Nieznane dotąd w Polsce przewrotne opowiadania dwukrotnej zdobywczyni Bookera. Autorka słynnej „Opowieści Podręcznej” tym razem wciąga nas w błyskotliwą grę, mieszając czarny humor ze śmiertelną powagą. Literacka uczta najwyższej klasy.


Kamienne posłanieW czasie burzliwej zimowej nocy na ratunek owdowiałej pisarce przychodzi jej zmarły mąż.

Starsza pani, która cierpi na zespół Charlesa Bonneta, postanawia się rozprawić z małymi ludzikami, których wszędzie widzi.

Cierpiąca na chorobę genetyczną kobieta jest brana za wampira, a zabójczyni czterech mężów wreszcie nadarza się okazja, by zemścić się na mężczyźnie, który zranił ją jako pierwszy.

W dziewięciu opowieściach Margaret Atwood zapuszcza się w krainę cieni, gdzie prowadzi z czytelnikiem inteligentną grę, mieszając czarny humor ze śmiertelną powagą. Pokazuje ciemne, ale też groteskowe strony ludzkiej natury.

***

Te historie pokazują, że każdy ma swoim życiu taki moment i taką osobę, którą naprawdę chciałby zabić.
„Independent”

Margaret Eleanor „Peggy” Atwood (ur. 18 listopada 1939 w Ottawie) – kanadyjska pisarka, poetka i krytyk literacki, aktywistka społeczna i ekologiczna. Zdobywczyni Nagrody Bookera w 2000 i 2019, laureatka Nagrody Księcia Asturii w 2008, wymieniana wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla.

Margaret Atwood
Kamienne posłanie
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 16 października 2019
 
 

