Od kresów wschodnich po zachodnie, ale nieodmiennie w cieniu gałęzi czarnego bzu wciąż umierają i rodzą się miłość, zło, przebaczenie i zawiść. Czy o trudnej polskiej historii można pisać w duchu Hrabala? Z przewrotną niewinnością, czarnym humorem, a zarazem bystrością wnikliwego obserwatora rzeczywistości?


Złodzieje bzuW tej opowieści-balladzie z kresowym zaśpiewem, historia rodzinna, najmniejsza i osobista, przeplata się wielką historią, która jednak pozostaje tu tylko tłem, zwrotnicą niemal niezauważalnie kierującą losami bohaterów – od mozaikowego krajobrazu przedwojnia w Małopolsce Wschodniej i widma okrutnej rzezi, przez przesiedlenie na nieznane i obce „Ziemie Odzyskane” i czasy komunizmu, aż po okres transformacji.

Historia Antka Baryckiego nie jest epopeją o bohaterskich czynach, nie znajdzie się tu krzty patosu i podniosłości. Jest to półświadoma walka o przetrwanie, wtopienie się w nowe życie wszędzie tam, gdzie poniesie los, z ciętym humorem opisana droga społecznego awansu od chłopa do inteligenta, od wiejskiego prostaczka do zagorzałego komunisty… i z powrotem?

Jeśli więc w dobie bolesnych historycznych sporów szukacie nowego spojrzenia i dobrej literatury – to książka dla Was.

***

Ja się w tej powieści odnalazłem idealnie, bo to świat z mojej głowy i z moich filmów. (…) Los przemielony, czyli biało-czerwony bimber Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, wypędzony na ziemiach odzyskanych z kradzionego bzu spod Lwowa. Chwaliła go sobie ukraińska sąsiadka, towarzysz Stalin i Wąs Wałęsa, a nieudolnie błogosławił sam ksiądz Boczek. Przeciwwskazania: zabrania się spożywać ludziom z poczuciem humoru podstawowym, albo niepełnym podstawowym.
Wojciech Smarzowski

Hubert Klimko-Dobrzaniecki
Złodzieje bzu
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 18 września 2019
 
 

