W baśniowych sceneriach Stambułu Elif Shafak usytuowała fabułę powieści o ambicji, pragnieniu tworzenia i niemożliwej miłości. Jej książka „Uczeń architekta” portretuje minione czasy, ukazując jednocześnie, że pomimo upływu całych stuleci ludzkie motywacje nie zmieniają się ani odrobinę.


Uczeń architekt

Na granicy snu, baśni i historycznej prawdy powstała powieść „Uczeń architekta”. Elif Shafak połączyła w niej motywy z biografii Sinana, nadwornego architekta trzech tureckich sułtanów z losami stworzonych przez siebie postaci, a wszystko to na tle Stambułu – miasta, gdzie magia przeplata się z rzeczywistością.

Tytułowym uczniem architekta jest Dżahan, chłopiec uwikłany początkowo w zależności od podstępnego kapitana statku, na którego pokładzie przybył z Hindustanu do Stambułu. Chciwy Gareth chce by dwunastolatek kradł dla niego klejnoty w pałacu sułtana, do którego dostanie się wraz z podarunkiem dla tego władcy – białym słoniem. Tylko czy słoń w ogóle przeżyje długą, morską podróż? Początkowo nic na to nie wskazuje, a to oznacza kłopoty. Oznacza także i to, że czytelnik zostaje błyskawicznie wciągnięty w wir wartkiej akcji. Chociaż to długa opowieść, która obejmuje całe życie Dżahana, to ani na moment nie traci tempa. Autorce udaje się zaskoczyć czytelnika nawet na ostatnich kartach książki.

Dżahan początkowo chce jak najszybciej uciec ze służby w pałacu, bo pośród opiekunów zwierząt z menażerii sułtana nie czuje się dobrze. Jednak jego stosunek do pobytu w tym miejscu radykalnie się zmienia, gdy w odwiedziny do słonia zaczyna przychodzić niewiele starsza od niego księżniczka Mihrimah. Przyjaźń między nią i opiekunem słonia jest wykluczona – a co dopiero miłość. A jednak Dżahan nie przestaje marzyć. Kiedy trafia pod opiekę nadwornego architekta Sinana i staje się jego uczniem, marzenia przybierają na sile.

To jedna z tych książek, dla których można zarwać noc, chcąc jak najszybciej przeczytać ją od deski do deski. Akcja wciąga, rozmach fabuły imponuje, scenerie urzekają.

Postać Dżahana skonstruowana jest tak, że czytelnik z miejsca zostaje jego kibicem. Chce by temu chłopcu się powiodło, trzyma kciuki za jego transformację. Ta emocjonalna więź z bohaterem powieści przekłada się na zaangażowanie w lekturę – to jedna z tych książek, dla których można zarwać noc, chcąc jak najszybciej przeczytać ją od deski do deski. Akcja wciąga, rozmach fabuły imponuje, scenerie urzekają. I co do nich: „Uczeń architekta” jest powieścią nierozerwalnie związaną z miejskimi pejzażami Stambułu. Ich plastyczne opisy działają na wyobraźnię, przynoszą czytelnikowi nastrój panujący w różnorodnych zaułkach i zakątkach miasta. Miasto jest tutaj pełnowymiarowym bohaterem, ma swoją rolę do odegrania, a elementy historyczne płynnie przeplatają się z fikcyjnymi.

W pewnym sensie można nazwać „Ucznia architekta” powieścią o dorastaniu, jednak z pewnością nie należy jej szufladkować w kategorii książek kierowanych wyłącznie do młodzieży. To dobry przykład literatury popularnej, która w formule powieści przygodowo-historycznej łączy rozrywkę i wiedzę, przynosi emocje i wzruszenia, a może dać to wszystko czytelnikom w każdym wieku. Wanda Pawlik

Elif Shafak (Elif Şafak), Uczeń architekta, Przekład: Jan Kozłowski, Wydawnictwo Znak, Premiera: 11 maja 2016
 

Uczeń architekta

Elif Shafak (Elif Şafak)
Uczeń architekta
Przekład: Jan Kozłowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 maja 2016
 

