“Sprzątaczka”, książka Stephanie Land, ukazuje realia życia samotnej matki, która robi co może, żeby tylko zapewnić byt sobie i córeczce. Przy okazji stanowi dosadną przestrogę przed dokonywaniem ryzykownych wyborów.
A miało być tak pięknie: „Oboje wiedzieliśmy, że pójdziemy dalej, ku czemuś większemu i lepszemu” – tak Stephanie Land wspomina czasy, kiedy żyła w przyczepie z przypadkowo poznanym chłopakiem, tkwiąc w romansie bez perspektyw. Sądziła, że to tylko etap przejściowy, zanim stanie się kimś „kto rusza przed siebie, by osiągnąć coś wielkiego”. Jej wściekłość, rozgoryczenie i strach, gdy wskutek nieplanowanej ciąży i późniejszych wybuchów agresji ze strony ojca dziecka, stała się samotną matką bez pieniędzy i perspektyw, przebija ze stron „Sprzątaczki” – książki napisanej na podstawie własnych doświadczeń.
Refleksje o tym, jak jedna ryzykowna decyzja może wpłynąć na kształt całego życia, są rzecz jasna cennym elementem „Sprzątaczki”, ale jest tu jeszcze coś ważniejszego: to portret społeczeństwa widzianego przez pryzmat stosunku do osób zajmujących najniższe stanowiska w zawodowej hierarchii. „Uważano, że jeśli ktoś korzysta z bonów żywnościowych, to znaczy, że nie pracuje dość ciężko albo podejmował złe decyzje, które skazały go na spadek w hierarchii społecznej” – pisze Stephanie Land ukazując klasowość społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, wyznaczaną przez stan posiadania.
„Sprzątaczka” jest opisem walki o siebie i dziecko, o lepszą przyszłość. Krytyką amerykańskiego systemu pomocy społecznej niezapewniającego zdaniem autorki skutecznych środków do wyjścia z pętli ubóstwa. Osobistym studium radzenia sobie z traumą w wyniku przemocy domowej. Wszystkie te aspekty przenikają się w szczerej do bólu opowieści z pierwszej ręki. Emocjonalnego ładunku tej książki nie sposób porównać nawet do najlepszych przykładów reportażu wcieleniowego, gdy dla reportera samodzielne doświadczanie trudnych sytuacji ma charakter dobrowolny a nie przymusowy; wszystko czego doświadczyła Land i co opisała w książce tchnie więc realizmem.
Emocjonalnego ładunku tej książki nie sposób porównać nawet do najlepszych przykładów reportażu wcieleniowego
Spostrzeżeń filozoficznych też nie zabrakło: „Choroba i ból stanowiły nieodłączne elementy mojego codziennego życia. Byłam bliska wyczerpania. Dlaczego jednak takie problemy mieli także moi klienci?” – zastanawia się autorka książki wspominając długie godziny spędzane w domach swoich zamożnych klientów, spotkania i rozmowy z niektórymi z nich. Brak pieniędzy oznacza kłopoty i nieszczęścia, ale ich duża ilość wcale nie oznacza szczęścia i braku kłopotów – tego w pewnym momencie Stephanie jest już pewna.
Ostatecznie, z powodzi gorzkich spostrzeżeń, wyłania się nieustającą aktualność narodowego etosu „american dream” zakładającego, że w USA każdy może przedostać się z nizin społecznych na sam szczyt. Stephanie to się udało: najpierw przetykała klozety, a później stała się popularną autorką amerykańskiego bestsellera. Wszystko co było pomiędzy stanowiło jej wyboistą drogę do literackiej sławy. ■Wanda Pawlik
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Sprzątaczka
Sprzątaczka
Jak przeżyć w Ameryce, będąc samotną matką pracującą za grosze
Przekład: Barbara Gadomska
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 20 listopada 2019
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Witajcie w świecie Stephanie Land
W cenę wstępu do tego świata wliczona jest konieczność odrzucenia wszelkich stereotypów dotyczących pomocy domowych i samotnego rodzicielstwa oraz wyobrażeń na temat ubóstwa, które być może narzuciły wam media. Stephanie ciężko pracuje i „umie się wysłowić”, jak to protekcjonalnie mówią elity o niespodziewanie inteligentnych osobach, niemających jednak wyższego wykształcenia. Sprzątaczka opisuje drogę autorki jako matki, która stara się przetrwać i zapewnić bezpieczne życie i dom córeczce Mii dzięki drobnym świadczeniom z pomocy społecznej i żałośnie niskim zarobkom sprzątaczki.
