“Sofia albo początek wszystkich historii” to podróż przez współczesną historię Syrii, przerażające, ale wnikliwe spojrzenie na kraj i jej mieszkańców, powieść pełna ludzkich dramatów, emocji, zła, dobra, poezji i miłości.


Sofia albo początek wszystkich historiiJesteśmy w Damaszku w 1970 roku, gdzie staniemy się świadkami wydarzeń związanych z zamachem stanu dokonanym w Syrii przez Hafiza al-Assada i jego skutkami, rujnującymi dotychczasowe spokojne życie wielu obywateli tego kraju. Główny bohater Salman w wyniku prześladowań politycznych musi opuścić Syrię. Czytelnik śledzi jego wędrówkę, poprzez Liban, Uniwersytet w Heidelbergu aż do Rzymu, gdzie spotka swoją miłość i założy rodzinę.

Młodość Salmana, upłynęła w swoistej fabryce strachu, jaką stała się Syria w wyniku puczu wojskowego i długoletnich rządów dyktatorskich Assadów. Codziennością stały się stany wyjątkowe, aresztowania, podsłuchy i inwigilacje, korupcja, działalność band szantażystów i przebiegłych tajniaków załatwiających własne interesy na boku, a piętnaście tajnych służb kontrolowało życie mieszkańców. “W obliczu aresztowania człowiek jest zupełnie sam, a dyktaturze, która kogoś więzi i każe torturować, podlizuje się zarówno Zachód, jak i Wschód” – ta smutna konkluzja towarzyszyła Salmanowi w czasach, gdy młodzieńczy idealizm popchnął go w objęcia rewolucjonistów i partyzantów walczących z reżimem. Skończyło się to dla niego dość szczęśliwie – uniknął aresztowania i śmierci, ale ceną za to była wieloletnia emigracja.

Wiele lat później, za panowania Baszara al-Assada, gdy zostaje ogłoszona amnestia dla wszystkich więźniów i uchodźców politycznych, Salman może w 2010 roku w końcu wrócić do Damaszku, który musiał opuścić 40 lat temu. Ma nadzieję na spokojny powrót do miasta swojej młodości, “Moja dusza jest już w Damaszku i wędruje uliczkami mego dzieciństwa” – cieszy się. Ale na miejscu okazuje się, że wszystko będzie inne niż oczekiwania i marzenia Salmana. Fabryka strachu pracuje nadal, choć w powietrzu czuje się nadciągający wiatr zmian, Arabską Wiosnę. Być może wreszcie coś się zmieni…

ważne jest, aby pamiętać, że Syria jest krajem pełnym starej kultury, zamieszkałym także przez dobrych ludzi

Książka Rafika Schamiego to interesująca opowieść, w której historyczne wydarzenia rozgrywające się na Bliskim Wschodzie na przestrzeni kilkudziesięciu lat stały się tłem dla wielowątkowej fabuły pełnej ludzkich dramatów, emocji, zła, dobra, poezji i miłości. Język i poetycki styl Shamiego znakomicie oddaje niuanse zachowań, targające bohaterami obawy, strach, wzruszenia i tęsknotę.

Autor stawia również pytania o kulturową tożsamość mieszkańców Bliskiego Wschodu, od wieków żyjących na styku wpływów, religii i zasad moralnych, współcześnie rzuconych na pastwę nowych dyktatur, kolejnych rewolucji pożerających własne dzieci i zmieniających się norm życia społecznego.

Schami, choć nie czyni tego wprost, nie stroni od wyrażenia swoich poglądów w kwestiach politycznych, począwszy od dyktatury Assadów a skończywszy na Arabskiej Wiośnie, ale decyduje się skupić na ludziach, na ich związkach, powiązaniu z historią i teraźniejszością miasta, w którym żyją, uwikłaniu w rodzinne spory i tajemnice, wyborach, które są zmuszeni podejmować, czasem wbrew sobie. W dzisiejszych czasach, kiedy świat patrzy na Syrię i widzi tylko wojnę, zło i terror, ważne jest, aby pamiętać, że Syria jest krajem pełnym starej kultury, zamieszkałym także przez dobrych ludzi. I o tym przede wszystkim opowiada „Sophia”. Nikodem Maraszkiewicz

Rafik Schami, Sofia albo początek wszystkich historii, Przekład: Elżbieta Zarych, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Premiera: 30 stycznia 2019
 
 