Stambuł, 22 grudnia 1574 roku

Minęła już północ, gdy z ciemności dobiegł groźny pomruk. Rozpoznał ten dźwięk natychmiast: wydał go największy w sułtańskim pałacu kot o bursztynowych oczach i złocistym futrze. Serce Dżahana zabiło mocniej, gdy zaczął się zastanawiać, co – lub kto – mogło zaniepokoić bestię. O tak późnej porze wszyscy powinni być pogrążeni w głębokim śnie – ludzie, zwierzęta, dżinny. W Mieście Siedmiu Wzgórz oprócz nocnych stróżów krążących po ulicach nie spały teraz tylko dwie kategorie ludzi: ci, którzy się modlili, oraz ci, którzy grzeszyli.
Dżahan też jeszcze się nie położył: pracował.
– Dla takich jak my praca jest modlitwą – mawiał często jego mistrz. – W ten sposób łączymy się z Bogiem.
– A On jak nam odpowiada? – zapytał raz Dżahan. Dawno temu, gdy był młodszy.
– Dając nam więcej pracy, rzecz jasna.
Gdyby to była prawda, muszę być z Wszechmogącym w dość bliskiej komitywie – pomyślał o sobie Dżahan, jako że harował dwa razy ciężej od innych, pełniąc nie jedną, ale dwie różne funkcje: kornaka i kreślarza. Oddawał się dwóm różnym zajęciom, lecz miał jednego nauczyciela, którego szanował, podziwiał i skrycie pragnął przewyższyć. Jego mistrzem był Sinan, nadworny architekt sułtana. Sinan miał setki praktykantów, tysiące robotników oraz wielu jeszcze wielbicieli i akolitów. A przy tym tylko czterech uczniów. Dżahan szczycił się, że jest jednym z nich, dumny, ale też w głębi duszy zdziwiony. Mistrz wskazał jego – prostego sługę, skromnego opiekuna słonia – gdy mógł wybierać spośród wielu utalentowanych wychowanków pałacowej szkoły.
Świadomość tego, zamiast wzmocnić w nim poczucie własnej wartości, pogrążała go w rozterkach. Dręczyła go uporczywa myśl, że oto może rozczarować jedyną osobę w swoim życiu, która weń uwierzyła. Jego najnowszym zadaniem było zaprojektowanie hammamu. Wytyczne mistrza były jasne: marmurowy basen, na podwyższeniu, podgrzewany od dołu; przewody w ścianach pozwalające odprowadzić dym; kopuła spoczywająca na trompach; drzwi z dwóch stron otwierające się na dwie różne ulice, aby kobiety i mężczyźni nie widzieli się wzajemnie. Nad tym projektem pracował Dżahan owej złowrogiej nocy, siedząc przy grubo ciosanym stole w swoim baraku na terenie sułtańskiej menażerii. Odchyliwszy się do tyłu, przyglądał się projektowi ze zmarszczonymi brwiami. Wydawał mu się prymitywny, pozbawiony wdzięku i harmonii.
Jak zwykle rozrysowanie planu parteru było łatwiejsze niż naszkicowanie kopuły. Chociaż przekroczył już czterdzieści wiosen – był w wieku, w którym Mahomet został prorokiem – i miał wprawę w swoim fachu, wciąż wolałby gołymi rękami kopać fundamenty, niż biedzić się nad budową sklepień i sufitów. Żałował, że nie ma sposobu, aby całkowicie się ich pozbyć – gdyby tylko ludzie zechcieli żyć w pełnej jawności, odsłonięci przed niebiosami, otwarci i nieustraszeni, spozierając na gwiazdy i pozwalając im siebie oglądać.
Zniechęcony, już miał zacząć nowy szkic na papierze podwędzonym pałacowym skrybom, gdy znów usłyszał pomruk tygrysa. Zesztywniał i podniósł głowę, nasłuchując w bezruchu. Dźwięk ten był ostrzeżeniem, śmiałym i mrożącym krew w żyłach, aby nie podchodzić ani kroku bliżej. Dżahan po cichu otworzył drzwi i wyjrzał na zasnuty mrokiem zwierzyniec. Zabrzmiało kolejne warknięcie, nie tak głośne, ale równie groźne.
