“Księga Arona” to chwytająca za serce powieść o chłopcu, który trafia pod skrzydła Janusza Korczaka. Wzruszający obraz Holokaustu przedstawiony oczami dziecka.


Księga AronaOśmioletni Aron wraz z rodziną przeprowadza się z małej polskiej wioski do zatłoczonej Warszawy. Ojciec podejmuje pracę w fabryce, a chłopiec zaprzyjaźnia się z Lutkiem, który zdradza mu tajemnice podwórkowego życia.

Szanse na szczęście przekreśla wybuch II wojny światowej. Opaski z gwiazdą Dawida, kradzieże i strach przed niemieckimi mundurami stają się codziennością, a wkrótce cały świat Arona zamyka się w ciasnych murach getta.

By przeżyć, chłopiec musi podejmować okrutne decyzje – z wagi których często nawet nie zdaje sobie sprawy. Gdy traci bliskich, trafia pod opiekę Janusza Korczaka, który na nowo budzi w nim człowieczeństwo.

Chwytająca za serce powieść o chłopcu, który trafia pod skrzydła Janusza Korczaka. Wzruszający obraz Holokaustu przedstawiony oczami dziecka.

***

„Arcydzieło”
„The Washington Post”

Jim Shepard jest autorem siedmiu powieści i pięciu zbiorów opowiadań. Jego teksty publikowano m.in. w „The New Yorkerze”, „The Paris Review” oraz „Esquire”. Autor mieszka razem z żoną, również pisarką, w Bridgeport w stanie Connecticut i wykłada kreatywne pisanie w Williams College

Jim Shepard
Księga Arona
Przekład: Zofia Szachnowska-Olesiejuk
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 18 września 2019
 
 

