“Operacja Rafael” to wciągająca powieść szpiegowska z bezcennym obrazem w tle.


Operacja RafaelOficer polskiego wywiadu, major Łodyna, zostaje wysłany do Bagdadu, by zweryfikować informacje na temat potencjalnej lokalizacji „Portretu młodzieńca” Rafaela Santi. Zaginione arcydzieło, wywiezione z Polski w czasie II wojny światowej, miało zostać skradzione w 1990 r. przez irackich żołnierzy. Na miejscu okazuje się, że informator nie żyje, a Łodyna trafia w sam środek wywiadowczej rozgrywki toczącej się na Bliskim Wschodzie…

Oprócz wątpliwych sprzymierzeńców i kruchych sojuszy Łodyna ma do dyspozycji jeszcze jedno – trop, o którym nie wiedzą pozostali. To stary list Mieczysława Kleinera, niedoszłego artysty, byłego przemytnika i współpracownika wywiadu II RP, który w trakcie wojny otrzymał tajną misję. Umykając śmierci i wrogim oddziałom, Kleiner z tajemniczym pakunkiem przedzierał się z Krakowa do samego Iraku…

Marcin Faliński – absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz „Życia Warszawy” a od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa. Od 1996 roku oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadowczych. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Uczestnik wielu operacji wywiadowczych za granicą. W 2017 roku, w stopniu podpułkownika, odszedł na emeryturę.

Marek Kozubal – z wykształcenia politolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, z zawodu dziennikarz. Pracował m.in. w „Głosie Nauczycielskim”, „Życiu Warszawy”, „Gazecie Wyborczej”. Od kilkunastu lat publicysta „Rzeczpospolitej”. Przez kilka lat zajmował się tematyką kryminalną m.in. przestępczością zorganizowaną. Pasjonuje się historią i wojskowością, a przede wszystkim poszukiwaniem zaginionych dzieł sztuki.

Marcin Faliński, Marek Kozubal
Operacja Rafael
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 16 października 2019
 
 