Nagle jak na komendę rozjazgotały się wszystkie zwierzęta: papuga wrzasnęła w ciemności, ryknął nosorożec, burknął rozdrażniony niedźwiedź. Lew, całkiem blisko, wydał z siebie ryk, któremu zawtórował syk lamparta. Gdzieś w oddali rozlegało się miarowe, gorączkowe łomotanie, jakie tylnymi łapami wszczynają przestraszone króliki. Choć było ich zaledwie pięć, małpy swoimi piskami i wrzaskami podniosły taki harmider, jakby ich był cały batalion. Konie również zaczęły rżeć i poruszać się niespokojnie w stajniach. W tym zgiełku Dżahan wychwycił warknięcie słonia, krótkie i ospałe, jakby niechętnie dołączające do tej wrzawy.
Coś przestraszyło zwierzęta. Zarzuciwszy na plecy pelerynę, Dżahan chwycił lampę i przemknął ukradkiem na dziedziniec. Powietrze było rześkie, tchnące mocną wonią zimowych kwiatów i ziół. Ledwo uczeń architekta zdążył postawić kilka kroków, gdy dostrzegł kilku opiekunów zwierząt przycupniętych pod drzewem i szepczących między sobą. Gdy zauważyli, że się zbliża, skierowali ku niemu wyczekujące spojrzenia. Dżahan jednak nie miał wyjaśnień, tylko pytania.
– Co się dzieje?
– Zwierzęta się denerwują – rzekł Dara, opiekun żyrafy, sam sprawiając wrażenie zdenerwowanego.
– Może to wilk – podsunął Dżahan.
Kiedyś już zdarzyło się coś takiego. Dwa lata temu. Zimą pewnego mroźnego wieczoru miasto nawiedziły wilki, grasując po żydowskich, muzułmańskich i chrześcijańskich dzielnicach. Kilka z nich, przedostawszy się przez bramę pałacu, Bóg jeden wie jak, zaatakowało sułtańskie kaczki, łabędzie i pawie, szerząc spustoszenie wśród ptactwa. Potem całymi dniami trzeba było zbierać spod jeżyn i innych krzewów zakrwawione pióra. Teraz jednak ani miasto nie było przykryte śniegiem, ani nie było szczególnie zimno. Cokolwiek niepokoiło zwierzęta, pochodziło z wnętrza pałacu.
– Przeszukajcie każdy zakamarek – poinstruował Olev, pogromca lwów, zwalisty mężczyzna o płomiennie rudych włosach i wywiniętym do góry wąsie w tym samym odcieniu. Bez jego wiedzy nie podejmowano tutaj żadnych decyzji. Impulsywny i muskularny cieszył się wśród wszystkich wielkim mirem. Śmiertelnik, który rozkazywał lwom, był kimś, kto mógł wzbudzić respekt nawet samego sułtana.
Rozproszywszy się po okolicy, zaglądali do obór, stajni, zagród, kojców i klatek, sprawdzając, czy żadne zwierzę nie uciekło. Wyglądało jednak na to, że wszyscy rezydenci sułtańskiej menażerii znajdują się na swoich miejscach. Lwy, małpy, hieny, łosie, lisy, gronostaje, rysie, kozy bezoarowe, żbiki, gazele, wielkie żółwie, sarny, strusie, gęsi, jeżozwierze, jaszczurki, króliki, węże, krokodyle, cywety, lampart, zebra, żyrafa, tygrys i słoń.
Gdy Dżahan zajrzał do Czhoty – trzydziestopięcioletniego, wysokiego na sześć łokci słonia indyjskiego o nietypowo jasnej skórze – dostrzegł, że zwierzę jest podenerwowane i niespokojnie rozstawia uszy jak żagle na wiatr. Uśmiechnął się do stworzenia, którego nawyki były mu tak dobrze znane.
– O co chodzi? Wywęszyłeś jakieś niebezpieczeństwo? – Poklepując słonia po boku, Dżahan poczęstował go garścią słodkich migdałów, które zawsze trzymał w pogotowiu w woreczku.
Nigdy nie odmawiając poczęstunku, Czhota jednym machnięciem trąby wrzucił migdały do pyska, nie spuszczając wzroku z drzwi stodoły. Wychylił się do przodu, znieruchomiał, przeniósłszy potężny ciężar na przednie nogi, przyklejając do podłoża wrażliwe podeszwy, i usiłował wychwycić z daleka jakiś dźwięk.
– Spokojnie, to nic takiego – przekonywał go Dżahan, chociaż ani on, ani słoń nie wierzyli w wypowiedziane przezeń słowa.