Kamienne posłanie


Alphinlandia

Zamarzający deszcz sączy się w dół, garście migotliwego ryżu rzucanego przez niewidocznego gościa weselnego. Wszędzie, gdzie spada, krystalizuje się w granulowaną warstwę lodu. W świetle latarni ulicznych wygląda pięknie, niczym srebrny pył wróżek, myśli Constance. To dla niej typowe: chętnie daje się oczarować. Piękno jest złudzeniem, ale także przestrogą: ma mroczną stronę, jak jadowite motyle. Powinna raczej rozmyślać o zagrożeniach, ryzyku, smutku, jakie burza lodowa przyniesie wielu ludziom; w zasadzie już przynosi, jeśli wierzyć wiadomościom telewizyjnym.
Telewizor z płaskim ekranem HD kupił Ewan, żeby oglądać mecze hokejowe i piłkarskie. Constance wolała stary, z dziwnie pomarańczowymi ludźmi i nieostrym obrazem, który lubił falować i zanikać; pewne rzeczy nie wypadają dobrze w high definition. Nie podobają się jej pory skóry, zmarszczki, włoski w nosie, nienaturalnie wybielone zęby podtykane tuż pod nos, przez co nie można ich zignorować jak w prawdziwym życiu. To tak, jakby zmuszano człowieka do pełnienia funkcji czyjegoś lustra powiększającego w czyjejś łazience; przeglądanie się w tych lustrach rzadko bywa przyjemne.
Na szczęście prezenterzy prognozy pogody stoją daleko cofnięci. Zajęci swoimi mapami wykonują zamaszyste gesty rękoma jak kelnerzy w filmach z lat trzydziestych czy iluzjoniści, którzy lada chwila ukażą widzom unoszącą się w powietrzu kobietę. Patrzcie! Ogromne połacie bieli rozkwitają na całym kontynencie! Tylko spójrzcie, jak daleko sięgają!
Program przenosi się w plener. Dwoje młodych komentatorów – chłopak i dziewczyna, oboje w stylowych czarnych parkach z aureolami jasnego futra wokół twarzy – kulą się pod ociekającymi deszczem parasolami, gdy samochody suną za nimi powoli, wycieraczki pracują mozolnie. Komentatorzy nie kryją podniecenia, mówią, że nigdy nie widzieli czegoś podobnego. Oczywiście, że nie, są za młodzi. Później na ekranie pojawiają się ujęcia katastrof: karambol, padające drzewo miażdży fragment domu, splątane przewody elektryczne runęły pod ciężarem lodu i żałośnie iskrzą, pokryte warstwą lodu samoloty stoją porzucone na lotnisku, wielka ciężarówka złożyła się wpół, przewróciła na bok i dymi. Na miejscu wypadku są karetka pogotowia, wóz straży pożarnej, pracownicy w strojach przeciwdeszczowych: ktoś został ranny, na ten widok serce zawsze bije szybciej. Na ekranie pojawia się policjant z wąsami pobielonymi przez kryształki lodu, surowo upomina ludzi, by nie wychodzili z domów.
– To nie żarty – mówi telewidzom. – Nie sądźcie, że dacie radę żywiołom!
Zmarszczone, oszronione brwi policjanta mają szlachetny wygląd, jak na plakatach wojennych z lat czterdziestych. Constance pamięta te plakaty albo tak jej się wydaje. Możliwe, że przypomina sobie tylko książki historyczne, wystawy muzealne czy filmy dokumentalne: tak trudno jest precyzyjnie umiejscowić wspomnienia.
Na koniec drobny akcent patetyczny: widać zabłąkanego, na wpół zamarzniętego psa otulonego w różowy dziecięcy kocyk. Skostniałe z mrozu niemowlę bardziej by się nadawało, ale z braku laku pies wystarczy. Dwoje młodych komentatorów układa twarze w wyraz „och, jaki słodki!”, dziewczyna poklepuje psa, który słabo merda przemoczonym ogonem.
– Szczęściarz z niego – mówi chłopak.
Program sugeruje, że jeśli nie zachowa się ostrożności, można podzielić los psa, tyle że nie zostanie się uratowanym. Chłopak zwraca się do kamery i przybiera poważny wyraz twarzy, choć widać, że w życiu lepiej się nie bawił. To jeszcze nie koniec, zapowiada, ponieważ burza wciąż nie uderzyła z pełną siłą! Jak to zwykle bywa, w Chicago jest znacznie gorzej. Zostańcie z nami!
Constance wyłącza telewizor. Przechodzi przez pokój, przyciemnia lampę, potem siada przy oknie, patrzy w rozświetlaną przez latarnie uliczne ciemność, obserwując, jak świat przeistacza się w diamenty: gałęzie, dachy, rurociągi – wszystko lśni i migocze.
– Alphinlandia – mówi na głos.
– Będziesz potrzebowała soli – mówi jej Ewan na ucho.
Za pierwszym razem, kiedy się do niej odezwał, zaskoczył ją, wręcz zaniepokoił – przecież od co najmniej czterech dni nie żył, i to jak najbardziej namacalnie – teraz jednak Constance już się tym tak nie przejmuje, choć Ewan bywa nieprzewidywalny. Cudownie jest słyszeć jego głos, choć nie może liczyć na rozmowę. Jego wtręty najczęściej są jednostronne: jeśli Constance odpowiada, on nie zawsze się odzywa. Ale przecież tak mniej więcej było między nimi.