Operacja Rafael


Wstęp
Irak, Kuwejt – lato 1990

Sajf Udin, miecz wiary – tajna operacja irackiego wywiadu weszła w fazę realizacji. Był drugi sierpnia 1990 roku. Konwój kilku samochodów minął z dużą szybkością zjazd z autostrady numer 1, łączącej Bagdad i Basrę. Powietrze falowało. Temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza.
Na czele konwoju jechał czarny mercedes klasy G, z pachnącą skórzaną tapicerką. Za nim sunęły trzy radzieckie UAZ-y koloru piaskowego.
Wydzielony oddział irackiej służby specjalnej, Mukhabaratu, dowodzony przez kapitana Farisa Karima, liczył kilkunastu funkcjonariuszy doświadczonych w realizacji działań specjalnych za granicą.
Mieli już za sobą kilkunastogodzinną drogę z Bagdadu. Na siódmym kilometrze od zjazdu na Az-Zubajr skręcili gwałtownie w prawo w początkowo asfaltową, a potem szutrową, pustynną drogę. Tumany pustynnego piasku i drobne kamyczki poderwały się za nimi. Po przejechaniu kolejnych czterech kilometrów dotarli do niepozornego z zewnątrz, murowanego, jednopiętrowego budynku. Otaczało go kilka zabudowań stanowiących zwartą całość. Niczym nie wyróżniały się spośród pozostałych w tej okolicy. Wokół rosło trochę starych palm daktylowych i solidnych akacji, które nadawały otoczeniu charakter oazy.
Zielonoszara blaszana brama nagle się otworzyła. Samochody zwolniły i powoli wjechały do środka. Pozostała za nimi tylko smuga kurzu. Starszy mężczyzna ubrany w tradycyjny strój – szarą galabiję – na znak powitania machnął do nich ręką. O nic nie pytał. Szybko zamknął bramę, która z charakterystycznym metalicznym hukiem uderzyła w ościeżnicę.
Znajdowali się na dziedzińcu pustynnej posiadłości należącej do Mukhabaratu. To była jedna z tajnych placówek terenowych, nastawiona na płytki wywiad po kuwejckiej stronie granicy. Mężczyźni ubrani w zielono-brązowo-czarne mundury bez jakichkolwiek dystynkcji wyszli z samochodów. O tym, że są Irakijczykami, świadczyły jedynie grube zielone pasy, zwieńczone klamrą z orłem – symbolem państwa Saddama. Z pasów zwisały kabury z pistoletami Tariq – lokalnym klonem włoskiej beretty. Karabinki AK-47 w wygodnych do transportu wersjach ze składanymi kolbami leżały w samochodach, podobnie jak granatnik RPG-7 z zapasem pocisków i skrzynki z amunicją 7,62 mm. W bagażnikach zmieściły się jeszcze różnego rodzaju narzędzia i metalowe, zamykane na klucz kasety.
Wszyscy byli zmęczeni drogą, a zwłaszcza ostrym słońcem pustyni. W drzwiach budynku przywitał ich oficer irackiej bezpieki.
– Kapitan Faris Karim? Pokoje i kolacja są przygotowane. Samochody zatankujemy za chwilę – powiedział. – Przyszła dla was informacja z centrali. Operacja ma być realizowana zgodnie z planem. Wszystkie przedmioty są na terenie obiektu. Życzyli wam powodzenia. Łączność ma być utrzymywana na otwartych kanałach radiowych, z zachowaniem przyjętych kodów.
Powoli zapadał zmierzch. Żar spływający z nieba wreszcie nieco zelżał. Na dziedzińcu czuć było aromat świeżo parzonej kawy z kardamonem, zmieszany z zapachem jagnięciny przygotowywanej od rana na kuchennym rożnie. Kapitan wyszedł na otoczony murem dach budynku. Chciał popatrzeć na zachodzące nad pustynią słońce. Mury zabudowań stopniowo stygły i wydzielały charakterystyczną tylko dla tego miejsca i klimatu woń kamienia, zaprawy, wytartej ceramicznej posadzki, cegieł i starego drewna. Kapitan zaciągnął się głęboko dobrym, amerykańskim papierosem. Uwielbiał tę porę dnia, ciszę, te pomieszane zapachy, których tylko tutaj można było doświadczyć.
„Ale spokój. Spokój przed burzą. Jutro się zacznie. A kiedy i jak się skończy? Bóg raczy wiedzieć” – pomyślał z nostalgią i zmrużył oczy, patrząc na czerwone, chowające się za łagodną linią horyzontu słońce.
– Panie kapitanie! – Jeden z funkcjonariuszy, pełniący służbę dyżurną w pomieszczeniu radiostacji, podszedł do niego energicznym krokiem. – Kucharz powiedział, że kolacja gotowa. Zapraszamy. Jagnięcina jest świeżutka, a nasz kucharz to mistrz, bez którego ciężko byłoby wytrzymać na tym odludziu.
Kapitan wszedł do obszernej sali, w której powoli zbierali się jego ludzie. Był tam już porucznik i dwóch podoficerów. Na dywanach poustawiano metalowe, owalne tace z kawałkami jagnięciny, ryżem z przyprawami i grillowanymi warzywami oraz zimną wodę w dzbankach. Wokół porozkładano wielkie poduchy do siedzenia. Salę oświetlało kilka lamp ze stylowymi, metalowymi abażurami.
– Musicie nabrać sił przed dalszą wyprawą. Częstujcie się. Po kolacji zapraszam na kawę ze świeżo zmielonym kardamonem – zagaił gospodarz. – Będziemy sami. Od rana wszystkie nasze oddziały zwiadowcze są w terenie. Sami rozumiecie. Powrót do kraju naszej starej muhafazy w Kuwejcie już się zbliża.
Kapitan miał pozostać ze swoją grupą w tym miejscu do następnego dnia. Około czwartej nad ranem obudził ich huraganowy odgłos wystrzałów. Po chwili jednak wszyscy znowu spali, obojętni na to, co dzieje się w pobliżu. W końcu tak miało być. Rozpoczął się atak Iraku na Kuwejt.
Konwój Farisa Karima ruszył dalej dopiero dwanaście godzin po rozpoczęciu działań zbrojnych, gdy słońce stało wysoko nad pustynią. Mieli jechać do granicznej irackiej miejscowości Safwan, a następnie skierować się do stolicy Kuwejtu. Na ten moment czekali od siedemnastego lipca. To wtedy dowiedzieli się, że Irak zaatakuje Kuwejt. Ponad sto tysięcy irackich żołnierzy i dwa tysiące czołgów zaczęło wtedy powolne, ciche przegrupowanie. W tym okresie zadania otrzymały też irackie służby specjalne – wywiad oraz groźna, niezwykle brutalna bezpieka.