Wracając do siebie, Dżahan zauważył, że Olev namawia innych opiekunów zwierząt do rozejścia się:
– Szukaliśmy wszędzie! I nic!
– Ale zwierzęta… – ktoś usiłował zaprotestować.
Olev przerwał mu, wskazując na Dżahana.
– Hindus ma rację. To pewnie był wilk. Albo, rzekłbym, szakal. Tak czy siak, już go nie ma. Kładźcie się spać.
Tym razem nikt nie próbował się sprzeciwiać. Kiwając głowami, mamrocząc pod nosem, powlekli się do swoich legowisk, które choć zgrzebne, szorstkie i zawszone, były jedynym bezpiecznym i ciepłym miejscem, jakie znali. Tylko Dżahan ociągał się z odejściem.
– Kornaku, nie idziesz? – zawołał Kato, opiekun krokodyli.
– Za chwilę – odpowiedział Dżahan, spoglądając w stronę wewnętrznego dziedzińca, skąd dobiegł go właśnie osobliwy stłumiony dźwięk.
Zamiast skręcić w lewo, w stronę baraku z tarcic i kamienia, skręcił w prawo, w stronę wysokiego muru oddzielającego obydwa dziedzińce. Poruszał się ostrożnie, jak gdyby czekał tylko na pretekst, żeby się rozmyślić i wrócić do rysunków. Doszedłszy do bzu na końcu muru, dostrzegł jakiś cień. Mroczny i ulotny, tak bardzo przypominał zjawę, że Dżahan wziąłby nogi za pas, gdyby zjawa nie odwróciła się i nie zobaczył twarzy – Sybirak Taras. Mieszkał tu dłużej niż wszyscy inni, przetrwawszy wszystkie zarazy i katastrofy. Oglądał kolejnych sułtanów odchodzących w zaświaty i wstępujących na tron. Widział poniżenie możnych i turlające się w błocie głowy kiedyś uwieńczone najwspanialszymi turbanami. Tylko dwie rzeczy pozostają trwałe – żartowali służący: – Sybirak Taras i cierpienia miłości. Wszystko inne przemija…
– Hindusie, to ty? – spytał Taras. – Zbudziły cię zwierzęta, hę?
– Tak – odparł Dżahan. – Słyszałeś ten dźwięk?
Starzec burknął w odpowiedzi coś, co mogło znaczyć i „tak”, i „nie”.
– Dobiegł stamtąd – upierał się Dżahan, wyciągając szyję. Wpatrywał się we wznoszący się przed nim mur, bezkształtną masę w kolorze onyksu stapiającą się gładko z mrokiem. Nagle odniósł wrażenie, że północna mgła roi się od jęczących i lamentujących duchów. Wzdrygnął się na tę myśl.
Po drugiej stronie rozległ się głuchy łoskot, a po nim kaskada kroków, jak gdyby rozbiegła się chmara ludzi. Z trzewi pałacu doleciał krzyk kobiety, niemal zbyt dziki, by mógł się dobyć z ludzkiego gardła, i prawie natychmiast przeszedł w stłumione łkanie. Po chwili następny krzyk rozdarł nocne powietrze. Może zagubione echo tego pierwszego. Po czym wszystko ucichło – raptownie, tak jak się zaczęło. Dżahan pod wpływem impulsu zrobił krok w stronę muru.
– Dokąd to? – szepnął Taras z oczami błyszczącymi ze strachu. – Tam nie wolno.
– Chcę sprawdzić, co się dzieje – odparł Dżahan.
– Nie waż się – przestrzegł go starzec.
Dżahan zawahał się, aczkolwiek trwało to tylko chwilę.
– Rozejrzę się i zaraz wracam.
– Nie radziłbym, ale i tak mnie nie posłuchasz – westchnął Taras. – Pamiętaj, żeby nie zapuszczać się za daleko. Zostań w ogrodzie, blisko muru. Słyszysz mnie?
– Nie martw się, będę się poruszał chyżo… i ostrożnie.
– Zaczekam na ciebie. Nie zasnę, dopóki nie wrócisz.
Dżahan posłał mu szelmowski uśmiech.
– Nie radziłbym, ale i tak mnie nie posłuchasz.
