“Mr. Breakfast” to powieść dowcipna, lekka forma, a jednak skłaniająca do namysłu? Carroll jest w tym mistrzem.


Mr. BreakfastNiespełniony komik Graham Patterson przejeżdża przez zapyziałe miasteczko w Karolinie Północnej, gdy nagle psuje mu się samochód. Zmuszony czekać dwa dni na naprawę, zachodzi do salonu tajemniczej tatuażystki. Zachwycony jej kunsztem, postanawia zrobić sobie tatuaż, który „najmniej mu się podoba”.

Nie ma pojęcia, że tym samym zyskał moc przemieszczania się między równoległymi rzeczywistościami. Od tej pory życie Grahama Pattersona rozszczepia się na trzy splatające się wersje jego biografii. Kłopot w tym, że wersje te zaczynają się z sobą mieszać…

***

Jonathan Carroll jest jednym z moich ulubionych żyjących pisarzy. Właśnie przeczytałem jego najnowszą powieść Mr. Breakfast. Piękna i błyskotliwa refleksja na temat sztuki, miłości, natchnienia i tego, po co warto żyć. (…) Prawdziwa uczta.
Neil Gaiman

Minutę temu skończyłem Twoją znakomitą powieść. Końcowe rozdziały czytałem wolniej, sycąc się cudownymi szczegółami. Ta książka jest dla Ciebie zarówno charakterystyczna – stanowiąc część mozaiki Carrolla – jak też jedyna w swoim rodzaju. Podoba mi się jej szufladkowa budowa na zasadzie rosyjskich matrioszek i podobają mi się nowe ujęcia, kiedy wcześniejsze zdarzenia ukazują odmienne oblicze w świetle późniejszych. Podoba mi się humor – figlarność, głupawe dowcipy i surrealnie proste/prosto surrealne kombinacje słów, które od początku są Twoim znakiem rozpoznawczym.
Jonathan Lethem

Jonathan Carroll – Amerykanin od lat mieszkający w Wiedniu – jest autorem tak głośnych powieści, jak m.in. Kraina Chichów, Dziecko na niebie, Kości Księżyca, zbiorów opowiadań, scenariuszy filmowych oraz opublikowanego w formie książkowej bloga Oko dnia – REBIS jest jego jedynym polskim wydawcą. Najnowsza powieść Jonathana Carrolla to Mr. Breakfast (REBIS 2019).

Jonathan Carroll
Mr. Breakfast
Przekład: Jacek Wietecki
Seria: Salamandra
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 15 października 2019
 
 

Mr. Breakfast


– Czy ma pani ochotę porozmawiać o Pattersonie? Nie musimy, jeśli pani nie chce.
Przez chwilę na twarzy Ruth Murphy zmagały się z sobą rozmaite emocje – gniew, smutek i rezygnacja.
– O Pattersonie komiku? – zapytała w końcu. – Komediancie, klaunie i kretynie. Takiego Grahama znałam. Facet zrobiłby wszystko, żeby cię rozśmieszyć. Słyszał pan pewnie o tym numerze z protezą ramienia? Chcieli go aresztować. Zakuli go już w kajdanki, na miłość boską! Ale jak zaczął pajacować, gliniarze skręcali się ze śmiechu i wypuścili głuptasa. Akurat wtedy mu się upiekło. Innym razem miał mniej szczęścia. – Wiedziała, że nie jest do końca uczciwa i że nie mówi całej prawdy, ponieważ uwielbiała Pattersona nie tylko za humor. Teraz jednak była stara i samotna, a niespełniona stara miłość czasami jątrzy się jak niezabliźniona rana.
– Wtedy występował jako komik – zauważył łagodnie biograf. – Później zyskał sławę i zniknął. Byliście z sobą dosyć długo…
– Trzy lata. Byliśmy razem, bo go kochałam. Można kogoś kochać i jednocześnie uważać go za idiotę. Coś panu pokażę.
Na kolanach staruszki leżała wymięta, spłowiała od słońca żółta koperta. Otworzyła ją, wysunęła ze środka duże zdjęcie i podała je Jamesowi Arthurowi. Fotografia była zagięta wpół i sponiewierana.
Biograf rzucił na nią okiem i skinął głową – oczywiście znał ją doskonale. Widziały ją setki tysięcy, a może miliony ludzi na całym świecie.
– To bardzo znane zdjęcie, pani Murphy.
– Wiem – odarła z irytacją Ruth, słysząc w jego głosie protekcjonalny ton. – Ale kwestia jest moja.
– Słucham? – Arthur wyprostował się, starając się ukryć niedowierzanie.
– Wykorzystał kwestię, którą ja wypowiedziałam. Ściślej mówiąc, napisałam ją zaraz po rozpadzie naszego związku. Niech pan odwróci zdjęcie i przeczyta.
Arthur zobaczył odręcznie wykonaną dedykację. Od razu rozpoznał pismo.
 
