“Kaszanka jako forma życia duchowego” to nowa książka autora bestsellerowych, przełożonych na wiele języków “Wszystkich języków świata”. Wybór felietonów Zbigniewa Mentzla o współczesnej rzeczywistości.


Kaszanka jako forma życia duchowego„Niektóre z zamieszczonych tu tekstów (niech będzie – felietonów) pochodzą sprzed lat piętnastu i dwudziestu, a więc z epoki, która dla wielu czytelników jest już na poły prehistoryczna.

A jednak nie czuję się sprzedawcą towarów przeterminowanych, autorem, który „nie nadąża” za współczesnością. Formy myślenia, odczuwania, działania, jakie dawniej krytykowałem, i dzisiaj wykazują jadowitą żywotność. Również te, które były mi najbardziej bliskie, pozostają takimi nadal.

Nie o „współczesność” mi zasadniczo chodziło, tylko o „rzeczywistość”, której nie daje się zredukować do tego, co ma datę dzisiejszą”.

Zbigniew Mentzel – polski filolog polski, prozaik, eseista i felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Ukończył w 1969 IV Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza w Warszawie, w latach 1970–1975 studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Wydał m.in. powieść “Wszystkie języki świata”, finalistkę Nagrody Nike 2006 – przygotował też do druku kilka tomów pism Leszka Kołakowskiego (Pochwała niekonsekwencji, t.1–3, Wśród znajomych…).

Zbigniew Mentzel
Kaszanka jako forma życia duchowego
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 18 września 2019
 
 

Kaszanka jako forma życia duchowego


Kto zbiera skarby językiem kłamliwym,
nikczemny i szalony jest, i wpadnie w sidła śmierci

Księga Przypowieści 21,6

Od autora

Ponieważ wszystkie utwory, nawet poetyckie, jakie gazety drukują w miejscu przeznaczonym na felieton, nazywane są z tej racji „felietonami”, również i teksty składające się na książkę niniejszą za felietony kiedyś uchodziły. Pisałem je – dla „Tygodnika Powszechnego”, „Przekroju”, „Rzeczpospolitej” czy „Skarpy Warszawskiej” – jako tak zwany stały felietonista, co nie jest określeniem ścisłym. „Stały”, ale na jak długo? Prędzej czy później z rozmaitych powodów dziękowano mi za współpracę albo ja sam z niej rezygnowałem. Pamiętam, jak nowy redaktor naczelny tygodnika „Przekrój” napisał, że stałym felietonistą jest u niego facet, który z programu „Big Brother” odpadłby już na etapie eliminacji wstępnych. Był to największy komplement, jaki zdarzyło mi się od Piotra Najsztuba usłyszeć. Po roku redaktor doszedł do wniosku, że wolałby drukować facetów, którzy takie programy wygrywają, a przynajmniej dochodzą w nich do finału. Przerwaliśmy więc współpracę, żeby ją, o dziwo, znowu po jakimś czasie podjąć.
Niektóre z zamieszczonych tu tekstów (niech będzie – felietonów) pochodzą sprzed lat piętnastu i dwudziestu, a więc z epoki, która dla wielu czytelników jest już na poły prehistoryczna. A jednak nie czuję się sprzedawcą towarów przeterminowanych, autorem, który „nie nadąża” za współczesnością. Formy myślenia, odczuwania, działania, jakie dawniej krytykowałem, i dzisiaj wykazują jadowitą żywotność. Również te, które były mi najbardziej bliskie, pozostają takimi nadal. Nie o „współczesność” mi zasadniczo chodziło, tylko o „rzeczywistość”, której nie daje się zredukować do tego, co ma datę dzisiejszą.
Wyjaśnienia domaga się podtytuł książki. W polskiej krytyce literackiej znany jest termin „powieść utajona”. Już prawie pół wieku temu Tomasz Burek pisał o klęsce tradycyjnie pojętych konwencji powieściowych, które nie potrafią dosięgnąć rzeczywistości. „Na komplikację świata trzeba odpowiadać wynajdywaniem nowych powiązań wewnątrz struktury artystycznej utworu”. Współczesna summa powieściowa może powstawać jako powieść utajona, jako twór wielogatunkowy i polimorficzny. „Jako epicko-encyklopedyczno-historiozoficzno-osobista hybryda”.
Tyle teoria. W praktyce bywa rozmaicie. Złośliwi czytelnicy mówią o powieściach utajonych tak głęboko, że z wyjątkiem autorów nikt ich na oczy nie widział. Zbiór moich felietonów (ostatecznie godzę się na tę nazwę) żadnej powieści z pewnością nie skrywa. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że utajoną opowieść autobiograficzną daje się w nim odnaleźć.

