynależności do dwóch różnych światów połączone z niemożnością odnalezienia swego miejsca w żadnym z nich.
Książka “Odziedziczone marzenia” opowiada historię zmagań przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych ze zrozumieniem i zaakceptowaniem sił, które ukształtowały go jako syna czarnego ojca z Afryki i białej amerykańskiej matki. Obama opisał w niej swoje zmagania ze znalezieniem odpowiedzi na pytanie, kim tak naprawdę jest. Czarnym, który ma białą rodzinę? Osobą już na zawsze rozdartą pomiędzy afrykańskim dziedzictwem zachowanym w genach, a amerykańskim wychowaniem?
Poszukiwań tych nie ułatwił mu fakt, że małżeństwo rodziców nie trwało długo, a matka po rozstaniu z ojcem wychowywała go przez pewien czas w Indonezji, a później przekazała pod opiekę swoim rodzicom mieszkającym na Hawajach. Tak burzliwe dziecięce lata, pomijając fakt, że wzbudziły więcej pytań niż przyniosły odpowiedzi, nie przygotowały go na to, jak być czarnym w spolaryzowanym rasowo społeczeństwie Ameryki.
„Odziedziczone marzenia”, po raz pierwszy opublikowane w 1995 roku, a zatem na długo przed tym, zanim autor tej książki stał się znany na całym świecie jako prezydent Stanów Zjednoczonych, jest opowieścią o dziedzictwie i ciężarze jaki może się z nim wiązać. Napisana przez trzydziestoletniego Obamę po ukończeniu Harvard Law School, zanim rozpoczął karierę polityczną, dwa lata przed pierwszymi wyborami, w których startował na stanowisko publiczne senatora stanu Illinois, nie zawiera treści stricte politycznych. Opowiada o kolejach życia Obamy od dzieciństwa, gdy jako kilkuletni chłopiec biegał boso po błotnistych ulicach Dżakarty, poprzez lata nauki w Honolulu, Los Angeles i Nowym Jorku, aż po działalność organizatora społeczności lokalnych na przedmieściach Chicago. Ukoronowaniem wspomnień Obamy jest podróż do Kenii, do wioski rodzinnej ojca i pobyt wśród jego bliższej i dalszej rodziny.
“Odziedziczone marzenia” to także zapis rozważań nad spuścizną pozostawioną przez jego nieobecnego ojca, którego widział tylko przez kilka tygodni w wieku dziesięciu lat i który zginął w wypadku samochodowym, gdy Barack miał 21 lat i wreszcie zdecydował się na podróż do Kenii, by nawiązać z ojcem jakąś formę relacji. W końcu, siedem lat później, wyruszając w tę spóźnioną podróż, syn poznaje z opowieści licznej kenijskiej rodziny frustracje i tragiczne wady u ojca, którego zawsze uważał, mimo odległości i rzadkich kontaktów, za wzór do naśladowania. Ta podróż do korzeni ostatecznie daje Obamie odpowiedzi, których poszukiwał i brakujący klucz do swojej tożsamości, uzupełniający to, co już było mu znane. Będzie dążył do celu stawianego jemu i braciom przez ojca: „Jesteś Obamą. Powinieneś być najlepszy.”
Pisarstwo Obamy charakteryzuje się wdziękiem i elokwencją, znakomitymi opisami targających nim emocji i spostrzeżeniami natury ogólnej
Ważną częścią książki jest spojrzenie na politykę rasową Ameryki, której skutków Obama doświadczał na własnej skórze od dzieciństwa i jej obecny wpływ na życie milionów zwykłych Amerykanów. Dla Obamy uprzedzenia rasowe i skutki dyskryminacji nie są abstrakcyjnymi pojęciami, są rzeczywistością dobrze przez niego poznaną. Jak pisze, jego receptą na dyskryminację nie jest użalanie się nad sobą ani gniew, ale ciężka praca, siła aktywności obywatelskiej czarnej społeczności oraz walka o prawo do zmian istniejącej sytuacji.