Dla Ruthie – która dała mi początek z kodakiem brownie. Dziękuję Ci za niego i za wszystko inne. Z wyrazami miłości, Graham.
 
– To niesamowite! Nie do wiary. Pani na pewno zdaje sobie sprawę, jak słynne jest to zdjęcie. Co najmniej na równi z dziełami Williama Egglestona. Osobiście uważam, że jest od nich lepsze…
– Nie powiedziałam, że to ja je zrobiłam – mruknęła Ruth. – To robota Grahama. Kompozycja, oświetlenie, kadrowanie, lokalizacja… to jego zasługi. Ale słowa są moje. Pamiętam nawet, że napisałam je na pocztówce.
– Patterson nie wyjawił, gdzie stoi ten billboard. Co tylko dodaje fotografii tajemniczości.
Staruszka dotknęła siwych włosów, tworząc dramatyczną minipauzę, po czym wyłożyła kawę na ławę:
– W Hallet w stanie Nevada. Gdzieś w hrabstwie Eureka. Graham powiedział mi, że z początku miasteczko nazywało się Hell-in-Nevada, ale w latach trzydziestych, kiedy rozkwitło, mieszkańcy zmienili nazwę na bardziej szacowną. W latach pięćdziesiątych zaczęły upadać okoliczne kopalnie srebra i miasteczko powoli wymarło. Dopóki prosperowało, wszyscy chodzili do „Mr. Breakfast”. Można by powiedzieć, że jadłodajnia stanowiła centrum życia towarzyskiego.
– Trochę wolniej, proszę. Nie zdążę zanotować. Skąd pani o tym wie?
Ruth Murphy poprawiła się wolno na krześle, szukając wygodniejszej pozycji. A przynajmniej takiej, którą byłby skłonny zaakceptować jej artretyzm. Jej życie dobiegało końca; wiedziała o tym. Nie zostawi po sobie nic oprócz syna, którego zresztą nie widziała od dwóch lat. Żadnego majątku, życiowego dorobku będącego trwałą wartością, kiedy jej już nie będzie. Nic, co by pokazało przyszłemu światu, że żyła na nim kiedyś kobieta nazwiskiem Ruth Murphy. Wiedziała, że wszystko, na co może liczyć, to kilka przypisów lub wzmianka w aneksie do biografii Grahama Pattersona, tylko dlatego, że spędziła z nim kawałek życia, zanim został „Pattersonem”. James Arthur oddał jej zdjęcie. Patrzyła na nie zamyślona, odymając usta.
Fotografia ukazywała zdewastowaną, zabitą deskami przydrożną jadłodajnię z łuszczącą się łososiową farbą, która sterczała samotnie obok posępnej pustynnej autostrady, wyglądającej, jakby przeniesiono ją z Księżyca. Pierwsze słowo, które przychodziło na jej widok do głowy, to pustkowie. Nad drzwiami frontowymi straszył wyblakły biało-czerwony szyld, którego litery układałyby się w napis MR. BREAKFAST, tyle że dwie z nich się wykoślawiły, przez co budynek wydawał się tym bardziej smutny i żałosny. Na dużym opustoszałym parkingu przed jadłodajnią stał wysmagany wiatrem, gigantyczny posąg uśmiechniętego szefa kuchni w toczku na głowie, trzymającego w ręku tacę z nazwą lokalu. Poniżej, zamiast specjałów zakładu lub powitania członków Lions Club, widniało pojedyncze zdanie:
 