* * *

Kilkanaście kilometrów za granicą, na wysokości Ar-Raudatain, konwój minął kolumnę irackiej Gwardii Republikańskiej. Faris Karim odniósł wrażenie, że ma przed sobą grupę najemników z różnych krajów. Wszystko dlatego, że sprzęt, którym dysponowała ta jednostka, wyglądał tak, jakby pochodził z demobilu wielu armii. W kolumnie leniwie sunęły sowieckie czołgi T-72 i transportery BMP-1, enerdowskie ciężarówki IFA, polskie transportery gąsienicowe MT-LB i amerykańskie M-113. Tuż za nimi jechały wypełnione żołnierzami węgierskie autobusy Ikarus, pomalowane na kolor piaskowy. Co jakiś czas wszystkich wyprzedzały UAZ-y pełne irackich żołnierzy nastawionych na zgarnianie łupów: szwajcarskich zegarków, złotych wiecznych piór i sprzętu elektronicznego z kuwejckich sklepów.
– Z wozów! Już! – W samochodowych radiostacjach rozległ się skrzeczący krzyk kapitana Karima. – Kryć się, na pobocze! Jak najdalej od jezdni!
Nad kolumnę Gwardii Republikańskiej, którą minęli kilkadziesiąt sekund wcześniej, nadleciał amerykański, szturmowy A-4 Skyhawk w barwach Kuwejckich Sił Powietrznych. Wprawdzie dzień wcześniej został przebazowany na lotnisko w Arabii Saudyjskiej, ale dzisiaj pilot wbrew rozkazowi, na własną rękę polował na kolumny agresorów. Żołnierze w czołgach i na transporterach oraz funkcjonariusze irackiego Mukhabaratu mogli usłyszeć jedynie świst rakiet i ich głuche wybuchy. Jednak wielu jadących za nimi dosięgły pociski z dwudziestomilimetrowych pokładowych działek Kuwejtczyka. Samolot bezlitośnie rozbijał pojazdy i masakrował rozbiegających się Irakijczyków. Wkrótce odezwały się również irackie samobieżne zestawy obrony przeciwlotniczej ZSU 23-4 i gradem pocisków z poczwórnych działek poszatkowały samolot porucznika Sadżida Al-Zaabiego. Kuwejcka maszyna runęła kilkaset metrów od drogi i eksplodowała. Pilot nie zdołał się katapultować.
– Popatrzcie, jaki piękny widok na horyzoncie – powiedział z satysfakcją kapitan Faris Karim, wstając z piasku i otrzepując mundur. Ręką pokazał płonące za wzgórzem szczątki kuwejckiego Skyhawka.
„Przynajmniej jeden odważny, bo emir pewnie już uciekł do Arabii Saudyjskiej” – pomyślał kapitan, który jako Kurd doceniał żołnierskie męstwo. W duszy poczuł nawet lekką sympatię do tego odważnego pilota. Nikomu o tym nie powiedział, spojrzał tylko z podziwem na najładniejszy fragment pustyni w rejonie Kuwejtu.
– Podnosić dupy i ruszamy dalej, póki ta hołota, którą mijaliśmy, nie rzuci się na Kuwejt jak głodne sępy.
Zadanie, jakie otrzymał kapitan Faris Karim, różniło się od tych, które wypełniał dotychczas. Wiedział, że akcję nadzoruje osobiście stojący na czele służby zięć Saddama Husajna, Husajn Kamal Al-Madżid. A to mogło wróżyć nagrody, awanse albo – w przypadku porażki – nawet śmierć w męczarniach. Wiedział, że jego służba zafunduje mieszkańcom Kuwejtu to samo, co stało się udziałem zbuntowanych Kurdów, a także arabskich szyitów. On i jego koledzy przywiozą do podbitego kraju okrucieństwo, tortury, elektrowstrząsy, gwałty na kobietach i egzekucje poprzedzone zanurzaniem ludzi w żrącym kwasie, amputacjami lub okaleczaniem różnych części ciała.
Zanim Faris Karim wstąpił do służby, przebywał z rodzicami za granicą, na placówkach dyplomatycznych w Europie. Jego ojciec był Kurdem, zawodowym irackim dyplomatą, a matka Arabką, pracującą w Ministerstwie Finansów. Rodzice byli sunnitami, choć o poglądach bardzo laickich. On sam po ukończeniu studiów z zakresu stosunków międzynarodowych w Paryżu wrócił do Iraku i podjął wbrew ich woli studia na najstarszym wydziale bagdadzkiego uniwersytetu – College of Art. Był to rezultat jego fascynacji sztuką zachodnią. Być może dlatego kapitan Faris Karim został wybrany do udziału w operacji Sajf Udin.