Pisarstwo Obamy charakteryzuje się wdziękiem i elokwencją, znakomitymi opisami targających nim emocji i spostrzeżeniami natury ogólnej – dotyczących kwestii społecznych, rasowych i kulturowych. Dialogów, które jak pisze we wstępie, są luźną trawestacją i kompilacją rzeczywistych rozmów, może mu pozazdrościć niejeden zawodowy literat. Trudno też nie zauważyć sporej zdolności Obamy do syntetycznego ujmowania spostrzeżeń, opinii i informacji w trafne diagnozy i propozycje rozwiązania problemów.
To ważna książka pozwalająca czytelnikowi zrozumieć wiele aspektów współczesnego życia Ameryki i złożoność problemów, przed którymi stoją liderzy zróżnicowanych społeczności, nie tylko w Stanach Zjednoczonych. ■Robert Wiśniewski
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Odziedziczone marzenia
Przekład: Piotr Szymczak
Wydawnictwo Agora
Premiera: 12 lutego 2020
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Rozdział 15
Międzynarodowy Port Lotniczy im. Kenyatty był niemal pusty. Kartkując nasze paszporty, pracownicy straży granicznej sączyli poranną herbatę; skrzypiąca taśma w strefie odbioru bagaży niespiesznie wypluwała walizki i torby. Nigdzie nie widziałem Aumy, więc usiadłem na podręcznej torbie i zapaliłem papierosa. Parę chwil później ruszył w moim kierunku ochroniarz z drewnianą pałką. Rozejrzałem się za popielniczką, sądząc, że pewnie jestem w strefie dla niepalących. Jednak zamiast mnie zbesztać, ochroniarz uśmiechnął się i zapytał, czy nie poczęstowałbym go papierosem.
— Pan pierwszy raz w Kenii, tak? — zapytał, kiedy podałem mu ogień.
— Zgadza się.
— Rozumiem — przykucnął obok mnie. — Pan jest z Ameryki. To może zna pan mojego bratanka. Samson Otieno. Studiuje inżynierię w Teksasie.
Wyjaśniłem, że nigdy nie byłem w Teksasie, więc nie miałem okazji poznać jego bratanka. To go najwyraźniej rozczarowało i kilkakrotnie zaciągnął się raz za razem. Ostatni pasażerowie z mojego samolotu zdążyli już w tym czasie opuścić terminal. Zapytałem go, czy przyjadą jeszcze jakieś bagaże. Potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Nie sądzę — powiedział — ale niech pan tu zaczeka, poszukam kogoś, kto może panu pomoc.
Zniknął w wąskim korytarzu, a ja wstałem, żeby rozprostować grzbiet. Pierwsza fala podniecenia opadła i uśmiechnąłem się na myśl o tym, jak wyobrażałem sobie kiedyś powrót na ojczystą ziemię — rozpraszają się chmury, pierzchają dawne demony i ziemia drży, gdy tymczasem świętujący przodkowie wstają z grobów — tymczasem teraz czułem się zmęczony i pozostawiony samemu sobie. Miałem właśnie ruszyć w poszukiwaniu telefonu, kiedy wrócił ochroniarz w towarzystwie uderzająco pięknej kobiety. Była ciemnoskóra, szczupła, miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i ubrana była w uniform British Airways. Przedstawiła się jako panna Omoro i wyjaśniła, że moje bagaże prawdopodobnie zostały omyłkowo wysłane do Johannesburga.
— Ogromnie przepraszam za tę niedogodność — powiedziała. — poproszę tylko o wypełnienie tego formularza, a my zadzwonimy do Johannesburga i bagaże przylecą najbliższym samolotem.
Wypełniłem formularz, a panna Omoro obrzuciła mnie wzrokiem i spojrzała mi w oczy.
— Czy pan nie jest przypadkiem krewnym doktora Obamy? — zapytała.
— No, owszem… jestem jego synem.
Panna Omoro uśmiechnęła się współczująco.
— Bardzo mi przykro z powodu jego śmierci. Pański ojciec był bliskim przyjacielem naszej rodziny. Często do nas zaglądał, kiedy byłam dzieckiem.