SAMOTNOŚĆ TO KAPRYŚNA TOWARZYSZKA
 
W często cytowanym artykule poświęconym twórczości Pattersona pewien krytyk sztuki stwierdził, że za sprawą osobliwej kompozycji zdjęcia odbiorca ma nieodparte wrażenie, iż budynek nadal żyje. Napis na pomniku przywodził na myśl odręczną kartkę ulicznego żebraka proszącego o datek. Tyle że to sam „Mr. Breakfast” zdawał się mówić: „Mam już dosyć samotności”.
– Podoba się panu to zdjęcie? – spytała Ruth Murphy.
– Mr. Breakfast? Tak, bardzo. To pierwszy patterson, jakiego zobaczyłem, i od razu mnie wzięło. Pani się nie podoba?
Staruszka westchnęła i dłuższą chwilę milczała zamyślona.
– Mam mieszane uczucia. Cenię je jako dzieło sztuki, ale pamiętam, w jakich tarapatach był wtedy Graham i jak strasznie czuł się zagubiony, kiedy je zrobił.
 
Nie tak miało być. Kupujesz samochód po to, żeby nim jeździć. Przez kilka gwarantowanych lat auto ma być na chodzie. Potem, zgoda, może się popsuć – ale nie w miesiąc od zakupu. Nie po przejechaniu marnych 2695 mil. A już na pewno nie wtedy, gdy dopiero co skoczyłeś z urwiska starego życia w mglistą przepaść nieznanego.
Co jeszcze może pójść na opak w świecie Grahama Pattersona? Jego kariera zawodowa: kupa dymiących zgliszczy. Życie miłosne: dno rynsztoka. Perspektywy na przyszłość: prędzej jego opasłe cielsko przejdzie przez ucho igielne…
Nazajutrz po „spalonym” występie w Providence w stanie Rhode Island poszedł do salonu i kupił – prosto z wystawy – jasnoczerwonego forda mustanga z opuszczanym dachem. Pięciocyfrowy rachunek? Ciach! Zapłacone. Z salonu pojechał najkrótszą drogą do sklepu ze sprzętem fotograficznym i sprawił sobie aparat marki Nikon, na który napalał się od paru miesięcy. Chciał mieć fotograficzny zapis swojej podróży przez Amerykę. Na koncie zostało mu raptem parę tysięcy dolarów – akurat tyle, żeby przemierzyć kontynent, na którego drugim końcu czekał na niego brat Joe. W razie potrzeby cierpliwy i zamożny braciszek był gotów dać mu pracę.
W istocie Patterson chciał żyć z rozśmieszania ludzi, pragnienie to jednak nigdy nie miało się spełnić. Pogodził się z tym – postanowił po drodze wyprawić pogrzeb mrzonce o karierze komika. Próbował sił przez wiele lat, zanim dotarło do niego, że nic z tego nie będzie. W porządku, czas pogodzić się z porażką i zaplanować coś na resztę życia.
Ojciec zwykł mawiać: „Nadchodzi w życiu człowieka taka chwila, kiedy…”. W życiu Pattersona chwila ta nadeszła jednego wieczoru w Providence, gdy buczenie publiczności oglądającej jego najlepszy numer wbiło ostatni gwóźdź do jego trumny. Nie można też pominąć obojętności, zniecierpliwienia i wręcz szyderstwa, które malowały się na twarzach ludzi chcących się pośmiać. Gwoli uczciwości trzeba zaznaczyć, że tu i ówdzie rozległo się parę śmiechów, śmichów i chichów, ale nie było wśród nich salw śmiechu, na które Patterson liczył, harując nad swoim programem. Wielkie zero. De nada, Baby. Nichts.
Pochował więc swoje największe marzenie sześć stóp pod ziemią i wyjechał z cmentarza nowiuteńkim czerwonym kabrioletem, który zanim zdechł – w ślad za marzeniem – zdołał jednak dowieźć go do Karoliny Północnej. Na szczęście zepsuła się tylko pompa paliwa; dzięki gwarancji można ją było naprawić w jedno popołudnie.
Czekając na reperację samochodu, Patterson postanowił coś przekąsić i powałęsać się po mieście. Po dwóch kanapkach z mocno wypieczoną wieprzowiną i dużej coli Royal Crown humor mu się odrobinę poprawił.
Kilka przecznic dalej, mijając szarą boczną uliczkę, zobaczył salon tatuażu o nazwie „Hardy Twardziel”. Kiedy później się na tym zastanawiał, nie był pewny, że czy zatrzymała go ta dziwaczna nazwa czy też umieszczone na wystawie fotografie. Patterson nie był fanem ani tym bardziej znawcą tatuaży, ale nigdy nie widział równie pięknych wzorów. Niektóre były realistyczne, inne zaś abstrakcyjne, wszystkie jednak – bez względu na wytatuowane części ciała – odznaczały się żywymi kolorami i niezwykłym wzornictwem; wydawało mu się, że mówią do niego jakimś nieznanym wizualnym językiem. Nigdy dotąd nie widział takich tatuaży. Musiał wejść i obejrzeć je z bliska.
Otworzył drzwi. Dzwonek brzdęknął cicho. Patterson wsunął się do środka.
– Sorry, zamknięte – odezwał się tubalny kobiecy głos mówiący z ciężkim południowym akcentem.
Patterson się zawahał. Jeśli salon jest zamknięty, to czemu drzwi są otwarte? Po chwili głos zaśpiewał ponownie:
– Żartuję. Czekaj, już wychodzę.
Tkwił jak kołek w płocie, nie mając pojęcia, co powie, i rozglądał się dokoła niewidzącym wzrokiem. W zasadzie nie było na co patrzeć: goły kontuar, kasa fiskalna i dwa poharatane drewniane krzesła po obu stronach taniego stolika do kawy. Na blacie walały się zaczytane egzemplarze „National Geographic”.
– Witam, czym mogę służyć? – Z zaplecza wyłoniła się drobna, sympatycznie nieatrakcyjna kobieta po czterdziestce, z krótko ostrzyżonymi czarnymi włosami; była ubrana w spłowiałe dżinsy o podziurawionych kolanach i różowy bezrękawnik z białym nadrukiem „Twardy Hardziel”. Napis zbił go z tropu, pamiętał bowiem wyraźnie, że sklep nazywa się „Hardy Twardziel”.