Nie wiedziała, co począć z jego ubraniami. Początkowo zostawiła je w szafie, ale wytrącało ją z równowagi, kiedy otwierała drzwiczki i widziała kurtki i garnitury czekające, aż ciało Ewana wślizgnie się w nie i wyprowadzi je na spacer. Tweedowe spodnie, wełniane swetry, kraciaste koszule robocze… Nie mogła oddać ich biednym, co przecież byłoby rozsądne. Nie mogła ich wyrzucić: to byłoby nie tylko marnotrawstwo, ale i działanie zbyt raptowne, jak zerwanie opatrunku. W końcu spakowała ubrania i schowała w kufrze na drugim piętrze, przekładając je naftaliną.
W ciągu dnia jest nieźle. Ewan chyba nie ma nic przeciwko temu, a jego głos, kiedy się pojawia, brzmi mocno i pogodnie. Energiczny głos, który mówi, co ma robić. Głos podobny do palca wskazującego: „Idź tam, kup to, zrób tamto!”. Głos nieco drwiący, droczący się, obracający wszystko w żart: właśnie tak się do niej zwracał, zanim zachorował.
W nocy jest jednak inaczej. Ostatnio dręczą ją koszmary: z kufra dobywają się łkanie, żałosne skargi, prośby o uwolnienie. Na progu domu pojawiają się ludzie obiecujący, że są Ewanem, ale to nieprawda. Groźni ludzie w czarnych trenczach. Czegoś żądają, ale Constance nie rozumie czego, nalegają, by zobaczyć się z Ewanem, wpychają się obok niej do domu wyraźnie żądni mordu.
– Ewana nie ma – mówi błagalnie, choć z kufra na drugim piętrze dobiegają przytłumione wołania o pomoc. Kiedy ludzie w czarnych płaszczach ciężko wstępują na schody, Constance się budzi.
Rozważała środki nasenne, ale wie, że prowadzą do uzależnienia i bezsenności. Może powinna sprzedać dom i przeprowadzić się do kondominium. Ten pomysł forsowali podczas pogrzebu obaj chłopcy, którzy nie są już chłopcami i mieszkają na tyle daleko, w Nowej Zelandii i we Francji, że nie muszą odwiedzać jej za często. Synów poparły w całej rozciągłości energiczne, lecz taktowne żony, które odniosły sukces zawodowy – chirurg plastyczna i księgowa – tak więc były cztery głosy przeciwko jednemu. Mimo to Constance twardo obstawała przy swoim. Nie może porzucić domu, ponieważ jest w nim Ewan, chociaż miała dość rozumu, by im o tym nie mówić. Synowie i tak zawsze uważali, że psychika Constance balansuje na krawędzi z powodu Alphinlandii, chociaż kiedy podobne przedsięwzięcie staje się dochodowe, przestaje wydawać się szalone.
Kondominium jest eufemizmem na dom starców. Constance nie ma tego synom za złe: chcą tego, co najlepsze dla matki, a nie tylko tego, co dla nich najprostsze. W pełni zrozumiałe, że poczuli się zaniepokojeni chaosem, jaki zobaczyli zarówno w samej Constance – choć potraktowali ją ulgowo, bo przecież przeżywała żałobę – jak i, dla przykładu, w lodówce. Znaleźli tam produkty, których obecności nie dało się wyjaśnić w ramach zdrowego rozsądku. „Cóż za bagno”, wprost słyszała ich myśli. „Wszystko skąpane w jadzie kiełbasianym, to cud, że się nie pochorowała”. Oczywiście nic takiego jej nie groziło, ponieważ w tych ostatnich dniach prawie nie jadła. Tylko krakersy, ser, masło orzechowe prosto ze słoika.
Synowe podeszły do całej sprawy z najwyższym współczuciem.
– Chcesz to zachować? A co z tym?
– Nie, nie chcę tego! – zawodziła Constance. – Wszystko wyrzućcie!
Trójkę wnucząt, dwie dziewczynki i chłopca, wysłano na poszukiwanie niedopitych kubków herbaty i kakao – jakby to były jajka wielkanocne – pozostawionych przez Constance w całym domu, pokrytych teraz szarym lub jasnozielonym nalotem pleśni w rozmaitych stadiach rozwoju.
– Spójrz, maman! Znalazłam jeszcze jeden!
– Fuj, ale ohyda!
– Gdzie jest dziadek?
W domu starców miałaby przynajmniej towarzystwo. Poza tym spadłby z jej barków ciężar odpowiedzialności, ponieważ dom taki jak jej wymaga utrzymania, troski, a czemu miałaby się nadal tym zajmować? Taki właśnie pomysł przedstawiły jej synowe. Constance mogłaby zacząć grać w brydża, Scrabble czy tryktraka, który ponoć znów stał się popularny. Nic stresującego, obciążającego umysł. Jakaś gra towarzyska.
– Jeszcze nie – odzywa się głos Ewana. – Jeszcze nie musisz tego robić.
Constance wie, że ten głos nie jest prawdziwy. Wie, że Ewan umarł. Oczywiście, że o tym wie! Inni ludzie – inni ludzie niedawno okryci żałobą – przeżyli to samo lub coś podobnego. To zjawisko nosi nazwę omamów słuchowych. Czytała o tym. To normalne. Nie postradała zmysłów.
– Nie postradałaś zmysłów – pociesza ją Ewan. Potrafi być taki czuły, kiedy sądzi, że Constance cierpi.