„Pokojówka” to eleganckie słowo kojarzące się z podawaną na tacy herbatą, wykrochmalonymi fartuszkami i Downton Abbey. Świat „sprzątaczki” natomiast określają śmieci i plamy po odchodach. Sprzątaczki przetykają odpływy zatkane włosami łonowymi, dosłownie i w przenośni piorą nasze brudy, równocześnie jednak pozostają niewidzialne – pomijane w polityce i działaniach społecznych, mierzone pogardliwym wzrokiem, gdy stoją przed frontowymi drzwiami. Wiem o tym, bo przez pewien czas prowadziłam takie życie: zatrudniałam się do nisko opłacanych prac, kiedy jako reporterka przygotowywałam się do napisania książki Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć. Jednak inaczej niż Stephanie zawsze mogłam wrócić do znacznie wygodniejszego życia dziennikarki, a ponadto nie musiałam ze swoich zarobków utrzymać dziecka. Moje dzieci były już dorosłe i bynajmniej nie interesowała ich perspektywa mieszkania ze mną w przyczepach na parkingach w ramach jakiegoś wariackiego dziennikarskiego przedsięwzięcia. Wiem więc, jak wygląda sprzątanie domów, znam wyczerpanie oraz pogardę okazywaną mi, gdy nosiłam kurtkę z logo firmy The Maids International. Mogłam jednak tylko się domyślać, jakie lęki i rozpacz były udziałem wielu moich współpracownic. Tak jak Stephanie często były one samotnymi matkami, które sprzątały cudze domy, by zarobić na życie, ale przez cały dzień martwiły się o dzieci, na czas pracy pozostawiane w wątpliwych niekiedy warunkach.
Przy odrobinie szczęścia nie musieliście nigdy żyć w świecie Stephanie. W Sprzątaczce zobaczycie, że rządzi nim niedostatek. Zawsze brakuje pieniędzy, a niekiedy jedzenia; masło orzechowe czy makaron ramen spędzają sen z powiek, McDonald to rzadki luksus. W tym świecie na niczym nie można polegać – ani na samochodach, ani na mężczyznach, ani na mieszkaniach. Bony żywnościowe to ważne, konieczne do przetrwania wsparcie, a niedawno wprowadzony przepis, że trzeba pracować, by móc te bony otrzymać, sprawia, że pięści same się zaciskają. Bez takiej pomocy ze strony państwa ci pracownicy, samotni rodzice i im podobni nie zdołają przeżyć. To nie jest dobroczynność. Tak jak my wszyscy, także oni pragną stabilnego miejsca w społeczeństwie.
Być może najbardziej bolesnym aspektem świata Stephanie jest niechęć okazywana jej przez tych, którym się powiodło. To przesąd klasowy, który dotyka szczególnie pracowników fizycznych, często uważanych za stojących niżej w hierarchii – moralnie i intelektualnie – od osób noszących garnitury lub pracujących przy biurku. Gdy Stephanie płaci bonami żywnościowymi za zakupy w supermarkecie, inni klienci patrzą potępiająco na zawartość jej wózka. Pewien starszy mężczyzna mówi głośno: „Proszę bardzo!”, jak gdyby osobiście zapłacił za jej sprawunki. To doświadczenie Stephanie nie jest jedynym spotkaniem z taką mentalnością, cechuje ona znaczną część naszego społeczeństwa.
Historia Stephanie zdaje się prowadzić ku katastrofie. Przede wszystkim jest naznaczona wysiłkiem fizycznym związanym z podnoszeniem, odkurzaniem i szorowaniem od sześciu do ośmiu godzin dziennie. W firmie sprzątającej, w której pracowałam, wszystkie moje koleżanki – nawet dziewiętnastolatki – cierpiały na jakieś dolegliwości nerwowo-mięśniowe: bóle krzyża, urazy barku, problemy z kolanami i kostkami. By jakoś się z tym uporać, Stephanie pochłania codziennie ogromne ilości ibuprofenu. W jednym z domów, gdzie sprząta, patrzy tęsknie na przechowywane w łazience klienta opiaty, ale lekarstwa na receptę są poza jej zasięgiem, tak samo jak masaże, fizjoterapia czy wizyta u specjalisty leczenia bólu.