I
Światło, 7 czerwca

Pożegnanie stulecia

W Pismach wybranych Jana Parandowskiego (rok wydania: 1955) pośród kilku tekstów zamieszczonych tam przez autora jako „prace z warsztatu”, jeszcze nieukończone, odnaleźć można fragment powieści zatytułowanej Koniec stulecia. Akcja utworu zaczyna się w sylwestra roku 1900, w pewnej „starej, poczciwej knajpie”, dokąd grupka polskich studentów, emigrantów na paryskim bruku, przybywa na spotkanie ze swym mistrzem, Fournierem, aby wspólnie pożegnać i osądzić odchodzący wiek dziewiętnasty. Fournier, który ma lat osiemdziesiąt, a wydaje się w towarzystwie najmłodszy, obejmuje przewodnictwo stołu i gdy zegar wybija dwunastą, z kielichem szampana w dłoni wygłasza uroczystą mowę:
„Patrzę na zgarbione plecy tego starucha, który odchodzi tam, gdzie już osiemnastu przed nim odeszło, i czuję westchnienie w piersiach, co mi się zdarza raz na stulecie. Kiedy się urodziłem w kraju, skąd pochodzi to wino, Goethe pracował nad drugą częścią Fausta, a Byron jeszcze nie umarł w Missolunghi. Mój ojciec, który był za młodu jakobinem, śpiewał mi karmaniolę nad kołyską. Mój wuj wycinał mi pajace z kartonu i widzę jego sine palce, które sobie odmroził w odwrocie spod Moskwy. Byłem wyrostkiem, kiedy Wiktor Hugo wspaniałym wierszem witał Napoleona wracającego pod kopułę Inwalidów. Gdy po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu, Balzac zaczynał być sławnym […] Pasteur uleczył jedną z moich kuzynek pokąsaną przez wściekłego psa. Widziałem, jak zapalono pierwsze lampy gazowe, potem Edison przysłał nam żarówkę […] Pędząc na schadzkę przez Pont Neuf omal nie wpadłem na Mickiewicza, który w osmolonym surducie, z czarnymi paznokciami, jakby dopiero co sięgał po garść ziemi rodzinnej, szedł przed siebie z okiem proroka uwięzionym u dalekiego horyzontu […] Porwany wiatrem Wiosny Ludów biłem się na barykadach, piętnaście lat później obrzucałem kamieniami powozy ministrów za to, że nie przyszli z pomocą styczniowemu powstaniu…”.
Fragment ogłoszony w Pismach wybranych liczy sobie zaledwie kilka stron; mowa Fourniera wypełnia je niemalże w całości. Historię dziewiętnastego wieku opowiada on studentom w taki sposób, jakby stanowiła biografię starego człowieka – jego własną biografię, a także biografię jego pokolenia, które żyło chimerami romantycznej duszy, walczyło o wolność, a poczucie sprawiedliwości wykształciło do tego stopnia, że nadejście dnia bez tyranów, bez zbrodni, bez wojen, wydawało mu się bardzo bliskie.
„Vive la Pologne, messieurs! Wam, synom tej ziemi, należy się najpierwsze zadośćuczynienie” – brzmią ostatnie słowa mowy. Gdy studenci piją zdrowie XX wieku i jeden po drugim odgadywać mają przyszłość, tekst się urywa.
Czym w istocie było dziewiętnaste stulecie, co pozostawiło w spadku swojemu następcy i na ile jest odpowiedzialne za późniejsze jego zbrodnie? – nie wiemy, czy i jak próbował Parandowski odpowiedzieć na te pytania. Podczas wojny pracę nad Końcem stulecia przerwał, kiedy była już „daleko posunięta”, i wbrew zamierzeniom nie udało mu się do niej powrócić. Wiemy jednak, że w procesach wytaczanych ostatnim stuleciom bliższa była mu zdecydowanie rola świadka obrony, nie zaś oskarżenia.
„Nawet w najczarniejszych momentach tego, co moje pokolenie przeżyło lub czego się lęka – pisał w latach pięćdziesiątych – nie opuszcza mnie nigdy przekonanie, że siły twórcze są zawsze potężniejsze od sił niszczących”.
Przekonanie to nie miało nic wspólnego z urzędowym optymizmem epoki. Parandowski wielokrotnie wyrażał je wcześniej. Na przykład? Na przykład jako autor Bolszewizmu i bolszewików w Rosji, pierwszego w języku polskim opisu sowieckiej rzeczywistości, którą w roku 1919 obserwował z bezstronnością, „o ile jest ona możliwa wobec ludzi, którzy olbrzymi i żyzny kraj zamieniają w rozpaczliwą pustynię”.
Przypomnijmy zakończenie tamtej książki:
„Bolszewicy przeminą […] a życie i jego niezmienne formy pozostaną te same”.