Księga Arona


RODZICE DALI MI NA IMIĘ ARON, ale ojciec twierdził, że trzeba było mnie nazwać „Coś-Ty-Narobił”, a wuj powtarzał wszystkim, że powinienem nosić imię „Coś-Ty-Sobie-Myślał”. Rozbijałem butelki po lekarstwach, tłukąc jedną o drugą, i wypuszczałem z zagród zwierzęta sąsiadów. Mama mówiła ojcu, że nie powinien bić małego chłopca, na co ojciec odpowiadał, że najwyraźniej lubię ściągać na siebie nieszczęścia, a wuj dodawał, że kiedy wyczyniam te wszystkie gałgaństwa, to tak, jakbym okradał resztę rodziny.
Kiedy się skarżyłem mamie, powtarzała mi, że sam jestem sobie winien i że w naszej rodzinie ból zęba leczy się ciosem w drugi policzek. Kiedy mój starszy brat marudził, że żadne z nas nie miało kołyski ani nawet poduszki, wtedy mama mówiła mu, żeby ponarzekał jeszcze więcej, to będzie mogła tymi jego utyskiwaniami w piecu napalić.
Wuj był bratem mamy i to on zaczął na mnie wołać Szemaja, bo kiedy widział, co wyprawiam, przykładał palec do nosa, ku przestrodze, i powtarzał: „Bóg to słyszy”. Mieszkaliśmy w Poniewieżu, niedaleko granicy litewsko-polskiej, gdzie dzieliliśmy dom z jeszcze jedną rodziną. My zajmowaliśmy pokój od ulicy, z oknem podzielonym na cztery szybki i wielkim piecem z blaszaną płytą. Ojciec imał się różnych prac zarobkowych. Przez jakiś czas handlował skórami zwierzęcymi. Mamie nie bardzo się to podobało, ale on zawsze twierdził, że każdy ma swoje zadanie do wykonania – i papież, i chłop. Ona z kolei myła podłogi u innych ludzi i kiedy tylko wychodziła do roboty, nasi sąsiedzi używali sobie do woli. Kradli nam jedzenie, wyrzucali nasze rzeczy na ulicę i w ogóle robili, co im się żywnie podobało. Po powrocie do domu, wykończona po całym dniu pracy, robiła im awantury o to, jak nas traktują, a ja chowałem się w tym czasie za stertą śmieci na podwórzu. Potem wracali moi starsi bracia i przyłączali się do tych wrzasków. A gdzie jest Szemaja? – pytali, gdy już było po wszystkim. Ja wciąż tkwiłem za stertą śmieci, a jak mocniej zawiało, dostawałem piaskiem po oczach.
Szemaja troszczy się tylko o siebie, powiadał mój wuj, ale ja wcale nie chciałem się w ten sposób zachowywać. Sam siebie strofowałem. W myślach układałem listy rzeczy, dzięki którym mógłbym być lepszy. Mijały kolejne lata. Wszystkie były jak jeden nieszczęśliwy dzień.
Mama próbowała nauczyć mnie alfabetu, niestety, bezskutecznie. Używała w tym celu przyczepionej do deski dużej papierowej planszy: najpierw pokazywała mi obrazek – ptaka, maleńkiego człowieka albo torebkę – a potem odpowiadającą mu literę. Walka o wyciśnięcie ze mnie półkola i linii prostej tworzących literę alef trwała cały dzień. Byłem jak dzikus. Nie znałem nazw przedmiotów. Nauczyciele coś do mnie mówili, a ja się tylko na nich gapiłem. Alef, bet, gimel, dalet, hej, waw, zajin. Moje ostatnie świadectwo z chederu, zanim się przeprowadziliśmy, przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy: zachowanie – niedostateczny, religia – niedostateczny, arytmetyka – niedostateczny, nawet z zajęć praktyczno-technicznych miałem ocenę niedostateczną. Ojciec powiedział, że jak żyje, nie widział takiego świadectwa, po czym zaproponował, byśmy wspólnie zastanowili się nad tym, w jaki sposób udało mi się tego dokonać. Mama próbowała mnie bronić, twierdząc, że z niektórymi przedmiotami zaczynam sobie radzić odrobinę lepiej. Wtedy ojciec powiedział jej, że nawet gdyby Bóg dał mi drugie albo i trzecie życie, i tak nic by mi to nie pomogło. Ktoś, kto ma silny charakter, przekonywał dalej, może wyjść na prostą, ale nie tchórz albo słabeusz. Zawsze się zastanawiałem, czy inni też mają takie problemy z nauką. I martwiłem się, co ze mnie wyrośnie, skoro zupełnie nic nie potrafię. Bycie taką osobą jak ja było naprawdę czymś okropnym.
W deszczowe dni budowałem na dworze tamy, żeby zatrzymać wodę, która płynęła ulicą. Znajdowałem deski i przesuwałem je patykami wzdłuż brzegów kałuż. Mama na siłę zaciągała mnie do domu, pomstując, że siedzę w tej ulewie i myślę o niebieskich migdałach. Kiedy całego opatulonego pakowała mnie do łóżka, które stało obok pieca, powtarzała, że ja to się zawsze proszę o chorobę, jak nie wiatrówka i różyczka, to znów szkarlatyna i koklusz, i że to właśnie dlatego przez większość życia nie robię nic innego, tylko dogorywam.
Nocami leżałem w łóżku i czekałem na sen, tak jak pies sąsiadów czekał na przejeżdżające drogą wozy. Kiedy mama widziała, że jeszcze nie śpię, siadała przy mnie, nawet wtedy, gdy padała ze zmęczenia. Żeby pomóc mi zasnąć, mówiła, że jeśli z całych sił zacisnę powieki, zobaczę spływające z nieba światła i planety, ale nigdy nie zdążę ich policzyć, zanim znikną. Tymi światłami i planetami porusza Bóg, opowiadała dalej, i robi to małym palcem, a dowiedziała się o tym wszystkim od swojego dziadka. Przepraszałem ją za to, jaki jestem, na co ona odpowiadała, że nie martwi się moimi stopniami, tylko moim zachowaniem wobec rodziny i sąsiadów. Tym, że zbyt często używam języka zamiast głowy albo głowy zamiast serca.
 
