“Lanny”, powieść nominowana do nagrody Bookera 2019, to płomienna obrona kreatywności, duchowości i płodnych sił, które często są spychane na margines współczesnego świata. Książka umacnia sławę Maksa Portera jako jednego z najodważniejszych i najbardziej wrażliwych pisarzy młodego pokolenia.


LannyO godzinę drogi od Londynu znajduje się wioska, niczym nieróżniąca się od wielu innych: pub, kościół, domy z czerwonej cegły, kilka budynków urzędowych, na obrzeżach parę większych posiadłości. Wszędzie – co normalne – posłyszeć można ludzi mówiących o miłości, trudach dnia codziennego, pracy, umieraniu i wyprowadzaniu psów. Wioska należy do swych mieszkańców, a także do okolicy i jej przeszłości.

Należy również do Praszczura Łuskiewnika, mitycznej postaci, którą dzieci w szkole zwykły rysować jako zieloną i liściastą, z wyrastającymi z ust wiciami.

Łuskiewnik budzi się z błogiej drzemki. Wsłuchuje się we współczesną wioskę, w symfonię jej rozmów, na którą składają się pijackie wyznania, uliczne plotki, poirytowane czy płaczliwe rozmowy w rodzinnych domach.

Najbardziej zaś wsłuchuje się w twórczego i żyjącego w swoim świecie chłopca, którego rodzice niedawno sprowadzili się do wioski: Lanny’ego…

Max Porter
Lanny
Przekład: Jerzy Łoziński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 17 września 2019
 
 

Lanny


1

Praszczur Łuskiewnik budzi się z akrowej drzemki na stojąco, zeskrobuje z siebie senne bitumiczne strzępy, na których lśnią grube krople z różnych świństw. Kładzie się, żeby posłuchać pieśni ziemi (nie ma żadnych, więc mruczy sam), potem skulony wycina sobie usta zardzewiałą okrągłą zawleczką i wysysa mokrą skorupę zakwaszonej mierzwy oraz soczystych detrytusożerców. Rozwiera wargi, otrząsa się, rwie i znowu splata, wykrztusza plastikowy kubek i zesztywniały kondom, na chwilkę nieruchomieje niczym w wannie zmiażdżonych włókien szklanych, zatacza się, zrywa maskę i wymacuje twarz. No i co? Dawno zakopana butelka kwasu taninowego. Wiktoriańskie śmiecie.
Drażliwy Łuskiewnik nie powinien sypiać po południu, wtedy nie wie, kim jest.
Ma morderczy nastrój, więc sobie podśpiewuje. Takie oto powolne byle co, jak asfaltowe bąble pękające w skwarze. Uśmiech przez cały ten czas nie odkleja mu się od twarzy. Radośnie pogaduje niczym głupawy wykształciuch do wyschniętych papierowych skrzydełek i podkorzystych podściółkowców, do śladów, które zostawił w zeszłym roku, do myszy i skowronków, nornic i jeleni, do osobliwego wspomnienia siebie jako naprzemiennie solidnego lub nie, jako części miejscowego programu nauczania. Wślizguje się w kolejne marne kostiumy, przeszeleszczając się, przesączając, przepieprzając między drzewami. Parę kroków robi jako inżynier w jaskrawej kamizelce. Potem jeden krok w garniturze wieczorowym, dalej schron przeciwlotniczy Andersona, dres treningowy, zardzewiała chłodnica dżipowa, skórzana mini — ale nic nie pasuje. Na chwilę przerywa jak rura wydechowa, zwija się na kształt sideł króliczych, jako oszczana pokrzywa zaciska się stryczkiem na poróżowiałym jagnięciu. Zgarnia z nieba kosa i rozdziawia mu żółty dziób. Śmiało zagląda do rozdartego pyszczka, niczym w toń czystego jeziora. Puszcza ptaka przez estradę, bosy, krzaczasty, staje w młodniku, tupie rozczapierzonymi stopami. Całe jego ciało pokryte jest korą z wyskrobanymi na powierzchni inicjałami dawno już nieżywych nastolatków. Człapie rozgłośnie przez las rozbudzony i głodny nasłuchów.
Jedna tylko rzecz raduje marudnego Łuskiewnika, a jest nią nasłuchiwanie.
Sunie przez okolicę dokładnie w tempie zmierzchu, aż znajdzie się wreszcie w swoim ulubionym miejscu. Wioska chętnie pręży się na jego powitanie, pogrążona w półmroku. A on wdrapuje się na bramkę w płocie. Niewidoczny, cierpliwy, o rozmiarach muchy.
Nieruchomieje.
Słucha.
No i właśnie.
Ludzkie dźwięki ciągnięte przez pole na uwięzi jego ciekawości, pożerane przez jego zapał.
Super.
Wyśmienita pora.
Wszystko teraz wokół niego, ostrożnie rozplata pasemka, dyrygent wypieszczający dźwięk z orkiestry umiejętnie, bez pośpiechu, niczym czas powolutku przysuwający śmierć do organizmu, kroczek po kroczku, nasłuchując. Słyszy, jak wioska odwraca się w kierunku snu, Praszczur Łuskiewnik bierze głęboki wdech, odpręża się, zwiesza przez przełaz, z uśmiechem spija tę angielską symfonię, pławi się w niej, chłepcze ją, otula się nią, wciera ją w siebie, zapycha nią dziury, przepłukuje gardło, igra, nakłuwa i się pasie, liże, siorbie na jej dźwięk, marząc o tym, żeby zabąbelkowała mu na języku, tym jego miejscu, Praszczur Łuskiewnik przeżuwa dźwięk miejsca i czeka na swój ulubiony smak, ale ten jeszcze do niego nie dotarł, aż wreszcie słyszy, czysty i prawdziwy, ukochany głos ulubieńca.
Tego chłopca.
Praszczur Łuskiewnik otula się zbutwiałymi konarami modrzewia i nadstawia policzek pod ślinę kukułki. Szczerzy zęby w uśmiechu. Łeb delfina, a skrzydła sokoła! Nawiedza go chirurgiczna tęsknota, chciałby rozpłatać wioskę i wyłuskać z niej chłopca. Wyciąć go. Młodego i zarazem starego, zwierciadło i klucz. Ostrzeże przed burzą, śledzi pogodę… Przez chwilę podsłuchuje chłopca, jego myśli przed snem, słowa na dobranoc dla matki, tego, jak czujny umysł przesącza się w pełen obrazów sen. Teraz Praszczur Łuskiewnik opuszcza zakamarek i odchodzi, chichocząc, poszczękując swymi różnymi skórami, uginając się pod lśniącym brezentowym płaszczem, odurzony wsią, nabrzmiały uczuciami. Mrowi go myślenie o tym, jak jedna myśl prowadzi do drugiej, nieprzerwanie, na okrągło, zupełnie nie znając końca.