*

Ewan ma rację co do soli. Już na początku tygodnia powinna była zaopatrzyć się w jakąś substancję topiącą lód, ale zapomniała – jeśli teraz jej nie zdobędzie, zostanie uwięziona we własnym domu, bo do jutra ulica zmieni się w lodowisko. A jeśli warstwa lodu nie roztopi się przez wiele dni? Constance zostałaby jedną z ofiar podawanych w statystykach – stara samotna kobieta, wychłodzenie, głód – ponieważ, jak już zauważył Ewan, nie może żyć samym powietrzem.
Będzie musiała wyprawić się z domu. Nawet jedna torba mieszanki solnej wystarczy, żeby posypać schody i uchronić przed śmiertelnym wypadkiem gości, nie mówiąc o niej samej. Constance wiąże nadzieję ze sklepem na rogu, oddalonym tylko o dwie przecznice. Sól z pewnością będzie sporo ważyć, musi więc wziąć czerwoną wodoszczelną torbę na kółkach. Jedynie Ewan prowadził samochód, prawo jazdy Constance straciło ważność kilkadziesiąt lat temu, kiedy Alphinlandia tak ją pochłonęła, że uznała, iż jest zbyt roztargniona, żeby prowadzić. Alphinlandia jest niezwykle absorbująca. Wyklucza poboczne szczegóły, takie jak znaki drogowe.
Już teraz musi tam być niezła ślizgawka. Jeśli faktycznie wyruszy, może skręcić kark. Stoi w kuchni niezdecydowana.
– Co robić, Ewanie? – pyta.
– Weź się w garść – odpowiada stanowczo.
Mało to pomocne, ale tak właśnie odpowiadał na pytania, kiedy nie chciał, żeby go przycisnęła do muru. „Gdzieś ty się podziewał. Zamartwiałam się, miałeś wypadek? Weź się w garść. Czy ty mnie naprawdę kochasz? Weź się w garść. Masz romans?”.

*

Poszperawszy w kuchni, znajduje dużą torebkę strunową, wyrzuca z niej trzy oklapłe marchewki, które wypuściły pędy, a potem małą mosiężną szufelką kominkową nasypuje popiołu z kominka. Odkąd Ewan przestał być obecny w widocznej postaci, nie rozpalała kominka, nie wydawało jej się to właściwe. Rozpalanie ognia jest aktem odnowy, rozpoczęcia, a ona nie chce rozpoczynać, lecz kontynuować. Nie, chce wrócić.
Wciąż jest tam sterta drewna i rozpałki, na kracie kominkowej nadal leżą na wpół spalone polana po ich ostatnim wspólnym ogniu. Ewan, łysy po chemioterapii i naświetlaniach, spoczywał na sofie, obok stał ohydny napój odżywczy o smaku czekoladowym. Constance otuliła go kraciastym kocem z samochodu i usiadła, ujmując go za rękę, ze łzami płynącymi po twarzy, odwróconej tak, by Ewan nie widział. Nie chciała martwić go własnym smutkiem.
– Miło – zdołał powiedzieć.
Trudno mu było mówić, głos miał równie słaby jak ciało. Teraz jednak mówi innym głosem. Znów normalnie, jak dwadzieścia lat temu, donośnie i dźwięcznie, zwłaszcza gdy się śmieje.
Constance wkłada płaszcz i buty, znajduje rękawiczki z jednym palcem i którąś z wełnianych czapek. Pieniądze, będzie ich potrzebować. I klucze od domu – głupio byłoby zamarznąć na własnym progu. Kiedy staje przed drzwiami z torbą na kółkach, Ewan mówi:
– Weź latarkę.
Wraca więc w butach do sypialni. Latarka leży na stoliku przy łóżku, pakuje ją do torebki. Ewan tak świetnie planuje. Constance nigdy nie pomyślałaby o latarce.