Niedawno Dżahan pracował ze swoim mistrzem przy remoncie królewskich kuchni. Razem rozbudowali też harem – było to konieczne, zważywszy na to, że liczba jego mieszkanek w ostatnich latach znacznie wzrosła. Ażeby nie korzystać z głównej bramy, robotnicy przebili w murze otwór, tworząc w ten sposób drogę na skróty. Gdy opóźniała się dostawa fajansowych kafli, załatali dziurę suszonymi cegłami i gliną. Z lampą w jednej dłoni i kijem w drugiej Dżahan sunął powoli, opukując mur. Przez pewien czas słyszał niezmiennie ten sam głuchy odgłos, który raptem przeszedł w pusty stukot. Dżahan zatrzymał się. Przyklęknął i z całej siły naparł na cegły na dole. Początkowo się opierały, ale w końcu ustąpiły. Zostawiwszy lampę, którą zamierzał zabrać w drodze powrotnej, przecisnął się przez otwór w murze i dostał na następny dziedziniec.
Światło księżyca zalewało upiorną poświatą różany ogród, teraz właściwie różane cmentarzysko. Krzewy, przez całą wiosnę przyozdobione najintensywniejszą czerwienią, różem i żółcią, wyglądały teraz na przygaszone, wypłowiałe, rozciągając się dookoła jak morze srebrzystej wody. Serce biło mu tak szybko i tak głośno, że Dżahan bał się, iż ktoś może je usłyszeć. Przeszedł go dreszcz na wspomnienie opowieści o otrutych eunuchach, uduszonych konkubinach, ściętych wezyrach i workach zrzucanych do wód Bosforu z wciąż żywą i wijącą się zawartością. W tym mieście niektóre nekropolie znajdowały się na wzgórzach, inne sto sążni pod wodą.
Przed nim wznosiła się choinka obwieszona setkami chustek, wstążek, wisiorków i koronek – Drzewo Życzeń. Gdy konkubina lub odaliska z haremu miała jakąś tajemnicę, którą nie mogła się z nikim podzielić, najwyżej z Bogiem, prosiła rzezańca, żeby przyszedł tu z jakimś jej drobiazgiem. Zawisał na gałęzi obok bibelotu kogoś innego. Jako że aspiracje jednej kobiety często kłóciły się z pragnieniami drugiej, drzewo jeżyło się od sprzecznych próśb i antagonistycznych modlitw. Mimo to w tej chwili, gdy lekka bryza musnęła gałęzie, mieszając poszczególne życzenia, drzewo emanowało spokojem. Dżahan poczuł, że musi do niego podejść, chociaż zapewnił Tarasa, że nie będzie się tak daleko zapuszczał.
Od kamiennego budynku w głębi dziedzińca dzieliło go nie więcej niż trzydzieści kroków. Na wpół ukryty za Drzewem Życzeń Dżahan wychylił się zza niego ostrożnie, żeby po chwili znów się za nim schować. Zajęło mu trochę czasu, nim znów odważył się wychynąć zza gałęzi. Kilkunastu głuchoniemych służących biegało to tu, to tam, wypadając z jednych drzwi i znikając za drugimi. Kilku z nich dźwigało coś, co wyglądało na worki. Pochodnie w ich rękach pozostawiały brunatnoczerwone smugi w powietrzu i za każdym razem gdy dwa płomienie się mijały, cienie na murach rosły.
Nie wiedząc, co to wszystko znaczy, Dżahan śmignął na tyły budynku, wyławiając nozdrzami zapach żyznej gleby – stawiał kroki równie niezauważalne jak powietrze, które wdychał. Zatoczył półkole, dzięki czemu znalazł się pod drzwiami na drugim końcu budynku. O dziwo, były nie strzeżone. Bez namysłu zakradł się do środka. Wiedział, że gdyby się zaczął zastanawiać nad tym, co robi, z pewnością sparaliżowałby go strach. Wewnątrz było chłodno i wilgotno. Posuwał się coraz dalej po omacku, mimo iż czuł, jak przechodzą mu ciarki i jeżą mu się włoski na karku. Za późno na żale. Nie mógł zawrócić; mógł tylko sunąć do przodu.