* * *

– Zatrzymać się! – padła przez radio komenda kapitana.
Kolumna zjechała na pobocze. Funkcjonariusze Mukhabaratu opuścili pojazdy.
– Popatrzcie. Z lewej strony mamy zatokę, dalej elektrownię i drogę do centrum stolicy. My jesteśmy tutaj, w rejonie Mutla Ridge – opisywał dowódca i pokazywał lokalizację grupy na mapie rozłożonej na masce mercedesa. – Obiekt, który jest celem naszej operacji, znajduje się tutaj, niedaleko, na przedmieściach, zaraz za Al-Dżahrą. W pobliżu prawdopodobnie nie będzie oddziałów kuwejckich, skupionych na obronie obiektów rządowych, ani naszych żołnierzy-szabrowników. Każdy zna swoje zadania. Ruszamy!
Słońce stało w zenicie. Cienie wszystkich budynków prawie pokrywały się z ich obrysem. Konwój ruszył ulicami wyludnionych przedmieść stolicy Kuwejtu, wśród pojedynczych odgłosów walk, dochodzących z okolicy bazy lotniczej Ali Al-Salem oraz z centrum miasta. Żołnierze Karima wjechali na szeroką aleję Jahra Road. Zobaczyli lazur Zatoki Perskiej i poczuli wyraźny zapach morza na bulwarze Jamal Abdul Nasser. Powoli skręcili w prawo, w gęsto zabudowany teren. Wokół panowała grobowa cisza. Bogaci mieszkańcy tych okolic mieli się czego bać. Jeszcze przed agresją krążyły pogłoski, że przebywający tu na stałe Palestyńczycy będą przewodnikami Irakijczyków w Kuwejcie – będą wskazywać sklepy, magazyny i domy zamożnych Kuwejtczyków. Jak się okazało, w tych plotkach było ziarno prawdy. Informacje wywiadowcze, jakie Faris Karim otrzymał jeszcze w Bagdadzie, były wyjątkowo precyzyjne. Dostał opisy dojazdu i zdjęcia obiektu, którym miał się zająć.
Sunące powoli cztery samochody zatrzymały się przed dużym, dwukondygnacyjnym budynkiem otoczonym murem. Kierowcy nie wyłączali silników.
Dom był duży i zadbany, chociaż z zewnątrz nie wyróżniał się wyjątkowym przepychem. Na dachu widać było zbiorniki na wodę i kilkanaście urządzeń klimatyzacyjnych, a w ogrodzie dobrze utrzymaną zieleń, niewysokie palmy i żywopłot. Solidna furtka i ciężka brama zamykająca podjazd dla kilku samochodów dopełniały obrazu całości. Budynek na obrzeżach Kuwait City należał do zamożnego rodu Al-Zaabich, poważanego w Kuwejcie i Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
– Wysiadka, koniec podróży. Jesteśmy na miejscu – zakomunikował przez radio kapitan. – Przypominam. Czwórka zabezpiecza front budynku od ulicy. Trójka tyły domu od strony ogrodu. Dwójka i Jedynka wchodzą ze mną do środka. Pamiętajcie. Bez zbędnych ofiar i nadmiernej strzelaniny – no, chyba że nie będą chcieli nas zaprosić na śniadanie.
Dwóch funkcjonariuszy z ostatniego UAZ-a wyłamało łomem furtkę, a następnie sprawnie otworzyło bramę nożycami do cięcia stali. Po chwili na podjazd wtoczyły się wszystkie cztery samochody, a bramę zamknięto od wewnątrz. Pojazdy zatrzymały się. Wybiegli z nich funkcjonariusze Mukhabaratu z odbezpieczoną bronią i zajęli pozycje zgodnie z przygotowanym planem.
– Otwierać! Natychmiast! – krzyknął jeden z intruzów, uderzając w duże, dębowe skrzydła drzwi.
Wrota powoli się uchyliły i stanął w nich człowiek ubrany w tradycyjny strój – białą kefiję na głowie i czarną galabiję opadającą do samych stóp. Wyglądał na Pakistańczyka. Wysoki, szczupły, siwiejący starszy mężczyzna.
– Słucham? – zapytał z wyraźną wyższością. – Pana nie ma w domu. Proszę natychmiast opuścić posiadłość szejka Al-Zaabiego.
W tym momencie otrzymał cios w głowę kolbą kałasznikowa i został wepchnięty do wnętrza. Kilku umundurowanych mężczyzn weszło do środka.