*

Schody werandowe pokrywa już lity lód. Posypuje je popiołem z plastikowego woreczka, chowa go do kieszeni i schodzi na dół bokiem, krok po kroku, przytrzymując się poręczy, a w drugiej ręce wlokąc za sobą torbę na kółkach, łup, łup, łup. Na chodniku otwiera parasol, ale nic z tego – nie zdoła zapanować jednocześnie nad dwiema rzeczami – więc znów go składa. Posłuży się parasolem jak laską. Ostrożnie wychodzi na jezdnię – nie tak oblodzoną jak chodnik – i chwiejnie rusza środkiem, podpierając się parasolem. Nie ma samochodów, więc przynajmniej nie zostanie przejechana.
Wyjątkowo oblodzone fragmenty jezdni posypuje popiołem, zostawiając za sobą niewyraźny czarny ślad. Może zdoła po nim wrócić, jak przyjdzie co do czego. Coś podobnego mogłoby się pojawić w Alphinlandii – tajemniczy, kuszący ślad czarnego popiołu niczym połyskujące białe kamienie w lesie czy okruchy chleba – tyle że tam z popiołem wiązałoby się coś jeszcze. Trzeba by znać wiersz czy frazę, bo tylko jej wymówienie utrzymałoby w ryzach złowrogą moc popiołu. Ale żadnego: z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, nic związanego z ostatnią posługą. Raczej zaklęcie runiczne.
– Popioły, sokoły, cokoły, doły, stoły, woły – mówi, sunąc po lodzie.
Z popiołami rymuje się całkiem sporo słów. Będzie musiała włączyć popioły do opowieści lub do jednej z opowieści, bo pod tym względem Alphinlandia jest historią wielowątkową. Za tymi zaczarowanymi popiołami najpewniej stoi Milzreth Czerwona Ręka, jest to bowiem zdradliwy, przebiegły osiłek, lubiący się pastwić nad słabszymi. Chętnie zwodzi podróżnych halucynacjami, sprowadza ich z właściwej ścieżki, zamyka w żelaznych klatkach lub przykuwa do ściany złotymi łańcuchami, by następnie nękać przy pomocy włochatych skrzatów, cyjaneczek, ogniopstryków czy czego tam jeszcze. Milzreth lubi patrzyć, jak ich ubrania – jedwabne szaty, haftowane ornaty, podszyte futrem opończe, lśniące welony – drą się na strzępy, a więźniowie ponętnie wiją się i błagają o litość. Po powrocie do domu będzie mogła to szczegółowo rozwinąć.
Milzreth ma twarz jej dawnego szefa z czasów, gdy pracowała jako kelnerka. Lubił klepać po tyłkach. Constance zastanawia się, czy czytał książki z jej serii.
W końcu dociera do pierwszej przecznicy. Może jednak wyprawa nie była najlepszym pomysłem: twarz ma zlaną potem, dłonie skostniałe z zimna, roztopiony śnieg spływa jej po szyi. Ale wyruszyła, musi więc doprowadzić rzecz do końca. Wdycha zimne powietrze, kuleczki lodu uderzają ją w twarz. Zgodnie z telewizyjnymi zapowiedziami wiatr się wzmaga. Mimo wszystko burza ma w sobie coś orzeźwiającego, dodaje energii, zrywa pajęczyny, każe wdychać powietrze.
Sklep na rogu jest otwarty na okrągło, co ona i Ewan doceniali, odkąd zamieszkali w okolicy dwadzieścia lat temu. Na zewnątrz jednak w zwykłym miejscu nie widać worków z mieszanką solną. Constance wchodzi do środka, wlokąc za sobą torbę.
– Zostało trochę soli? – zwraca się do sprzedawczyni.
To nowa kobieta, Constance widzi ją po raz pierwszy, pracownicy zmieniają się tu często. Ewan mawiał, że sklep musi być pralnią pieniędzy, zważywszy na mały ruch i stan sałaty.
– Nie, kochana – odpowiada sprzedawczyni. – Wcześniej wszystko wykupili. Przypuszczam, że chcieli być zapobiegliwi.
Jej słowa sugerują, że Constance nie wykazała się zapobiegliwością, co jest prawdą. Ta ułomność towarzyszy jej przez całe życie: nigdy nie była przygotowana. Ale jak można czuć zachwyt, jeśli człowiek jest przygotowany na wszystko? Przygotowany na zachód słońca. Przygotowany na wschód księżyca. Przygotowany na burzę lodową. Jakież miałkie byłoby wtedy życie.
– Och – mówi Constance. – Nie ma soli. A to pech.
– Nie powinnaś wychodzić z domu, kochana – mówi sprzedawczyni. – Ta pogoda jest zdradliwa.

 
Wesprzyj nas