Przekradłszy się pod ścianami, wślizgnął się do słabo oświetlonej komnaty. Oddychał szybko. Rozejrzał się: stoły z blatami z macicy perłowej, na każdym szklana czara, sofy obłożone poduszkami, rzeźbione i złocone lustrzane ramy, gobeliny zwisające z sufitów, a na podłodze pękate worki. Zerkając za siebie, żeby sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, zbliżał się do nich pomalutku, gdy nagle ujrzał coś, co zmroziło mu krew w żyłach – rękę. Blada dłoń spoczywała bezwładnie na zimnym marmurze pod warstwą materii niczym martwy ptak. Jak gdyby wiedziony jakąś zewnętrzną siłą Dżahan rozchylał worki z grubego płótna, jeden po drugim, i odsłaniał do połowy ich zawartość. Mrugał w konsternacji powiekami, jako że jego wzrok nie był w stanie przyswoić tego, co serce już pojęło. Owa dłoń łączyła się z ramieniem, a ramię z drobnym tułowiem. To nie były zwykłe worki. Kryły się w nich zwłoki. Dziecięce zwłoki.
Było ich czterech, sami chłopcy ułożeni jeden obok drugiego, od najwyższego do najniższego. Najstarszy był już wyrostkiem, najmłodszy wciąż jeszcze oseskiem oderwanym od piersi matki. Ich bogate szaty zostały starannie dobrane, aby nawet po śmierci zachowali książęcą godność. Wzrok Dżahana padł na najbliższego chłopca o jasnej skórze i rumianych policzkach. Przyjrzał się liniom wewnątrz jego dłoni. Zakrzywionym, skośnym liniom, które zachodziły jedne na drugie jak rysunki na piasku. Który wróżbiarz w tym mieście – zastanawiał się Dżahan – przepowiedziałby tak wysoko urodzonym książętom koniec tak nagły i smutny?
Sprawiali wrażenie pogrążonych we śnie. Ich skóra jaśniała jakby rozświetlona od środka. Dżahanowi nasunęła się myśl, że wcale nie umarli, nie naprawdę. Przestali się poruszać, przestali mówić i zamienili się w coś niezrozumiałego, z czego tylko oni zdawali sobie sprawę, stąd ten wyraz twarzy, który można by wziąć za uśmiech.
Dżahan stał tam, nie będąc w stanie wykonać żadnego ruchu – drżały mu nogi, trzęsły się ręce. Dopiero dźwięk zbliżających się kroków wyrwał go z tej obezwładniającej mgły. Wykrzesawszy z siebie resztkę sił, przykrył zwłoki, po czym przemknął do kąta i schował się za sięgającym do samej podłogi gobelinem. Po chwili do izby weszli głuchoniemi z kolejnym ciałem. Ułożyli je ostrożnie obok pozostałych. I wtedy jeden z nich zauważył, że worek na samym końcu jest zsunięty z ciała. Podszedł bliżej i rozejrzał się. Nie mając pewności, czy to jeden z nich tak je zostawił, czy ktoś inny zakradł się do komnaty po ich odejściu, dał znak swoim kompanom. Oni też się zatrzymali. Razem zaczęli przeszukiwać pokój.
Sam w kącie, oddzielony od morderców jedynie cienką tkaniną, Dżahan ze strachu nie mógł oddychać. A więc to koniec – pomyślał – całe moje życie poszło na marne. Te wszystkie kłamstwa i oszustwa przywiodły mnie wreszcie tutaj. Co dziwne, z pewnym smutkiem przypomniał sobie lampę, którą zostawił przy ogrodowym murze migoczącą na wietrze. Oczy wypełniły mu się łzami, gdy pomyślał o swoim słoniu i mistrzu; obaj pewnie teraz śpią niczego nieświadomi. Potem jego myśli poszybowały ku kobiecie, którą kochał. Gdy ona i reszta smacznie spali, on miał stracić życie za to, że znalazł się tam, gdzie nie powinien się znaleźć, i zobaczył to, czego nie powinien oglądać. A wszystko przez wścibstwo – tę bezwstydną, niepohamowaną ciekawość, która przez całe życie ściągała mu na głowę same kłopoty. W duchu przeklinał siebie. Powinni wykaligrafować mu starannie na nagrobku:

Tu leży ten, którego zgubiło wszędobylstwo,
Kornak i uczeń architekta.
Zmówcie modlitwę za jego durną duszę.

Szkoda – nie było nikogo, kto mógłby przekazać to ostatnie życzenie innym.

 
Wesprzyj nas