I MIAŁA RACJĘ. JAK URODZIŁ SIĘ MÓJ MŁODSZY BRAT, powiedziałem jej, że chciałbym, żeby go trzymali w kojcu z kurczętami. Kiedy miałem cztery lata, na ramieniu wdało mi się zakażenie po szczepionce. Przez cały rok byłem markotny z tego powodu. Mama mówiła, że bawiłem się sam nawet wtedy, kiedy wokół było pełno innych dzieci. Przez dwa lata w chederze nie nauczyłem się zupełnie niczego. Nie umiałem pływać ani jeździć na rowerze. Nie miałem ani dziadków, ani ciotek, ani nawet rodziców chrzestnych. Kiedy zapytałem dlaczego, ojciec odpowiedział, że społeczne pasożyty najadają się do syta, podczas gdy ludzie wartościowi dostają tylko brudną wodę. Od mamy usłyszałem, że wszystkiemu winna była choroba. Uczęszczałem do chederu, dopóki ojciec nie wrócił z jednej ze swoich wypraw i nie oznajmił, że jest rok 1936 i że już czas najwyższy zapewnić mi nowoczesną edukację. Cieszyłem się z tej zmiany, bo nauczyciel w naszym chederze zawsze miał jedzenie w brodzie i chłostał nas rózgą po palcach za złe odpowiedzi, a na dodatek w jego domu śmierdziało jak w psiej budzie. Tak więc zacząłem chodzić do szkoły publicznej, gdzie było dużo czyściej. Nasz nowy nauczyciel zrobił na ojcu wrażenie. Ubierał się po europejsku, no i pomógł mi opanować sztukę czytania, dzięki czemu później sam zabrałem się do nauki. Nudziło mi się i nikogo nie znałem, zacząłem więc zaglądać do książek.
To właśnie w szkole publicznej poznałem swojego pierwszego przyjaciela. Nazywał się Yudl. Lubiłem go. Tak samo jak ja nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Zawsze był cały zasmarkany. Razem robiliśmy tratwy, które puszczaliśmy na rzece, i ćwiczyliśmy się w pluciu na odległość. On też nazywał mnie Szemaja, a ja mówiłem na niego Szczyl. Był niegrzeczny, ale miał na tyle sprytu, żeby nie dać się przyłapać nauczycielowi. Któregoś ranka przed lekcjami, zanim do szkoły zaczęli się schodzić inni uczniowie, graliśmy w klipę z takim zapamiętaniem, że powybijaliśmy w sali szyby w oknach. Zdarzało nam się też straszyć chłopaków, którzy mieli eleganckie tornistry i zawsze chodzili w butach. W domu miałem przez niego same kłopoty. W jeden szabat dostałem lanie, bo rozmontowałem nożyczki, żeby mieć dwa małe miecze, jeden dla siebie, drugi dla Szczyla. Jego matka uczyła go samych smutnych piosenek, na przykład o królu Syberii, do czasu aż się rozchorowała przez zęby i umarła. Zaraz po jej śmierci Szczyl przyleciał do mnie, ale mu się schowałem. Następnego dnia powiedział mi, że dwóch starszych mężczyzn wyniosło ją z domu na deskach, a potem ojciec go stamtąd zabrał.
 