– Kto oprócz ciebie jest w domu? Kto jeszcze? Mów! – krzyknął Faris Karim do zalanego krwią służącego, przykładając mu do czoła swój pistolet.
– Bandyci, psy, wynocha stąd! – wyszeptał Pakistańczyk.
Karim wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Lekko pociągnął za spust. Głuchy odgłos i rozbryzgany mózg Qureshiego, który od dwudziestu lat służył rodzinie Al-Zaabich, wylał się wraz z ciemną krwią na niebieskoszary, błyszczący, jedwabny perski dywan.
Faris Karim niedbale zarzucił nogą kawałek dywanu na jeszcze gorące ciało.
– Zabrać go z przejścia. Zaczynamy. Pamiętajcie, szukamy sejfu lub jakichś skrytek. Jak znajdziecie, to meldować, nie otwierać. Mogą być jakieś zabezpieczenia, a my nie potrzebujemy żadnych niespodzianek. Mamy kilkanaście godzin. Do popołudnia trzeba to skończyć. Ruszymy przed zachodem słońca.
Obszerny parter budynku zbudowany był w typowo arabskim stylu. Na podłodze leżały duże, cienkie dywany – zarówno jedwabne perskie, jak i wełniane buchary. Faris Karim zauważył na ścianach ceglasto-czarne kurdyjskie kilimy, które można spotkać w starych domach wysoko w górach Qandil. Z sufitu zwisał kryształowy żyrandol, rozświetlony kilkunastoma żarówkami. Na środku hallu szumiała niewielka fontanna z białego alabastru. Biel ścian w pomieszczeniu podkreślały ciemne, drewniane wykończenia łuków i przepierzeń oraz ciężkie rzeźbione krzesła. W złotych ramach zamiast arabskich, kiczowatych obrazów wisiały kopie mniej znanych mistrzów dziewiętnastowiecznego europejskiego malarstwa. Naprzeciwko drzwi widać było schody, które na półpiętrze rozchodziły się w przeciwległych kierunkach do kilkunastu pokoi. Obok krótki korytarz prowadził do salonu połączonego drzwiami z kuchnią, a nieco dalej widniało okazałe wyjście przez podcienia do zadbanego, niewielkiego ogrodu na tyłach budynku. Architekt umieścił tam nieduży basen, a właściciel postawił w tym miejscu także agregat prądotwórczy.
Faris Karim wszedł do salonu. Znajdowało się w nim wiele dywanowych poduch do siedzenia. Podłogę pokrywały jedwabno-wełniane beludże. Pośrodku największej ściany salonu wisiało oprawione w solidne ramy, duże, czarno-białe zdjęcie Araba w brytyjskim mundurze. Karim podszedł bliżej. Na dole zdjęcia zobaczył odręczny napis w nieznanym mu, dziwnym europejskim języku. Zdołał odczytać jedynie: „Kosciuszko. Basra. 1943” i jakiś niezrozumiały podpis rozpoczynający się na literę „K”. Widać było, że fotografię zrobiono na terenie portu, w czasie rozładunku jakiegoś statku ze sprzętem wojskowym. Była oświetlona z góry wąską, mosiężną lampą, podobną do tych, jakie widywał w europejskich muzeach.
Dowódca misji usiadł na podłodze, odłożył jeszcze ciepłego po wystrzale tariqa i zmrużył na chwilę oczy. Przyglądał się otaczającym go obrazom. Przez moment wydawało mu się, że wszystkie pastelowe twarze patrzą na niego z nienawiścią.
– Kapitanie! – Krzyk podwładnego wybudził Farisa Karima z kilkunastominutowego letargu. – Coś chyba znaleźliśmy. To może być sejf! Na górze jest dziwny pokój. Nie ma łóżka, nie ma stołu, nie ma żadnych obrazów, nie ma okien. Nietypowa klimatyzacja czy coś podobnego. Na środku stoi tylko olbrzymi fotel. Znaleźliśmy tam ukryte za drewnianą osłoną drzwi, których nie możemy otworzyć. Niech kapitan to zobaczy!