Złodzieje bzu


1

Tatko o dwie głowy był wyższy od mamy. Topola i jabłonka. Do takich drzew ich porównywałem, gdy byłem mały. U nas w drzewach wyboru wielkiego nie było. Mieszkaliśmy na równinie trawą wyściełanej, a trawa kończyć się nie chciała. Słońca dotykała za dnia. W nocy połyskiwała srebrem. Zdawało się, że miesiąc w naszej części świata srebrzy się bardziej niż gdzie indziej. Trawie naszej światło oddaje. Wierzyłem, że bez światła księżycowego trawa nie zazieleni się o poranku. Topole wysokie z niej wyrastały, tatkowie innych dzieci. Sady wyściełała, tuliła pnie. Kiedy drzewo dziczeć zaczynało, konarami w dół wędrując, liści i gałęzi dotykała lekko.
Strażnikiem sadów bez czarny był. Każdy sad wartowników u nas musiał mieć, tak jak każda strzecha swój mech mieć powinna. Mówili, że jak strzecha mchu nie ma, to łatwiej pioruny przyciąga. Mówili też, że bez czarny sad przed robactwem chroni. Mieliśmy sad, a w sadzie sześć jabłonek – mateczek, dwie śliwy, cztery grusze, pięć czereśni i dwie wiśnie. Liczyłem te drzewa każdej niedzieli. Rano na mszę do małego kościoła biegłem, a po mszy liczenie. Sześć, dwa, cztery, pięć, dwa. Razem drzew było dziewiętnaście. Tatko mówił, że tak ma być, że jemu się podoba taka liczba. Jakby było drzew dwadzieścia, to byłyby dwie dziesiątki, a każda skończona dziesiątka kusi, żeby następną zacząć. Jeśli drzew jest dziesięć i dziewięć, to wystarczy.
Ojciec ojca, dziadek mój, który umarł zbyt młodo, mówił, a potem mój tatko to samo za nim powtarzał: nigdy w dziesiątki trzecie nie idź. Jedna w całości wystarczy. Nie kończ tej drugiej. Zatrzymaj się na dziewiątce. Kupisz więcej, zasadzisz więcej, diabli wszystko wezmą. Owoców tylu nie zerwiesz, nie przerobisz. Gnić zaczną. Spadną. A piekło się będzie cieszyć. Diabeł we wszystkim siedzi. Wszystkiego się czepia. Czyha na człowieka za każdym rogiem, a jak rogów nie ma, to tak tym wszystkim pokieruje, że i z zaokrąglonego róg, kant zrobi. Bo diabeł rogi ma na głowie. Tak go Pan Bóg stworzył, że kształtów pięknych nie znosi. Spiczaste, kanciaste lubi. Jak mu ich brakuje, dwoi się i troi, żeby je mieć. Wiele prawdy było w tym gadaniu.
Na przykład sąsiedzi nasi, niby też katolicy, ale w swoim obrządku siedzący, sad także mieli. W ich sadzie drzew było trzydzieści i cztery, choć rodzina mniejsza od naszej. Jabłka, śliwki im gniły, przerobić tego nie mogli, a może też i nie chcieli. Zdaje się, że zachłanność w nich była. Aby mieć więcej niż my. Więcej mieli, a zarazem mniej. Gospodarność polega na tym, żeby się wyrobić z tym, co się ma. A i żonę sąsiada diabeł sobie upatrzył. Z tej zachłanności pewnie ją pokarał. Czarne, krucze włosy. Zęby białe. Jak się uśmiechnęła, to myślałem, że biel główek konwalii niczym jest. Kształty krągłe jak u tych świętych z obrazów w naszym kościółku. Ale ona do naszego nie chodziła, choć tego samego papieża mieliśmy. U nich takie obrazy nie wisiały. Organów też nie mieli. Za to duchownemu żenić się wolno było. Wiara ich słabsza, ksiądz nasz mówił. Wytrzymać nie mogą. Jak tu w niedzielę ludziom komunię rozdać, kiedy w noc poprzedzającą duchowny tymi samymi dłońmi kobietę swoją obmacywał?
Piękna ta kobieta dzieci zaczęła rodzić. Trójkę chłopców urodziła. Ihora, Stepana i Petra. Mama mówiła, że z dziecka na dziecko zaczęła gubić kształty. Po pierwszym wyglądała jeszcze w miarę, choć piersi lekko jej opadły. Po drugim całkiem jej obwisły, a kości na biodrach zaczęły przebijać materiał spódnicy. Policzków tatarskich dostała. Po trzecim zupełnie nic z niej nie zostało. Rogata, kanciasta się stała. Wychudzona, przygarbiona, jadowita jak żmija. Syczała, kiedyśmy oberwali kilka gałązek bzu, który strzegł jej sadu.
Dziadek jednak miał rację z tym diabłem, zachłannością i kształtami. Naszego sadu też bez strzegł. Nie tak piękny jak ten sąsiadów. Pokusa więc była duża, żeby trochę podebrać. Bzu własnego także przerobić nie potrafili. Lenistwo jakieś i niechęć w tych ludziach była. Dopiero gdy się upili, radość z nich wychodziła. Wtedy sąsiad pijany do nas przychodził. My po swojemu, on po swojemu. Dogadać się dało. Ksiądz mówił, że te języki podobne są przez Szatana. Tylko Szatan może być tak przebiegły i tak zrobić, żeby ludzie mówiący zrozumiałymi dla siebie językami od wieków nie mogli się ze sobą dogadać. Jedynie sąsiad do nas przychodził. Sąsiadka nigdy. Mamy nie pozdrawiała. Z zazdrości. A zazdrość jest złym przewodnikiem. Zazdrosny nigdzie nie dojdzie. Idzie do przodu trzy kroki, a cztery się cofa. Jeśli będzie tak długo szedł, to dojdzie do końca świata. Tak mawiał tatko.