Sofia albo początek wszystkich historii

Rafik Schami
Sofia albo początek wszystkich historii
Przekład: Elżbieta Zarych
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 30 stycznia 2019
 
 

Ulica Jaśminowa znajduje się w chrześcijańskiej części Damaszku, na historycznej ulicy Prostej[3], między ulicami Abbara a Zaitun, i przebiega równolegle do obu.
Można się na nią dostać przez kamienny łuk wznoszący się nad wąskim, niespełna metrowym korytarzem, a potem ulica robi się szeroka na jakieś cztery metry. To zwężenie uratowało ją przed ruchem samochodowym i motocyklowym. Także większość turystów nie zauważa tego wejścia, które przypomina raczej bramę domu niż przejście na inną ulicę.
Aż do lat pięćdziesiątych wejście zamykała zdobiona kutym żelazem i brązem brama, która po wystawie „Bramy Damaszku” z 1959 roku nagle zniknęła. Jeszcze wiele lat później krążyły plotki, że jakiś szejk naftowy zapłacił dyrektorowi wystawy mnóstwo pieniędzy i zabrał bramę do Kuwejtu.
Ciekawscy turyści, którzy przechodzą przez tunel, wkrótce rozczarowani stwierdzają, że ulica Jaśminowa nie ma nic do zaoferowania poza nadzwyczaj zadbanym brukiem, licznymi ławkami, pnączami i roślinami doniczkowymi. Nie ma tu żadnej oryginalnej architektury, po obu stronach widnieją skromne gliniane fasady podobnych do siebie jednopiętrowych budynków. Turyści nie wiedzą, że prostota fasad to stosowany od setek lat skuteczny kamuflaż. Trzyma na dystans ciekawskich i poborców podatkowych. W głębi, za drzwiami, otwierają się wewnętrzne dziedzińce pod gołym niebem, świadczące o wyrafinowanym życiu damasceńczyków.
Ulica Jaśminowa kończyła się po pięciuset metrach przy okrągłym placu klasztornym, dookoła którego znajdowały się głównie domy mieszkalne, a także dwa sklepy, jeden spożywczy, a drugi z artykułami gospodarstwa domowego. Dom Karima stał na rogu. Drzwi do budynku były ostatnie po lewej stronie ulicy. Drugie drzwi w długim wysokim kamiennym murze prowadziły do ogrodu. Obok nich stała bardzo stara, nieco zniszczona ławka zrobiona z jednego białego bloku kamiennego, na której Karim w letnie późne popołudnia często rozkoszował się kawą. Miał stąd widok na ruiny klasztoru, skąpa zieleń wyzierała spomiędzy wielkich kamiennych brył i resztek muru. Klasztor, zbudowany w dziesiątym stuleciu i poświęcony świętemu Janowi, został całkowicie zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1157 roku. W samym Damaszku i jego okolicach zginęło wówczas osiemdziesiąt tysięcy osób, dwie trzecie ludności. Damasceńczycy, jak często bywa w historii, nie poddali się i odbudowali swoje miasto. Klasztoru jednak nie odbudowano, kamienie z niego powędrowały do wielu domów w dzielnicy chrześcijańskiej, a więc klasztor i święty Jan, jego patron, żyli dalej wśród ludzi.
Historyczne mury miasta w tle nie były w tym miejscu atrakcyjne, niegdysiejszej urody pozbawiły je pospieszne niezbędne naprawy dokonywane w różnych okresach. Każda taka łata z drobnych kamieni świadczyła o rozgrywających się tu tragediach. Po trzęsieniu ziemi i pożarze z tej strony muru pozostała sterta gliny i popiołu sięgająca dwóch trzecich jego wysokości. Damasceńczycy nie mogli wynieść gruzu z miasta, żeby nie zniszczyć otaczającej je żyznej równiny. Mury z zewnątrz, aż do ruchliwej ulicy Ibn-Assakera, mierzyły dziewięć metrów, od wewnątrz jednak na obrzeżu klasztornego placu nie miały nawet trzech metrów.