Dowódca szybkim krokiem wszedł na piętro, do pokoju, w którym zgromadzili się już wszyscy Irakijczycy. Popatrzył na złocony, obity czerwonym pluszem, rzeźbiony fotel. „Musi być bardzo wygodny” – pomyślał. Na podłodze stały urządzenia, które jego podwładny uznał za dziwne klimatyzatory. Kapitan szybko się zorientował, że to sterowane elektronicznie nawilżacze powietrza.
– Co robimy? – zapytał jeden z funkcjonariuszy. – Wywalamy te drzwi na ostro czy próbujemy się jakoś do nich dobrać?
– Przynieść sprzęt z samochodów. Spróbujemy je otworzyć. Mamy czas. Nie musimy się spieszyć. Mówiłem wam tyle razy, lepiej po cichu. To operacja wywiadowcza, a nie jatka tępej bezpieki. Trzeba sprawdzić, czy nie ma tu niespodzianek. Reszta: przeszukać dokładnie pomieszczenie. A potem wyłączyć prąd w budynku.
Dwóch funkcjonariuszy irackiego wywiadu przyniosło narzędzia z samochodów. Ustawili i włączyli przenośne lampy. Uruchomili wiertarkę. W powietrzu rozszedł się ostry zapach palonego drewna i metalu. Gdy przewiercili zamki, drzwi puściły. Funkcjonariusze delikatnie je otworzyli. Za nimi ukazały się metalowe drzwi sejfu, z jednym zamkiem szyfrowym i dwoma zwykłymi.
– Ciąć! Zmieniajcie się. W tym pomieszczeniu pozostaje tylko jeden. Reszta na korytarz – wydał polecenia kapitan.
Po trwającej trzy godziny pracy, kilku zmianach tarcz, wierceniu i wyłamywaniu pancerne drzwi sejfu wreszcie się poddały.
– Włączyć prąd w budynku, a klimatyzatory na pełną moc. Niech powietrze się oczyści, zanim otworzymy sejf! – krzyknął Karim.
Niedługo potem skupiony dowódca podszedł do sejfu. Powoli odchylił drzwi. Na najwyższej półce dostrzegł sześć paczek amerykańskich studolarówek owiniętych bankowymi banderolami. W sumie sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Obok leżały dwa męskie zegarki Patek Philippe oraz trzy pięćsetgramowe sztabki złota z wybitym napisem: „C. Hafner”. Kapitan podniósł woreczek leżący na końcu półki. Poruszył nim i usłyszał charakterystyczny, metaliczny dźwięk monet. Wysypał je na rękę. Były to rosyjskie złote dziesięciorublówki z wizerunkiem cara Mikołaja II. Na środkowej półce stało duże metalowe pudełko. Otworzył je. Wewnątrz ukazało się dobrze mu znane jajko Fabergé ze złotą pozytywką. Na następnej półce znajdowały się uporządkowane pliki dokumentów w języku arabskim i angielskim. To one były celem jego rajdu z Bagdadu do Kuwejtu. Wśród nich znajdowały się dokumenty z nadrukiem kuwejckiego ministerstwa obrony i odbitym czerwonym stemplem „ściśle tajne”. Na podłodze sejfu stały pionowo trzy drewniane, wąskie skrzynie. Karim ostrożnie wyjął je z sejfu. W jednej z nich znalazł obraz w ozdobnej złotej ramie, namalowany na desce. Portret młodego mężczyzny.
– Przynieść z samochodów metalowe kasety. Pakować wszystko, a spis inwentarza wkładać razem z tymi rzeczami do poszczególnych kaset. Pamiętać, aby podpisywać się czytelnie na każdym dokumencie. I przypominam: jeżeli komuś z was coś się przyklei do ręki, to ten ktoś zaraz tej ręki nie będzie miał – ostrzegł podwładnych kapitan, wpatrując się w wymuskane palce mężczyzny z obrazu. – Jak tu trafiłeś, kolego? Kim jesteś? – powiedział do siebie.
Karim domyślił się, że ma przed sobą obraz jakiegoś mistrza malarstwa renesansowego. Zaczął przypominać sobie uniwersyteckie wykłady z historii sztuki. Po chwili już wiedział. Patrzył na niego młodzieniec Rafaela Santiego. Trochę inny niż na zdjęciu w podręczniku. Barwy były soczyste, a kontury sylwetki wyraźne.

 
Wesprzyj nas