Ze zmęczeniem fizycznym idzie w parze wyczerpanie emocjonalne. Stephanie jest modelowym przykładem „wytrwałości”, którą psychologowie zalecają biednym. Natrafiając na przeszkodę, wynajduje sposób, jak ją ominąć. Czasami jednak przeszkody piętrzą się tak wysoko, że wydają się nie do przezwyciężenia. Tym, co trzyma Stephanie w pionie, jest bezbrzeżna miłość do córeczki, będącej jasnym promieniem rozświetlającym całą książkę.
Niczego nie zdradzę, jeśli powiem, że ta historia ma szczęśliwe zakończenie. Przez wszystkie opisane tu lata walki i ciężkiej pracy Stephanie żywiła nadzieję, że zostanie pisarką. Poznałam ją wiele lat temu, gdy dopiero zaczynała pisać zawodowo. Poza tym, że jestem autorką, jestem też założycielką Economic Hardship Reporting Project, organizacji wspierającej dobre dziennikarstwo zajmujące się nierównościami ekonomicznymi, w szczególności autorów, którzy sami z trudem sobie radzą. Stephanie się z nami skontaktowała, a my wciągnęliśmy ją do naszej organizacji i zaczęliśmy pracować z nią nad autopromocją; zajęliśmy się dopracowaniem tekstów i umieszczeniem ich w najlepszych możliwych pismach, między innymi w „The New York Times” i „The New York Review of Books”. Stephanie jest właśnie taką osobą, dla jakich istniejemy – nieznaną pisarką z klasy robotniczej, którą wystarczyło lekko popchnąć, by ruszyła na drogę kariery.
Jeśli ta książka was zainspiruje – a niewykluczone, że tak się stanie – pamiętajcie, jak mało brakowało, by nigdy nie powstała. Stephanie mogła poddać się rozpaczy lub wyczerpaniu; mogła w pracy ulec wypadkowi skutkującemu inwalidztwem. Pomyślcie także o wszystkich kobietach, których historie z podobnych powodów nigdy nie zostaną opowiedziane. Stephanie przypomina nam, że są ich miliony, a każda na swój sposób bohatersko zmaga się z życiem i czeka, aż jej wysłuchamy.
Barbara Ehrenreich
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Domek
Moja córeczka nauczyła się chodzić w schronisku dla bezdomnych.
Było czerwcowe popołudnie w przeddzień jej pierwszych urodzin. Przysiadłam na wytartej sofie należącej do schroniska, by starym aparatem cyfrowym uchwycić pierwsze kroki Mii. Miała splątane włosy, kombinezon w paski, a w jej oczach widać było determinację. By utrzymać równowagę, podwijała i prostowała paluszki bosych stópek. Zza obiektywu przyglądałam się fałdkom na jej kostkach i udach oraz zaokrąglonemu brzuszkowi. Gaworząc, ruszyła ku mnie po wyłożonej płytkami podłodze, w którą latami wciskał się brud. Choćbym nie wiem jak szorowała, nigdy nie zdołałabym tej podłogi doczyścić.
Był to ostatni tydzień naszego dziewięćdziesięciodniowego pobytu w domku po północnej stronie miasta, przeznaczonym przez miejski wydział mieszkaniowy dla bezdomnych. Kolejnym etapem miało być mieszkanie zastępcze w starym, zaniedbanym budynku o betonowych podłogach, który służył także jako ośrodek resocjalizacji. Choć domek był tylko przejściowym lokum, w miarę możności starałam się uczynić z niego dom dla mojej córeczki. Na kanapie położyłam żółtą narzutę, nie tylko by ocieplić nieco przygnębiające białe ściany i szarą posadzkę, ale także by coś kolorowego i wesołego rozpraszało mrok codzienności.