Ze środka ruiny wystrzeliwały wysoko w niebo dwie topole. Obcych w ogóle nie interesowało, że 23 czerwca o godzinie siódmej słońce znajdowało się dokładnie między ich pniami i oświetlało wierzchołek niepozornej, dwumetrowej, trójkątnej kolumny z granitu. Znajdujący się pod stelą skromny grób często przyozdabiały kwiaty. Większość odwiedzających niewiele wiedziała o zakochanej parze, którą połączyła śmierć, kiedy życie nie pozwoliło im na miłość. Mieszkańcy dzielnicy chrześcijańskiej znali jednak i opowiadali historię Fadiego i Fatimy, którzy przynależeli do dwóch różnych religii i dlatego nie mogli żyć razem. Pochowano ich tu, gdzie leżeli objęci. Obok wyrosły topole, żeby przy każdym podmuchu wiatru ich szept przypominał o Fadim i Fatimie. Na nagrobku nie ma żadnego napisu, ale każde tutejsze dziecko zna imiona męczenników miłości. I każdego roku procesja setek kobiet z całej dzielnicy zmierza do grobu i czeka cierpliwie, aż zaświeci słońce, a potem śpiewa długą skargę na niesprawiedliwość, która kazała tym dwojgu cierpieć. Procesja trwa dwie godziny, a kobiety wracają do domu z zapuchniętymi od płaczu oczami. Ale to zupełnie inna historia.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności tę wypielęgnowaną uliczkę omijały samochody i motocykle, dzięki czemu wydawała się wewnętrznym dziedzińcem jakiejś kolonii mieszkalnej. Z wyjątkiem trzech miesięcy w roku, zimnych i deszczowych, kobiety i starzy mężczyźni mieli zwyczaj około piętnastej wychodzić na ulicę i zasiadać przed wejściem do swoich domów. Na dwie godziny przeganiano stąd dzieci z ich piłkami, kulkami i hulajnogami, żeby szły bawić się na placu klasztornym albo w ruinach. Uliczkę spryskiwano wodą nie tylko po to, żeby zmyć kurz, ale także aby zrobiło się przyjemnie chłodno. Pito kawę i herbatę, plotkowano, było dużo śmiechu. Około siedemnastej posiadówka się kończyła, a dzieci z radosną wrzawą wracały na środek ulicy.
Żaden sprzedawca czy rowerzysta przez te dwie godziny nie odważył się zakłócić spokoju i panującej atmosfery. Języka mieszkających tu kobiet bano się nie tylko na owej ulicy. Jego ciętość znali uliczni handlarze, listonosze, policjanci i żebracy. Mówi się, że damasceńczycy mają noże ze słynnej w całym świecie stali, a mieszkanki ulicy Jaśminowej mają z niej języki. Karim dobrze o tym wiedział. Tymczasem Aida koniecznie chciała o tej właśnie porze przejechać na rowerze obok sąsiadek Karima. Wiele z nich jej zazdrościło. Dopóki była tylko wdową, kobiety z okolicy współczuły jej. Przestały, gdy się zakochała, i to „jeszcze zanim ostygły zwłoki jej męża”. Uważały to za niemoralne. Miłość jednak nie pyta o pozwolenie, a już najmniej troszczy się o groby. A najśmieszniejsze, że te same kobiety co roku 23 czerwca opłakiwały śmierć dwojga kochanków, chociaż w legendzie mężczyzna był muzułmaninem, a młoda kobieta – chrześcijanką.
Także mężczyźni z dzielnicy chrześcijańskiej pogardzali Aidą, która zakochała się w muzułmaninie Karimie.
– Jakby już nie było chrześcijan – mamrotali na jej widok.
Z jednej strony chwalili w uniesieniu udane współżycie na swojej ulicy przedstawicieli różnych religii, a z drugiej patrzyli na miłość Aidy i Karima ze zgorszeniem, jakby ci, kochając się, przekroczyli czerwoną linię, którą tutejsza społeczność sama sobie wyznaczyła. A czyż miłość zerka do paszportu, zanim zagości w sercu?
A Karim? Zawsze miał gotową odpowiedź, czy to u sprzedawcy warzyw, czy u fryzjera.
– Nie jestem ani muzułmaninem, ani chrześcijaninem, druzem[4] czy żydem. Moją religią jest miłość, rozumiesz?
Z grzeczności potakiwali, potrząsali głową, uśmiechali się z zakłopotaniem, ale wcale go nie rozumieli.