MAMA LANNY’EGO

Nadpływa piosenka,
ogrzana jego żywinowym oddechem.
Moje rozśpiewane dziecko
niesie mi podarunki.
Sekunda, może dwie i dopiero rozumiem, że to nie on.
Lanny?

TATA LANNY’EGO

Siedzę w pracy w mieście i zupełnie niemożliwa wydaje się myśl o nim, funkcjonującym o sześćdziesiąt minut jazdy pociągiem ode mnie, prowadzącym zwykłe życie w wiosce i obnoszącym po niej swój dziwny umysł. Gdy jestem w pracy, wydaje mi się nieprawdopodobne, że mamy jakieś dziecko i że to właśnie Lanny. Gdyby byli tutaj moi rodzice, z pewnością powiedzieliby: „Nie, Robercie, wymyśliłeś go sobie. Dzieci nie są takie. Wracaj do łóżka. Wracaj do roboty”.
Według opinii na świadectwie szkolnym: „Lanny ma wrodzony talent do łączenia ludzi. Bardzo często wystarczy jego jeden zręczny żart czy piosenka, aby usunąć w klasie niesnaski”. Obiektywnie rzecz biorąc, wydaje mi się, że to możliwe. Wygląda rzeczywiście na Lanny’ego. Ale skąd miałby wziąć te talenty? Czy ja takie mam? Co — lub kto — powinno kierować Lannym i jego umiejętnościami, profilować je? No cóż, kurwa, my. Można mieć dzieci i nie zwariować kompletnie?
„Lanny jest niezwykle utalentowany językowo, a za przygotowany na Światowy Dzień Książki akrostych Wydra Tarka, z którym zapoznał się sam dyrektor, został wyróżniony i dostał odznakę złotego wiązu”.
Co takiego? O czym wy w ogóle gadacie? To ja chcę odznakę.