Zaczęliśmy rozmawiać o mojej wizycie, ona opowiedziała o studiach w Londynie i stwierdziła, że chciałaby odwiedzić Stany Zjednoczone. Zauważyłem, że staram się przeciągać rozmowę, nie tyle ze względu na urodę panny Omoro — wspomniała coś o narzeczonym — ile na fakt, że moje nazwisko było dla niej znajome. Uświadomiłem sobie, że coś podobnego nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej — czy to na Hawajach, czy w Indonezji, w Los Angeles, Nowym Jorku czy Chicago. Po raz pierwszy w życiu mogłem odczuć komfort i stałość tożsamości kryjące się w nazwisku — to, jak nazwisko potrafi przywoływać w cudzej pamięci całą historię, jak pozwala mu skinąć głową i z przekonaniem stwierdzić: „Ach, syn pana tego-a-tego”. Tutaj nikt nie będzie mnie prosił o przeliterowanie nazwiska ani nie przekręci go w wymowie. W Kenii ze swoim nazwiskiem byłem u siebie, wciągnięty w siatkę niezrozumiałych jeszcze dla mnie znajomości i pokrewieństw, sojuszów i wzajemnych niechęci.
— Barack! — odwróciłem się i zobaczyłem, jak Auma podskakuje za plecami jakiegoś ochroniarza niedopuszczającego jej do strefy odbioru bagażu. Przeprosiłem pannę Omoro, pobiegłem do siostry i tak samo jak za pierwszym razem wybuchnęliśmy śmiechem i padliśmy sobie w objęcia. Obok stała, uśmiechając się, wysoka, brązowoskóra kobieta. Auma odwróciła się do niej i powiedziała:
— Barack, poznaj ciocię Zeituni. To siostra ojca.
— Witamy w domu — powiedziała Zeituni, całując mnie w oba policzki.
Opowiedziałem o problemie z bagażami i o tym, że spotkałem znajomą ojca. Ale kiedy odwróciłem się, żeby poszukać jej wzrokiem, panny Omoro nigdzie nie było. Zapytałem ochroniarza, dokąd poszła; wzruszył ramionami i stwierdził, że pewnie skończyła już pracę.
Auma prowadziła starego, błękitnego volkswagena garbusa. Samochód był dla niej pewnego rodzaju przedsięwzięciem biznesowym — ponieważ obywatele kenijscy mieszkający za granicą zwolnieni byli ze słonego podatku za sprowadzenie własnego samochodu do kraju, siostra uznała, że może go używać przez jeden rok, w którym będzie prowadzić zajęcia na uniwersytecie w Nairobi, a następnie go sprzeda, żeby odzyskać koszty transportu, a może nawet nieco zarobić. Niestety, najpierw silnik zapadł na gruźliczy kaszel, a po drodze z lotniska urwał się nam tłumik, więc na czteropasmową autostradę wjechaliśmy przy wtórze donośnych strzałów z rury wydechowej. Widząc Aumę ściskającą obiema rękami kierownicę, nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Może wysiądę i popcham?
Zeituni zmarszczyła brwi.
— Ej, Barry, nie narzekaj na ten samochód. To jest piękny samochód. Trzeba go tylko trochę pomalować. Auma obiecała mi, że po jej wyjeździe będzie mój.
Auma potrząsnęła głową.
— Ciocia próbuje mnie wykolegować, Barack. Obiecałam, że o tym pogadamy, nic więcej.
— A o czym tu gadać? — powiedziała Zeituni, mrugając do mnie porozumiewawczo. — Auma, ode mnie dostaniesz najlepszą cenę, ja ci to mówię.