Odkąd jesienią ubiegłego roku Aida zapałała miłością do Karima, zdawała się z dnia na dzień młodnieć. Kobiety z ulicy zauważyły, że nie tylko jej ubrania stały się bardziej kolorowe, także jej chód, śmiech, rozmarzenie pasowałyby raczej do hardej dziewczyny idącej przez życie z ciekawością i bez strachu niż dojrzałej osoby. Żadna z kobiet jednak za nic nie przyznałaby tego głośno. Dlatego na obu ulicach twierdzono, że powodem niechęci do Aidy były właśnie jej swoboda moralna i sprzeniewierzenie się własnej religii. I nie miało znaczenia, że większość okolicznych mieszkańców z całego chrześcijaństwa znała tylko Ojcze nasz i Zdrowaś Mario.
Sąsiadki, które zapraszały na herbatę czy kawę każdego przechodnia, wzbraniały się przed goszczeniem Aidy. Nie, nie chciano już wśród siebie osoby, która upolowała tego przystojnego i błyskotliwego wdowca, jeszcze zanim niektóre z kobiet dosnuły swoje plany co do niego do końca. Wszystko to Aida wiedziała i dlatego koniecznie chciała przejść przez ową próbę ognia.
– Będę na ciebie uważał – obiecał Karim, który dobrze znał swoją ulicę i który nagle poczuł, jak niepewna siebie jest Aida.
Stał z nią i z rowerem na historycznej ulicy Prostej przed wjazdem na Jaśminową. Na sobie miał koszulę i spodnie z bawełny w kolorze khaki. Spojrzał na Aidę.
– Naprawdę tego chcesz?
– Tak – odparła – koniecznie.
– A więc nie wolno ci się odwrócić. Znasz historię żony Lota?
– Tak, zmieniła się w słup soli, bo nawet nie miała imienia. Ja tymczasem mam na imię Aida i zmienię się w czekoladę, żebyś mógł mnie zjeść – szepnęła i pocałowała go w usta.
– O Boże! Musimy się pospieszyć! Ty już smakujesz jak czekolada.
Mężczyźni nigdy nie oglądają się za siebie – pomyślała Aida. – Podążają za każdym, kto ich przekona, i szybko zrywają z przeszłością. Kobiety ciągle się oglądają, z troski, tęsknoty, ciekawości i współczucia. Dlatego też zwlekają z decyzją częściej niż mężczyźni. Zawsze tak było.
– Czy mogę panią prosić, madame Czekolado? – ponaglił ją Karim.
Ruszyła. Krawiec Beniamin, który właśnie zrobił sobie małą przerwę, stał przed drzwiami swego zakładu i pił mokkę. Potrząsnął głową i krzywo się uśmiechnął. Jego opinia była jednoznaczna.
Karim pobiegł za Aidą. Dostrzegł jej wahanie. W wąskim przejściu, które mieszkańcy nazywali korytarzem, złapał za drążek przy rowerowym siodełku, tak że nawet tego nie zauważyła. Uliczka była pełna kobiet i starych mężczyzn.
Przyglądali się im, niektórzy szeptali między sobą. Pełnym oburzenia wzrokiem taksowali ich od stóp do głów. Czując ukłucia tych spojrzeń, Aida unikała ich oczu. Wbiła wzrok w kierownicę i nacisnęła na pedały.
Stara kobieta siedziała przy oknie i jadła jabłko. Zastygła, wpatrując się w Aidę, potrząsnęła głową i zawołała coś w głąb domu. Podbiegła do niej korpulentna młoda kobieta i dosiadła się, zakrywając dłońmi usta, jakby chciała zdusić krzyk.
Gdzieś w połowie drogi, na wysokości domu szewca, nagle przebiegła przez ulicę dwudziestoletnia córka cukiernika i z przeraźliwym chichotem usiadła po drugiej stronie na wolnym krześle obok domu swego ojca. Karim znał tę młodą wdowę. Opowiadano, że jej mąż, oficer marynarki, zginął podczas manewrów na morzu. Z żalu po nim oszalała. Często sypiała na katolickim cmentarzu, na grobie męża. Czasami przynosiła na grób jego ulubione potrawy.
Aida wstrzymała oddech, zachwiała się i gwałtownie skręciła kierownicą w inną stronę. Przednie koło musnęło kolano Afify, żony szewca Tumy, która wrzasnęła i wychlapała trochę kawy. Aida skręciła szybko na środek ulicy i w ostatnim momencie uratowała się przed upadkiem. Spocona, odzyskała nagle kontrolę nad swoim ciałem.
– Uważaj! – zawołała przestraszona Afifa.
– Potrzebuje okularów! – zaśmiała się jedna z kobiet.