– Czy pani jest harda czy twarda? – odezwał się. W głębi jego duszy siedział stary żartowniś, który czasami dochodził do głosu. Zdarzało się to z reguły wtedy, gdy sytuacja zaczynała go przerastać. Przekonał się, że potrafi rozbroić ludzi swoją zabawną bezczelnością albo uroczą agresją.
Kobieta zrozumiała jego intencję i się uśmiechnęła. Miała na przedzie złoty ząb.
– Czasem taka, czasem siaka. Człowiek miewa różne nastroje, nie? Jako szefowa i jedyna pracownica tego zakładu zatrzymuję sobie prawo do obu tych przymiotników. Przyszedłeś, żeby zrobić ci dziarę?
Patterson wskazał palcem na witrynę.
– Przyszedłem, bo zobaczyłem zdjęcia na wystawie i szczęka mi opadła. Są piękne.
Skinęła, że się zgadza. Wiedziała, że zdjęcia świetne.
– Którą chcesz?
Patterson myślał, że się przesłyszał.
– Proszę?
– Którą dziarę chcesz mieć?
Graham Patterson nie chciał mieć tatuażu – ten pomysł nigdy nie przeszedł mu przez myśl – choć niektóre tatuaże, owszem, bardzo mu się podobały. Teraz jednak, usłyszawszy pytanie tatuażystki i ujrzawszy dowody jej artystycznego kunsztu, pomyślał zaintrygowany: „Czemu nie?”. Może tak powinno wyglądać jego nowe życie: Graham Patterson z wytatuowaną skórą?
– Czy mogę zobaczyć twoje dzieła? Znaczy się oprócz tych, które są w oknie?
– Jasna sprawa! Pokażę ci portfolio. – Wyciągnęła do niego rękę, żeby się przywitać. Dopiero teraz zauważył, że ma małe, pulchne dłonie, jak niemowlę. – Nazywam się Anna Mae Collins. A ty?
– Graham. Graham Patterson.
– No więc, Grahamie, pokażę ci coś, co na długi czas podładuje ci baterie. Usiądź, proszę. – Zniknęła na zapleczu i po chwili wyszła stamtąd, trzymając w rękach dwa opasłe czarne segregatory. Położyła je na stole i zaprosiła go gestem do zajęcia krzesła. – Wyskoczę po kawę. Napijesz się? W tym czasie pooglądaj sobie moje albumy, może znajdziesz coś wartego uwiecznienia na skórze.
Podobał mu się jej południowy akcent oraz to, że jest gotowa mu zaufać, wierząc, że pod jej nieobecność nie przewróci jej salonu do góry nogami albo jeszcze gorzej.
Jakby chciała mu dać czas, aby spokojnie zastanowił się nad wyborem, Anna Mae nie spieszyła się z powrotem. Tatuaże, które zobaczył w portfolio, wywarły na nim duże wrażenie. Zachwycił go ich artyzm, połączenia kolorów, wyobraźnia – siła jej wyobraźni…
Dawno temu, kiedy z Ruth Murphy dobrze mu się układało, polecieli na urlop na Mauritius. Z całej wyprawy najlepiej zapamiętał moment, w którym wyszedł z samolotu i poczuł zapach nocnego powietrza na lotnisku. Pachniało tak cudownie i obezwładniająco, ale przede wszystkim tak obco, że stanął jak zahipnotyzowany w drzwiach samolotu i wciągał powietrze w nozdrza z zamkniętymi oczami. Patrząc na tatuaże Anny Mae Collins, czuł się trochę jak wtedy na Mauritiusie.
– Twoje prace są genialne. Gdzie się tego uczyłaś?
Tatuażystka postawiła przed nim kubek czarnej kawy i usiadła na drugim krzesełku.
– Trochę tu, trochę tam. W akademii w Londynie, u mambabatok na Filipinach, w Marsylii, ale najdłużej siedziałam w Japonii. Chciałam je robić dobrze, więc dowiedziałam się, gdzie żyją znani mistrzowie, i poszłam do nich. W Japonii spędziłem siedem lat. Po powrocie do Stanów trudno było mi związać koniec z końcem, ale z czasem ludzie dowiedzieli się o moich pracach. Dzisiaj przyjeżdżają z całego świata. Znalazłeś coś, co ci się podoba?
– Tak. – Patterson zaznaczył wcześniej stronę czerwoną plastikową wykałaczką, którą miał w kieszeni. Otworzył album i wskazał jedno ze zdjęć.
Wizerunek przypominał rosyjską matrioszkę, w której mniejsze laleczki tkwią wewnątrz większych. Przedstawiał pszczołę tkwiącą w brzuchu żaby siedzącej w brzuchu jastrzębia połkniętego przez lwa. O dziwo, mimo wręcz fotograficznej wierności odtworzonych szczegółów i żywych barw, w których oddano zwierzęta, tatuaż był stosunkowo mały: wszystkie te zawiłości mieściły się na powierzchni mniejszej niż paczka papierosów. Każda z figur była doskonale widoczna i precyzyjnie wykonana, choć wszystkie razem mieściły się w kwadracie o boku ledwie 10 centymetrów. Pattersonowi przypomnieli się artyści dziwacy, którzy malują obrazki po wewnętrznej stronie pudełka od zapałek, na ziarnku ryżu albo główce szpilki.
– O, ten. Chciałbym go mieć w tym miejscu. – Klepnął się w lewy biceps.
Anna Mae pochyliła się nad zdjęciem i przyglądała chwilę obrazkowi. Skinęła głową.
– Ciekawy wybór. Dwie sesje. Potrzebuję dwóch sesji, żeby go zrobić. Na jak długo zatrzymałeś się w mieście?
– Do dzisiaj. Czekam na naprawę samochodu.
– Zostań na noc. Trzy przecznice stąd jest bardzo miły pensjonat, który prowadzi moja matka. Gotuje po prostu nieziemsko. Nazywamy ją Królową Pomidorówki. Będziesz mi dziękował, że zdecydowałeś się zostać… za tatuaż i za jedzenie. Chyba że się dokądś śpieszysz, Grahamie?
Patterson nie śpieszył się donikąd. Co prawda celem jego podróży była Kalifornia, ale zdawał sobie sprawę, że dotarłszy tam, będzie musiał się zatrudnić w firmie brata zajmującej się eksportem warzyw i owoców albo rozejrzeć się za jakąś inną pracą. Ani jedno, ani drugie mu się nie uśmiechało. Tak więc donikąd się nie śpieszył.
– Co mama dziś ugotowała? – Uśmiechnął się szelmowsko.
Anna Mae skinęła głową.
– Świetnie. Już do niej dzwonię i pytam. A potem zabierzemy się do dzieła tutaj.
 