Obie zaczęły jedna przez drugą wypytywać mnie o podróż, opowiadać, co dla mnie zaplanowały, wyliczać wszystkich ludzi, których poznam. Po obu stronach drogi ciągnęły się szerokie równiny, porośnięte głównie trawami sawanny; tu i ówdzie horyzont przecinały akacje, tworząc pejzaż prastary i surowy zarazem. Potem ruch drogowy stopniowo zgęstniał, a z przydrożnych wsi zaczęły się wylewać tłumy ludzi zmierzających do pracy: mężczyźni dopinający w marszu liche koszule, wyprostowane kobiety z głowami w jaskrawych zawojach. W bocznych uliczkach i na rondach meandrowały samochody, nagłymi unikami omijając dziury, rowery i pieszych, a rozklekotane minibusy (tutaj znane jako matatu) zatrzymywały się bez ostrzeżenia, aby mogli się wtłoczyć do środka kolejni pasażerowie. Wszystko to wydawało się dziwnie znajome, tak jakbym już kiedyś tędy jechał. Wtedy przypomniałem sobie inne poranki w Indonezji — moją matkę, jak siedzi na przednim siedzeniu i rozmawia z Lolem, ten sam zapach spalonego drewna i oleju napędowego, ten sam bezruch w środku porannego szczytu, ten sam wyraz twarzy ludzi wkraczających w nowy dzień bez większych oczekiwań niż tylko żeby przetrwać do wieczora — a co najwyżej mających nikłą nadzieję, że nawet jeśli szczęście się do nich nie uśmiechnie, to może przynajmniej się od nich nie odwróci.
Odwieźliśmy Zeituni do pracy w browarze Kenya Breweries — wielkim, ponurym kompleksie, gdzie pracowała jako programistka. Wysiadając z samochodu, pochyliła się, żeby mnie ucałować w policzek, po czym pogroziła Aumie palcem.
— Tylko masz mi się dobrze opiekować Barackiem — powiedziała. — Żeby nam się znowu nie zgubił.
Kiedy wjechaliśmy na autostradę, zapytałem siostrę, co Zeituni miała na myśli. Auma wzruszyła ramionami.
— To takie miejscowe powiedzenie — stwierdziła. — Najczęściej to znaczy tyle, że ktoś cię dawno nie widział. Wtedy mówi: „Zgubiłeś mi się”. Albo: „Tylko się znowu nie zgub”. A czasami to ma poważniejsze znaczenie. Powiedzmy, że na przykład syn albo mąż przenosi się do miasta albo na Zachód, tak jak nasz wuj Omar do Bostonu. Obiecują wtedy, że wrócą, kiedy skończą szkołę, albo że sprowadzą rodzinę, jak już się ustawią. Z początku piszą co tydzień, potem tylko co miesiąc, potem przestają pisać w ogóle: ani widu, ani słychu. Rozumiesz, zgubili się. Nawet jeśli wiadomo, gdzie są.
Volkswagen z trudem wspinał się drogą biegnącą w cieniu gęstych eukaliptusowych gajów porośniętych lianami. Zza żywopłotów i gazonów wyglądały z daleka eleganckie, stare domy. Kiedyś należały wyłącznie do Brytyjczyków — wyjaśniła mi Auma — ale teraz używali ich najczęściej rządowi oficjele albo personel zagranicznych ambasad. Na szczycie wzniesienia skręciliśmy ostro w prawo i zaparkowaliśmy na końcu żwirowego podjazdu przy żółtym, piętrowym budynku mieszkalnym wynajmowanym przez uniwersytet wykładowcom. Od budynku zbiegał ogromny trawnik, sięgający w dole kęp bananowców i wysokiego lasu. Dalej szerokim, kamienistym parowem płynął mętny strumyk.
Parterowe mieszkanie Aumy było niewielkie, ale wygodne; wnętrze zalewało światło wpadające przez francuskie okna. Wszędzie leżały sterty książek, a na jednej ze ścian wisiał kolaż zdjęć członków rodziny, który Auma sama ułożyła z pozowanych portretów i polaroidowych fotek. Nad łóżkiem Aumy zauważyłem plakat przedstawiający czarną kobietę z uniesioną głową patrzącą na rozwijający się kwiat. Pod spodem biegł napis: „Mam marzenie”.
— Jakie masz marzenie, Auma? — zagadnąłem, kładąc bagaże na podłodze.
Auma zaśmiała się.
— To właśnie mój największy problem, Barack. Za dużo marzeń. Jak kobieta ma marzenia, zawsze wpadnie w kłopoty.
[. . . ]