PETE

W tym czasie znajdowałem i oczyszczałem szkielety różnych truposzy. Głównie ptaków. Kawałkowałem je, otulałem w złotą folię, składałem na nowo w złej kolejności i umieszczałem tak, by zwisały z drucianych klatek. Takie sobie mobile kiepsko poskładanych ptaków. Miałem tego kilkanaście sztuk czy więcej. Galeria chciała mieć coś do pokazania… Na sprzedaż.
Zbierałem także różne próbki kory. Opatrywałem je napisami i wkładałem do pudełek.
Trochę rysunków. Trochę mało przyzwoitych hasełek. I różne takie. Zupełnie spoko.
Któregoś ranka wpadła do mnie do pracowni i przyniosła gałąź z dwoma idealnymi ramionami. Kiedyś widziała moją rzeźbę mężczyzny.
Najpierw zamienialiśmy kilka słów na ulicy, potem raz czy dwa w tygodniu wpadała do mnie na herbatę. Czasami z Lannym, czasami sama. Mieszkali w wiosce raptem rok z okładem, jakoś tak.
No więc zobaczyła tego mojego, z grubsza rzecz biorąc, faceta, Chrystusa bez krzyża i pomyślała, że także z tej uschniętej gałęzi da się zrobić coś podobnego.
Bardzo jesteś miła, powiedziałem.
Cieszę się, Pete, ona na to.
Lubiłem ją. Fajnie się z nią gadało. Miała w sobie ciepło i dobre spojrzenie. Często pokazywałem jej swoje rzeczy, a ona zawsze miała coś ciekawego do powiedzenia. Potrafiła mnie rozśmieszyć, ale wiedziała też, kiedy się odczepić. Jakby umiała wyczuć, kiedy nie miałem nastroju do towarzystwa.
Była aktorką, grała na scenie, trochę w telewizji. Opowiadała o tym wszystkim. O strasznych dupkach w tym całym biznesie. Wcale się nie wydawało, że to o miliony mil od sztuki.
Nie żeby brakowało jej aktorstwa, ale czasami zaczynała się nudzić, kiedy Lanny szedł do szkoły, a jej mąż jechał do miasta. Powiedziała, że pisze książkę. Kryminalny thriller.
Pewnie krwawy wystraszacz, ja na to.
Jest bardzo krwawy i bardzo straszny, odrzekła, aż poczujesz dreszcze.
Często siedziała ze mną, kiedy pracowałem. Kupiła w galerii jedną z moich rzeczy, chociaż nic o tym nie wiedziałem. Jeden z całkiem dobrych dużych reliefów. Powiedziałem, że gdybym wiedział, dałbym jej zniżkę po znajomości, a ona: Jasne, Pete.
Lubiłem ją.
Kleciła ze sobą wszystko, co poniewierało się dookoła.
Kawałki drutu, ołówki, jakieś gałązki.
Zrób coś z tego wszystkiego, powiedziałem kiedyś.
O nie, beznadziejna jestem z plastyki.
Ale to dziwne i smutne — pomyślałem, pamiętam — powiedzieć coś takiego.
Beznadziejna z plastyki.
Musiała to od kogoś usłyszeć, a potem to utkwiło.
Pomyślałem o mamie. Ktoś jej powiedział, kiedy była jeszcze bardzo mała, że kompletnie nie ma słuchu. I już nigdy w życiu nie zanuciła niczego ani nie zagwizdała. Nie umiem śpiewać, mówiła.
I dopiero długo po tym, jak już odeszła, zrozumiałem, jakie to bez sensu.
Nie umiem śpiewać.
No więc siedziała przy moim stole i układała w stosik wygniecione porosty, a gadaliśmy o tym nowym szklanym okropieństwie, które budują na Sheepridge Hill.
Przyglądam się jej.
Najpierw robi ładną figurkę. Wygładza. Dzieli na połowy. Układa w dwie linie. Odpycha je od siebie i przysuwa, aż wreszcie dostaje rządek zielono-szarych zębów. Łączy w prostokąt, paznokciem wyostrza rogi, potem mokrą opuszką wyciska w środku okrągłe kółko.
Beznadziejna z plastyki, a tu proszę, siedzi sobie, układa kopczyk zeschłego zielska w kilka pięknych kształtów i w roztargnieniu zdobi mój kuchenny stół.
Spogląda na mnie i mówi, że wie, jak jestem zajęty i jak sławny, ale jeśli nie uznam tego pomysłu za zbyt głupi, to może dawałbym Lanny’emu lekcje rysunku.
Lekcje rysunku, co za bzdura, pomyślałem.
Chociaż bardzo cię lubię, powiedziałem, i strasznie fajnie rozmawia mi się z chłopakiem, najgorsze, co mógłbym sobie wyobrazić, to dawać mu lekcje rysunku.
Sam jestem jak sukinsyński palec, a do tego ledwie trzymam ołówek.
Zaśmiała się, powiedziała, że kuma, no i odmaszerowała w ten swój ekstrasposób. Wrażliwa na światło, tak bym powiedział. Osoba, która silniej jest wyczulona na pogodę niż większość, znacznie bardziej zbudowana z takich samych atomów jak ziemia niż, zdaje się, ludzie na ogół dzisiaj. Co tłumaczy Lanny’ego.
Poszła więc sobie tego ranka, a ja siedziałem, wdychałem atmosferę tej rozmowy i sporo myślałem o kobietach, jak rosną, dziewczynieją, zatęskniłem za mamą, za siostrami, za paroma koleżankami, ale przez cały czas starannie rozmieszczałem płatki złota na czaszce rudzika, mrucząc sobie Old Sprig of Thyme.

 
Wesprzyj nas