Okazało się, o dziwo, że pani Collins pochodzi z Wiednia. Choć w Karolinie Północnej żyła od czterdziestu lat, mówiła nadal z silnym niemieckim akcentem. Tego wieczoru przy kolacji opowiedziała Pattersonowi pewną historię, która zrobiła na nim duże wrażenie.
Kiedy ostatnio odwiedziła swoje miasto, wiedeńczycy żyli procesem sądowym mocno bulwersującym opinię publiczną. Aresztowano tam mężczyznę oskarżonego o wypisywanie po włosku POŻYCZONY ŚWIAT (Mondo Prestato) we wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach. Szacowano, że wykonał około dziesięciu tysięcy takich graffiti, pokrywając nimi przestrzeń miejską – ściany budynków, ławki, plandeki ciężarówek, boki samochodów i autobusów, okna, pisuary, kosze na śmieci i chodniki. Działał tak przez wiele miesięcy, dopóki zaniepokojony przyjaciel nie wydał go policji. Na pytanie, czemu to robił, graficiarz miał podobno odpowiedzieć: „Ciągle tylko pożyczamy to, co inni widzą, i mówimy, że to nasze. Czas z tym skończyć!”.
Wiele lat później na biennale sztuki współczesnej w Wenecji kontrowersyjna fotografia Pattersona Pożyczony świat narobiła sporo szumu, kiedy jakiś przebrany za zakonnicę mężczyzna zdewastował gigantyczną odbitkę, oblewając ją kwasem siarkowym. Pattersonowi tak bardzo spodobało się zniszczone zdjęcie, że nalegał, aby od tej pory wystawiano je w muzeach i galeriach.
Fotografia ukazuje troje nastolatków zwróconych przodem do widza. Dwie dziewczyny i chłopak gapią się w ekrany telefonów komórkowych. Jest noc, bijąca z ekranów poświata omywa im twarze zimnym szarobiałym światłem. Reszta zdjęcia ginie w cieniu i mroku, odbiorca więc nie od razu sobie uświadamia, że za ich plecami widać rozbity na drzewie samochód, którego przednie koła unoszą się nad ziemią. Boczne drzwi obwisają otwarte, ale nie ma śladu kierowcy ani pasażera. Kiedy zdarzył się ten wypadek? Czy cała ta scena jest zaaranżowana? Dlaczego nastolatki nie zwracają uwagi na roztrzaskane auto? Czy to one nim jechały? Czy dzwonią na policję? Czemu mają tak obojętne twarze? Jakim cudem znalazły się w tej ciemnej głuszy, wlepiając oczy w komórki, podczas gdy… etcetera.
 