TAMTEGO LATA OJCIEC DOSTAŁ WIADOMOŚĆ od kuzyna z Warszawy, że jest praca w fabryce włókienniczej. Robiło się w niej materiał z bawełny. Ojciec zabrał się do miasta ciężarówką pełną gęsi, a potem po nas posłał. Przeprowadziliśmy się na ulicę Zamenhofa 21, do mieszkania numer 6. Mama kazała każdemu z nas nauczyć się nowego adresu na pamięć, żebyśmy mogli trafić do domu, kiedy się zgubimy. Mój młodszy brat, który chorował na płuca, całymi dniami siedział przy oknie wychodzącym na podwórze i przyglądał się kubłom na śmieci. Dla nas obu najlepsze w tej całej przeprowadzce było to, że po drugiej stronie skweru mieściła się pracownia krawiecka. Krawiec szył mundury wojskowe i w witrynie miał ustawione trzy rzędy manekinów wielkości dłoni, a każdy z nich był ubrany w miniaturowy mundur. Podobały nam się zwłaszcza maleńkie baretki i medale.
Ponieważ było lato, wakacje, zostałem wysłany do pracy w fabryce, która znajdowała się tak daleko, że musieliśmy do niej dojeżdżać tramwajem. Razem z czterema starszymi chłopakami, zamknięci w małym pomieszczeniu bez okien, zajmowaliśmy się wykańczaniem tkaniny. Bawełnę należało drapać tak długo, aż uzyskała fakturę zimowych pończoch. Obrobienie jednej beli zajmowało kilka godzin: ktoś tak mały jak ja musiał napierać całą klatką piersiową na ostrze, żeby uzyskać wystarczającą siłę nacisku. W upalne dni pot lał się ze mnie strumieniami jak deszcz z rynny. Chłopaki droczyły się ze mną: „Ach, cóż za wspaniały młodzieniec ze wsi do nas zawitał. Od razu widać, że będzie ważną figurą w naszym mieście”. A więc oni mogli tak sobie ze mnie szydzić? O nie, pomyślałem i oznajmiłem rodzicom, że moja noga więcej tam nie postanie.
Ojciec, jak tylko to usłyszał, zagroził, że spuści mi takie lanie, że nawet brwiami nie będę mógł ruszać, ale mama go powstrzymała. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą, a ona przekonywała go, że w domu też się mogę przydać, bo jest mnóstwo roboty, a poza tym za kilka tygodni zaczyna się szkoła. Ojciec oświadczył, że jeszcze ze mną nie skończył, na co mama odpowiedziała, że na razie wystarczy. Tamtej nocy, gdy do moich uszu dobiegło chrapanie z pokoju rodziców, podkradłem się na palcach do ich łóżka. Mamie dałem całusa na dobranoc, a ojcu ściągnąłem koc ze stóp, mając nadzieję, że się od tego przeziębi.
Ponieważ dość wcześnie się budziłem i nie mogłem już dłużej spać, pomagałem mamie przy porannych obowiązkach domowych, a ona opowiadała wszystkim, jakie to szczęście mieć takiego syna, który wstaje skoro świt i w ogóle nie narzeka. Pracowałem sumiennie i dotrzymywałem jej towarzystwa. Opróżniałem wiadra z wodą i przynosiłem ciepłe kompresy, które kładła na piersi mojego brata. Czy to nie lepsze od tłuczenia butelek i pakowania się w tarapaty? – pytała, a ja odpowiadałem, że lepsze. Wciąż byłem tak mały, że mogłem usiąść okrakiem na nasadzie froterki z długim trzonkiem, której używała do polerowania podłóg, i jeździć po całym domu.
Mama cieszyła się, że teraz przynajmniej jej dzieci lepiej wyglądają i są grzeczniejsze, na co ojciec zareagował stwierdzeniem, że żadne z nas nie wygląda ani na dobrze odżywione, ani na spokojne. Kiedy przy obiedzie zażartował, że gotuje jak praczka, kazała mu iść do restauracji. Później powiedziała mi, że jako mała dziewczynka starała się w ogóle nie narzekać, żeby jej matka nie miała wątpliwości, które z jej dzieci jest najlepsze i które warto mieć przy sobie. Dlatego dopiero wieczorem, kiedy gasły światła, stawałem się sobą, a od rana znów udawałem układnego syna.
 