Jak pisać CV?

Można i tak:
Ja, Zbigniew Mentzel, zodiakalny Baran, urodziłem się w Warszawie dokładnie w połowie XX stulecia jako syn Rudolfa, wychowanka Korpusu Kadetów nr 1 we Lwowie, oficera Wojska Polskiego II RP, podporucznika piechoty w stanie spoczynku, farmaceuty, i Janiny z domu Mierzejewskiej, niedoszłej pianistki i poetki, przy mężu.
Protestancka rodzina wcześnie osieroconego ojca jest dla mnie zagadką; możliwe rejony pochodzenia nazwiska są germańskie, germańsko-austriackie, frankońsko-hebrajskie lub zgoła hebrajskie. Ale w poszukiwaniu nieznanych przodków dotarłem też do holenderskich mennonitów i dalej podążam tym tropem. Polska katolicka rodzina matki należała do zubożałej szlachty herbu Szeliga, która w Kongresówce i w PRL-u wyprzedała do szczętu resztki niewielkiego majątku. Obok dziadka Stanisława, magistra farmacji, egzegety Biblii, rodziców i siostry Marty, germanistki, najsilniejszy wpływ na moje życie wywarli dwaj wujowie, cioteczni bracia matki: Jan Tryjarski, inżynier konstruktor, utalentowany artysta malarz, który tuż po wojnie wszystkie swoje prace spalił w piecu, i Edward Tryjarski, profesor Polskiej Akademii Nauk, poliglota, który odczytał nieznane pismo runiczne napisów z Murfatlar (Rumunia) i Pliski (Bułgaria), autor książki Zwyczaje pogrzebowe ludów tureckich na tle ich wierzeń.
Z powodu wątłego zdrowia w szkole podstawowej opuszczałem średnio sto czterdzieści dni rocznie, ale dzięki Bogu przechodziłem z klasy do klasy. Po maturze w liceum imienia Adama Mickiewicza podjąłem pracę zarobkową jako goniec w redakcji dwutygodnika „Teatr”, co pomogło mi w pomyślnym złożeniu egzaminów wstępnych na Wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
Studia ukończyłem z wyróżnieniem i zostałem na uczelni jako asystent w Katedrze Kultury Polskiej, skąd relegowano mnie po roku, gdy w tygodniku „Polityka” ogłosiłem niedopuszczalną – według dziekana wydziału – recenzję z książki Literatura wobec wojny i okupacji, w której najważniejszy był esej Marii Janion o „cywilu” Białoszewskim.
Na państwowej posadzie pracowałem jeszcze trzykrotnie – jako radca w Naczelnym Zarządzie Kinematografii Polskiej (trzy miesiące), redaktor tygodnika „Polityka” (trzy lata) oraz rzecznik prasowy Polskiego Towarzystwa Antynikotynowego (trzy tygodnie).
Od bez mała czterdziestu lat jestem wolnym strzelcem.
Mam dwie odznaki: Zasłużony dla Zdrowia Polaków (za pomysł piosenki Tylko nie pal) oraz Zasłużony Działacz Kultury (za „wkład i zaangażowanie w rozwój niezależnych wydawnictw w latach reżimu komunistycznego”).
Po raz pierwszy ujrzałem swoje nazwisko drukiem w miesięczniku „Wiadomości Wędkarskie” (rubryka „Na odpowiedź jeszcze za wcześnie”), pierwszy tekst natomiast ogłosiłem w dwutygodniku „Teatr” jako list do redakcji.
Po roku 1989 na życie chciałem zarabiać piórem, ale nie potrafiłem tej ambicji zaspokoić; utrzymuję się z gry na giełdzie (na przekór nieprawdziwej opinii, która wlecze się za mną od czasów szkolnych: dobry z polskiego, głąb z matematyki). Napisałem kilka książek, z których jedna – powieść Wszystkie języki świata – została przetłumaczona, niestety, jak na razie, tylko na pięć języków.
Zmuszony do tego przez przyjaciół z wydawnictwa Znak piszę obecnie biografię Leszka Kołakowskiego, z którym prowadziłem długie rozmowy w Oxfordzie ogłoszone w dwóch tomach.
Na pytanie, czy mając swoje lata, nie czuję się staro, odpowiadam, że stary jest ktoś, kto ma za sobą przyszłość, ja natomiast mam za sobą tylko przeszłość i – mam nadzieję – nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa.
Za najważniejsze wydarzenia w swoim życiu uznaję: urodziny, śmierć matki, oświadczyny (przyjęte), napisanie pierwszego rozdziału powieści, ślub, śmierć ojca i każdy miesiąc czerwiec spędzony nad polskim morzem.
Ciąg dalszy nastąpi. Albo nie.