– Kupię jej u kramarza – dodała sąsiadka.
– Oszalała! – zawołała grubawa kobieta, której Aida nie znała.
– Hormony w niej buzują.
– Brakuje już tylko tego, żeby nosiła czerwone majtki!
– A i Karim już jest stary.
– Powoli kapcanieje.
– Czasem starzy ludzie na krótko przed śmiercią robią się napaleni. To jak puszczenie gazów przez zmarłego, budzi obrzydzenie żałobników i płoszy anioły, które przyszły po jego duszę. I wtedy zostaje tylko diabeł! A to jest… – Wszyscy się roześmiali i zagłuszyli jej ostatnie słowa.
Aida nie potrafiła przyporządkować głosów konkretnym osobom, ale robiło jej się coraz bardziej nieprzyjemnie. Tak wiele nienawiści tylko z powodu jazdy na rowerze? Także na innych ulicach się z niej śmiali, ale tak jadowite komentarze słyszała po raz pierwszy. To była nienawiść. Co ją wywoływało? Co ci ludzie tracili przez to, że ona kochała Karima czy jeździła na rowerze? Czy Karim przez dziesiątki lat nie żył wśród nich samotnie? Gdyby chciał którejś z tych kobiet, to przecież by jej to powiedział. Czy powodem ich nienawiści była zazdrość, czy też nienawiść od dawna czaiła się w ich duszach i teraz znalazła ujście, wentyl?
Karimowi po plecach przebiegł dreszcz. Najchętniej by się zatrzymał i odpowiedział tym kobietom. Ostre słowa wbijały mu się w gardło jak jeże, które chcą wyjść i nie mogą. Bolała go krtań. Szedł dalej w milczeniu, mechanicznie trzymając drążek przy siodełku. Później, kiedy śmiech osłabł, Karim rozluźnił uchwyt i przebiegł obok Aidy do końca ulicy. Tam się zatrzymał, a Aida zrobiła kółko wokół placu klasztornego i zawołała:
– Zostań tu, zrobię jeszcze jedną rundkę sama! Zaraz wracam!
Zadzwoniła rowerowym dzwonkiem i pewnie pojechała z powrotem. Rower pomknął prosto przez ulicę, a potem skierował się tam, gdzie ulica zwężała się jak szyjka butelki. Karim widział ją teraz lepiej. Aida już wracała. Wesoło zadzwoniła, mocno nacisnęła na pedały i podniosła się z siodełka, lekko trzymając kierownicę czubkami palców. Kobiety, które nagle uskakiwały przed jej rowerem, nie wyprowadziły jej z równowagi. Jeszcze raz zadzwoniła, pokazała Afifie język i odjechała!
– Bezwstydna starucha… Jakby miał trochę wstydu, toby ją udusił! – rozległ się krzyk Afify.
W końcu zobaczyła Karima, który z rozłożonymi rękami wyglądał jak Jezus na niewidocznym krzyżu, i szepnęła:
– Będę cię kochać, dopóki bije moje serce.
Dotarła do niego, powoli zahamowała i zsiadła z majestatyczną elegancją. Oparła rower o mur swojego domu, obok kamiennej ławki stojącej na placu klasztornym, i przytuliła się do Karima.
– Dziękuję – szepnęła w jego pierś.
Spojrzała na niego i zauważyła, jaki jest spocony. Czoło mu błyszczało, pojedyncze krople potu wisiały między zmarszczkami jak srebrne nuty. Pogłaskał ją po głowie.
– Byłaś cudowna… i bezczelna – powiedział.
Zostawili rower i poszli wolnym krokiem na plac, żeby rozkoszować się świeżym powietrzem. W palącym słońcu kamienna ławka niemal świeciła.
Usiedli w cieniu i Karim zaczął gwizdać ulubioną melodię Aidy. Nagle roześmiał się na wspomnienie wykrzywionej z przerażenia twarzy Afify. Aida gwizdała dalej sama, co brzmiało jak śpiew kanarka. Gwizdanie Karima zaś brzmiało jak skrzypienie starej pompki rowerowej, a potem jak syk powietrza uchodzącego z dziurawego balonu. Dzieci bawiące się w pobliżu kulkami zatrzymały się, spojrzały na starszą parę i też nie mogły powstrzymać się od śmiechu. To tak rozbawiło Karima i Aidę, że nie mogli gwizdać i teraz chichotali na całego.
– Tak się po prostu nie da – powiedziała głośno Aida. – Śmiech i gwizdanie nie idą w parze. Musisz się zdecydować na jedno z nich.

 
Wesprzyj nas