W NASZEJ NOWEJ SZKOLE NIE SIEDZIELIŚMY wszyscy przy jednym brudnym stole, tylko w prawdziwych ławkach. Chciałem mieć więcej książek, ale nie było nas na nie stać, a kiedy próbowałem pożyczyć coś od kolegów, odmawiali mi. Na szkolnych łobuzów, którzy mnie zaczepiali, miałem swój sposób: aż do ostatniej chwili przed dzwonkiem nie wdawałem się w bójkę. Gdy któregoś razu mama poskarżyła się nauczycielowi, że jeden z uczniów nazwał mnie „brudnym Żydem”, w odpowiedzi usłyszała: „No ale przecież to prawda”. Od tej pory raz na tydzień musiałem brać kąpiel. Chodziłem do tej szkoły do czasu, gdy inny nauczyciel wytargał jedną dziewczynkę za ucho tak mocno, że je naderwał. Wtedy mama przeniosła mnie z powrotem do chederu, oddalonego od domu o dwa przystanki tramwajem, gdzie też uczyli polskiego. Ale ja nadal byłem nieposłuszny. Wzdragałem się na sam dźwięk polecenia, jak pies na widok kija. Mój nowy nauczyciel zapytał mamę, co on ma zrobić z takim przemądrzałym dzieciakiem, który wszystko wie najlepiej. Ten chłopak jest jak lis, gderał dalej, ma osiem lat, a zachowuje się, jakby miał osiemdziesiąt. Kiedy mama przekazała ojcu te wieści, znowu dostałem w skórę. Tamtego wieczoru usiadła na brzegu mojego łóżka i poprosiła, żebym się wytłumaczył. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co powiedzieć, ale w końcu wyznałem jej to, do czego już wcześniej sam doszedłem, a mianowicie, że większość ludzi mnie w ogóle nie rozumie, a ci, co rozumieją, nie chcą mi pomóc.
Moi dwaj starsi bracia dostali pracę za miastem. Transportowali kozy do rzeźni i wracali już po zmroku. Podobnie jak ojciec, uważali, że mama powinna siedzieć w domu. A ona miała plany i o wszystkim mi opowiedziała. Skoro już i tak prała dla innych, postanowiła rozwinąć ten interes. Nie była to, co prawda, żyła złota, ale każdy dodatkowy grosz się liczył, zwłaszcza przed Paschą i Rosz Haszaną. Przyznała się, że podebrała trochę pieniędzy z rodzinnych oszczędności, żeby kupić mydło, wybielacz i beczki. Za każdym razem, gdy ojciec mijał skrytkę, gdzie trzymali pieniądze, czuła, jak jej czaszkę przeszywa lodowate ostrze strachu i wszystkie włosy na głowie stają jej dęba. Powiedziałem, że przecież ma prawo korzystać z tych pieniędzy, czym najwyraźniej bardzo ją uszczęśliwiłem, bo obiecała, że jak skończę dziewięć lat, to zrobi ze mnie swojego pełnoprawnego partnera. Strasznie się wtedy ucieszyłem, bo postanowiłem sobie, że jak uda mi się zaoszczędzić odpowiednią sumkę, ucieknę do Palestyny albo do Afryki.
Kilka dni przed Paschą postawiliśmy na piecu dwa ogromne kotły z wodą, żeby się zagotowała. Pościel i ubrania, które wcześniej zebraliśmy od klientów, upchnęliśmy do dwóch beczek z metalowymi obręczami. Mama wyszorowała je kostką żółtego mydła, po czym wypłukaliśmy wszystko i przepuściliśmy przez wyżymaczkę. Kosze pełne mokrego prania wtaszczyliśmy następnie na poddasze, gdzie pomiędzy krokwiami mama rozwiesiła całą sieć sznurków. Ponieważ tamtej nocy pootwieraliśmy okna, żeby wpuścić trochę powietrza, mama nie mogła zmrużyć oka. Szeptem opowiedziała mi o gangach, które wyspecjalizowały się we wchodzeniu na dachy i kradzieży cudzego prania, poszedłem więc spać na górę, żeby już się tak nie denerwowała.
– Widzisz? Wcale nie myślisz tylko o sobie – powiedziała półgłosem, gdy następnego ranka przyszła mnie obudzić. Przycisnęła usta do mojego czoła, a ręką pogładziła mnie po policzku. Kiedy dotykała mnie w ten sposób, miałem wrażenie, jakby chłopak, którego wszyscy tak bardzo nienawidzili, się ulatniał. A kiedy go we mnie już nie było, udawałem, że wciąż jeszcze śpię.
 