Na ścianie przy drzwiach powiesiłam mały kalendarz, wypełniony notatkami o spotkaniach z pracownikami organizacji, które mogłam prosić o pomoc. Poruszyłam niebo i ziemię, pukałam do drzwi wszystkich budynków pomocy społecznej i stałam w długich kolejkach, wśród ludzi trzymających teczki pełne papierów zaświadczających, że nie mają pieniędzy. Udowadnianie, że jest się biednym, to ciężka i deprymująca praca.
Nie wolno nam było przyjmować gości ani w ogóle zbyt wiele posiadać. Nasz majątek mieścił się w jednej torbie. Mia miała jedynie koszyczek z zabawkami. Moje nieliczne książki leżały na regale oddzielającym pokój od kuchni. Stały tam okrągły stół, do którego przypięłam fotelik Mii, i krzesło, na którym siedziałam i przyglądałam się, jak moja córka je. Często równocześnie piłam kawę, by zabić głód.
Patrząc, jak Mia stawia pierwsze kroki, starałam się omijać wzrokiem leżące za nią zielone pudełko, w którym trzymałam dokumenty dotyczące sądowej walki z jej ojcem o opiekę nad dzieckiem. Próbowałam się skupić na małej i uśmiechać, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Gdybym odwróciła aparat fotograficzny, nie poznałabym siebie samej. Na moich nielicznych zdjęciach z tego okresu widnieje niemal inna osoba; nigdy w życiu nie byłam tak chuda jak wówczas. Pracowałam dorywczo w ogrodach, przez kilka godzin w tygodniu przycinałam krzewy, usuwałam zbyt wybujałe krzaki jagód, wyrywałam maleńkie źdźbła trawy w miejscach, gdzie nie powinny rosnąć. Czasami myłam podłogi i toalety w domach znajomych, którzy słyszeli, że rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy. Oni też nie byli bogaci, mieli jednak pewne finansowe zabezpieczenie, którego ja byłam pozbawiona. Zagubiony czek stanowiłby dla nich utrudnienie, a nie początek łańcucha wydarzeń prowadzących do zamieszkania w schronisku dla bezdomnych. Mieli rodziców i innych krewnych gotowych im pomóc. Nam nikt nie śpieszył na ratunek. Mia i ja miałyśmy tylko siebie.
W papierach, które złożyłam w wydziale mieszkaniowym, było pytanie o moje osobiste cele na nadchodzące miesiące. Napisałam, że chcę dogadać się z ojcem Mii, Jamiem. Wierzyłam, że jeśli będę się bardzo starać, to sprawy się jakoś ułożą. Chwilami wyobrażałam sobie, że jesteśmy prawdziwą rodziną – matka, ojciec, śliczna maleńka dziewczynka. Chwytałam się tych marzeń, jakby były sznurkiem doczepionym do wielkiego balonu. Ten balon przeniósłby mnie nad stosowaną przez Jamiego przemocą i trudnym życiem samotnego rodzica. Jeśli będę mocno trzymać się sznurka, przefrunę nad tym wszystkim. Jeśli skupię się na wizerunku rodziny, jakiej pragnę, zdołam udawać, że to, co złe, nie jest prawdziwe, że takie życie to stan tymczasowy, a nie mój nowy byt.
Mia dostała na urodziny nowe buciki. Oszczędzałam na nie przez miesiąc. Były brązowe z wyhaftowanymi różowymi i niebieskimi ptaszkami. Zaprosiłam na przyjęcie gości, w tym Jamiego, jakbyśmy byli zwyczajną parą, dzielącą się obowiązkami rodzicielskimi. Świętowaliśmy przy stole piknikowym, na trawiastym pagórku z widokiem na ocean w parku Chetzemoka w Port Townsend, mieście w stanie Waszyngton, gdzie mieszkaliśmy. Uśmiechnięci ludzie siedzieli na przyniesionych kocach. Za resztkę bonów żywnościowych na ten miesiąc kupiłam lemoniadę i muffinki. Tata i dziadek jechali niemal dwie godziny z różnych stron, by wziąć udział w przyjęciu. Przyszli mój brat i kilkoro przyjaciół. Ktoś przyniósł gitarę. Poprosiłam jednego z gości, by zrobił zdjęcia Mii, Jamiemu i mnie, ponieważ widok naszej trójki razem był bardzo rzadki. Chciałam, żeby Mia miała pamiątkę. Ale na zdjęciach Jamie ma niezainteresowaną i gniewną minę.