Pierwsze zdjęcia Patterson zrobił nowym aparatem w kuchni pani Collins. Jedno z nich, Królowa pomidorówki – przerabiane potem w nieskończoność – otworzyło przed nim podwoje galerii.
W dzieciństwie Ursula „Uschi” Collins uległa poważnemu poparzeniu, gdy sylwestrowe ognie sztuczne zamiast w powietrze – strzeliły w tłum. Szczególnie ucierpiała jej prawa ręka i dłoń; wypadek pozostawił na jej skórze blizny i przebarwienia, ale nie zmienił jej przyzwyczajeń. Uschi śmiało posługiwała się prawą ręką, nie okazując skrępowania.
Ona i Patterson natychmiast przypadli sobie do serca. Po popołudniowej sesji tatuażu Anna Mae przedstawiła go matce jako „kogel-mogel na resorach”, wiedząc, że uwielbia się śmiać. Uschi szczególnie spodobały się jego dowcipy; na dowód uwielbienia co chwila wybuchała gromkim śmiechem i dokładała mu obfite porcje podczas niebiańskiej kolacji. W pierwszej kolejności na stole pojawił się jej słynny krem z pomidorów. Nie przerywając rozmowy, Patterson wyciągnął aparat i zaczął robić zdjęcia.
Gdy stawiała przed nim wazę z zupą, podziękował i pstryknął zdjęcie. Minęło trochę czasu, zanim miał okazję je obejrzeć – a wtedy oddech uwiązł mu gardle. Największe wrażenie zrobiła na nim barwa skóry na ręce Uschi Collins – niemal identyczna z zupą. Porcelanowa biel wazy kontrastowała z łososiowym różem pomidorowej i z trzymającą ją zdeformowaną dłonią. Mimo dużego podobieństwa barw pożywność zupy stanowiła dysonans z nieszczęściem ręki. W rezultacie zrobiona przypadkowo fotografia była zarazem makabryczna i piękna, swojska i niepokojąca.

 
Wesprzyj nas