PONIEWAŻ ZABAWA WCALE NIE BYŁA MI DO SZCZĘŚCIA POTRZEBNA, ze szkoły szedłem prosto do domu i pomagałem mamie. Kiedy mój młodszy brat drzemał, mieliśmy chwilę, żeby porozmawiać o tym, jak nam minął dzień. Jednego razu opowiedziałem jej na przykład o żołnierzu na koniu, którego spotkałem niedaleko przystanku tramwajowego na Gęsiej. Kiedy mnie zobaczył, wyciągnął kilka monet z torby przy siodle i mi je wręczył. Mama zapytała, czy mu podziękowałem, czego ja oczywiście nie zrobiłem. Przyznała, że rzeczywiście było to zachowanie dziwne z jego strony, i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie myślał w tamtej chwili o własnym synku. Czasem słuchaliśmy, jak nasi sąsiedzi kłócą się po drugiej stronie korytarza. Mama mówiła, że on całymi dniami przesiaduje w synagodze, żeby zapewnić sobie miejsce na tamtym świecie, podczas gdy jego żona wypruwa sobie żyły, żeby zapewnić rodzinie byt. W sumie urodziła mu czternaścioro dzieci, z czego przeżyło tylko sześcioro. Kiedy mama mi o tym powiedziała, stwierdziłem, że może już więcej nie będą mieć, na co ona odparła, że dla tej kobiety lepiej by było, żeby znów nawiedził ją sześcioskrzydły anioł zwiastujący dobrą nowinę.
Pomagałem mamie w różnych zajęciach domowych, ale zawsze powtarzała, że powinienem pomagać raczej młodszemu bratu, który bał się dosłownie wszystkiego. Zostawiała mu przy łóżku zapaloną świecę, żeby przepędzić cienie ze wszystkich kątów, bo w oknie jego sypialni nie było okiennic i w nocy zawsze mu się wydawało, że ktoś stoi na zewnątrz, a czasem puka w ścianę. Ze strachu nie mógł zasnąć, więc zaczynał płakać. Kiedy mama szła go uspokoić, miał w oczach takie przerażenie, że ja sam bałem się w nie spojrzeć. Słysząc jego ryki, ojciec wściekał się i krzyczał, że ma natychmiast przestać, co tylko pogarszało sytuację. Kazał mu sobie dobrze zapamiętać, że żaden z mieszkańców naszego budynku nie będzie miał nic przeciwko, jeśli rodzice się w końcu nie powstrzymają i wymierzą zasłużoną karę temu, kto nie przestrzega zasad. Z każdą chwilą coraz bardziej się w nim gotowało, aż wreszcie mama musiała wracać do drugiego pokoju, żeby go jakoś udobruchać. Przed wyjściem z domu zawsze mnie prosiła, żebym został z bratem i za wszelką cenę go uciszył.
Mój brat miał na nocnym stoliku całą masę wszelkich lekarstw, kropel i inhalatorów. Mama nauczyła nas, w jaki sposób należy chwycić jego głowę i przechylić ją do przodu, kiedy brakuje mu powietrza i zaczyna się dusić. Brat nie mógł znieść tego, że w ogóle nie wolno mu wychodzić, i któregoś dnia uciekł z domu. Zostawił liścik, a w nim napisał, że ma już dość takiego życia. Nie było go dwa dni. Kiedy wreszcie wrócił, mama zamknęła go w mieszkaniu, a do okna przysunęła krzesło, żeby mógł wyglądać na dwór.
Nie rozumiałem go, ale podobało mi się, że nie narzekał i że nie ulegał emocjom. Za każdym razem, gdy dostawał łakocie, brał je do rąk, przelotnie na nie zerkał, po czym wręczał je któremuś z nas. Gdy akurat nie drzemał albo nie był zajęty patrzeniem przez okno, trzymał się blisko mamy. Kiedy się złościł, nikogo nie bił ani nie krzyczał, za to całymi dniami się nie odzywał. Mama kwitowała to jego milczenie powiedzonkiem, które sama często słyszała od własnej matki. Mawiała mianowicie, że siedzi cicho, bo mądrość w nim umarła. Sąsiadom opowiedziała o tym, jak kiedyś, gdy był jeszcze małym szkrabem, położył się na torach tramwajowych, z szeroko rozpostartymi ramionami, żeby ją zatrzymać, i jak musiała go zanieść stamtąd do domu. Kiedy po wszystkim spytała, dlaczego to zrobił, zakrył jej usta dłonią.

 
Wesprzyj nas