Bałkański kocioł w moim domu

Dla kogoś, kto – jak ja, na przykład – ożenił się z pół-Serbką i w rodzinie ma krewnych, którzy pochodzą z Bałkanów, zawodowo zajmują się Bałkanami i codziennie spierają się o Bałkany z bałkańskim temperamentem, pojęcie „bałkańskiego kotła” niezależnie od sensu, jaki nadają mu wydarzenia na Bałkanach, oznacza po prostu: wieczny zamęt w domu.
Bałkańskie wątki wplatają się w fabułę mego życia od niedawna, niekiedy jednak odnoszę wrażenie, że były tam zawsze, tylko nie potrafiłem tego dostrzec.
Kilka dni temu poszedłem na wieczór autorski serbskiego pisarza Bory Ćosicia, którego powieść Rola mojej rodziny w światowej rewolucji ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Kiedy wróciłem do domu, w telewizji szedł amerykański film Peacemaker („dynamiczne kino akcji”). Na ekranie ujrzałem Serba, któremu w Sarajewie snajper zastrzelił żonę i córeczkę i który, przekonany, że cały świat sprzysiągł się przeciwko Serbom, jako premier Republiki Serbskiej pomaga bratu wysadzić w powietrze gmach główny ONZ, biegając z rosyjską bombą nuklearną w plecaku. Po obejrzeniu filmu, aby na moment oderwać się od Serbów, otworzyłem książkę Pawła Elszteina o warszawskiej Pradze, dzielnicy mojego dzieciństwa, jednak już pierwszy fragment, na jaki natrafiłem, opowiadał o tańczącym niedźwiedziu, którego na dobrze znanych mi praskich ulicach oprowadzali przed wojną Serbowie…
Tempo, w jakim przyswajam sobie kulturę narodów bałkańskich, najwyraźniej ulega przyspieszeniu; coraz częściej też zastanawiam się, co mnie w tej kulturze, poza muzyką i urodą kobiet, najbardziej pociąga. Wspomniany pisarz serbski Bora Ćosić, mieszkający obecnie w Berlinie, przed przyjazdem do Polski ogłosił esej zatytułowany Pan Witold. Wyrzuca tam sobie, iż – w przeciwieństwie do Witolda Gombrowicza, który tłumaczył Polakom, że skoro Polska nie pozwala im czuć i myśleć jak ludziom, powinni od nadmiaru polskości się uwolnić – on, Bora Ćosić, nie potrafił podobną perswazją skłonić do opamiętania własnego narodu. Abstrahując od społecznej skuteczności perswazji Gombrowicza, sądzę, że Ćosić ma wyrzuty sumienia cokolwiek na wyrost. Bohaterami jego powieści są w każdym razie „ludzie po prostu” i ja przynajmniej czuję się z nimi jak wśród swoich; ta historia pewnej rodziny jest także moją rodzinną historią.
Izaak Babel w jednym z opowiadań o dzieciństwie wyznaje, że mając w rodzinie wujka pijaka, kuzynów, uwodzicieli generalskich córek, dziadka, który podrabiał podpisy i układał porzuconym żonom listy szantażowe, uciekał od tej frapującej rzeczywistości w fikcję, bo „w trzynastym roku życia zupełnie jeszcze nie wiedział, co począć z prawdą na tym świecie”. Trzynastoletni narrator powieści Ćosicia ma tymczasem tak naturalny instynkt prawdy, jakby przemawiający przez jego usta autor doskonale wiedział, że nasze zmyślenia, nawet najbardziej fantastyczne, są tylko gryzmołami na marginesach wielkiej księgi życia. Oto i jeden z jej rozdziałów zapisany przez mieszczańską rodzinę, którą po roku 1945, czyli „za komuny”, stłoczono w jednym pokoju własnego mieszkania (pozostałe cztery zostały „zajęte”): ojciec sprzedaje maszynki do mięsa, pije, trzeźwieje, staje na jednej ręce, matka gotuje, szyje, pisze wiersze, wujek uwodzi sąsiadki, ciotki opowiadają przedwojenne filmy…
Bałkany? Niekoniecznie. Dla mnie też Polska, Warszawa, Praga, ulica Środkowa, moje mieszkanie, mój stary dom… Dom bardzo niespokojny, gdzie wujek Tolek – niczym postać z powieści serbskiego pisarza – powtarza w kółko swoją ulubioną kwestię: „Tylko spokój może nas uratować”.

 
Wesprzyj nas