Byłem najstarszy z rodzeństwa. Nasza mama nie rodziła rok po roku. W tych i w innych sprawach różniła się od sąsiadki. Imion też nie nosiły podobnych. Mama miała na imię Maria, a sąsiadka Lena. Tatko mówił, że Maria to jest bardzo polskie imię. Raz tak nawet przy księdzu naszym Wiertniku powiedział. A ksiądz mu na to, że żydowskie raczej i że nam, Polakom, do Żydów bliżej niż do Ukraińców.
Ksiądz nasz Wiertnik Bogumił Ukraińców szczególnie nie lubił. Kiedy po kolędzie do nas przychodził i wypijał kilka głębszych z tatką, nieraz wyrywało mu się z wnętrza to, co kapłanowi naszego najświętszego Kościoła Bożego jedynego wyrywać się nie powinno. Według księdza dobrodzieja Wiertnika Bogumiła Ukraińcy w swoich cerkwiach unickich nie śpiewali, tylko ryczeli, duchowni ich słabo Pismo znali, a wierni już wcale, do tego jeszcze Kościół ten za Austriaka był przez władzę popierany, żeby ich przeciwko nam jeszcze bardziej nastawiać. Samych zaś Austriaków ksiądz wielebny Wiertnik Bogumił za wszy uważał i upadek cesarstwa opatrzności Bożej przypisywał. Niestety, pozostawili po sobie bałagan w postaci wyznania niekompletnego i wyznawców, którym się przynależność do nieistniejącego narodu przyśniła. Ksiądz Wiertnik Bogumił prawił, że Ukraińców nigdy nie było, a to, że teraz są, to nic innego jak samego diabła robota. Siedzibą Szatana – po kolejnym wypitym kieliszku bimbru przez księdza dobrodzieja – stawało się nie piekło, a Wiedeń. Ukraińcy, żeby mogli zostać zbawieni całkowicie, powinni zacząć na nowo nazywać siebie Rusinami, przejść na nasz obrządek i żałować za całą nienawiść, jaką mają do Polaków i Polski, która łaskawie pozwala im zamieszkiwać na swoich ziemiach. I ksiądz wielebny, kapłan nasz Wiertnik Bogumił, mógł tak o naszych sąsiadach w kółko. Bogu dziękować, bimber ma to do siebie, że kiedyś się kończy.
Więc mama moja, nazywana przeze mnie jabłonką, co roku nie rodziła. Kiedy mnie na świat wydała, odstęp trzy lata wyniósł. Potem urodził się mój brat Stanisław, Stanikiem zwany. Dobry to był chłopak, choć kury gonił i przez niego, od tego gonienia, część z nich przestała się nieść. Z kur, które się nie niosą, wielkiego pożytku nie ma. Te, które przemóc się nie chciały, na rosół i pierze szły. A tatko z mamą kaczki jeszcze kupili, więc Stanik przestał kury, a zaczął kaczki gonić. One mniej nerwowymi ptakami są, wolniej od kur biegają, choć do lotu się rwą, nie wiadomo czemu…
Dwa lata po Staniku mama naszą pierwszą siostrę urodziła. Helenka jej dali na chrzcie świętym. Mama była bardzo szczęśliwa, bo oprócz kobyły, kilku kur i kilku kaczek, elementu żeńskiego u nas brakowało. Helenka pięknie się śmiała. Od samego urodzenia śmiała się i śmiała. Po latach, kiedy rozmawiałem z tatką, a do śmiechu przecież nam wcale wtedy nie było, tatko powiedział, że Helenka wyśmiała cały śmiech, jaki był, więc dla nas i dla innych zabrakło.
Gdy Helenka miała dwa latka, tatko uczynił mamę brzemienną na nowo, choć tatko zawsze tłumaczył, że on jest tylko narzędziem w rękach Pana Boga i mama też takim narzędziem jest, choć jej ciężej, bo miesiące musi z brzuchem chodzić, a potem rodzić w bólach. I urodził się mój drugi brat, Maciej. Maciej spokojny był. Za muchami tylko oczyma wodził. Żabę przypominał. Oczy wyłupiaste miał. Gdyby językiem dłuższym Pan Bóg go obdarzył, to jak żaba zawinąłby nim i muchę mógłby pochwycić. Much latem przybywało, Maciej oczami swoimi błękitnymi za nimi spoglądał tak, jakby sam chciał być muchą, jakby im zazdrościł skrzydeł, brzęczenia, latania. A przecież muchy do gówna ciągnie. Na przykład do takiego Wiednia, który według księdza naszego dobrodzieja gównem był, a według innych, naszą byłą stolicą. Kiedyś ciocia Zosia przywiozła sobie stamtąd parę pięknych trzewików, w których zresztą kazała się pochować. Trzewiki były czerwone i nie bardzo pasowały do trumny oraz całej tej przykrej sytuacji, ale tatko, brat cioci Zosi, dotrzymał słowa danego siostrze. W czerwonych, wiedeńskich trzewikach ją pochowano.
Co się tyczy cioci Zosi, była to jedyna siostra tatki, którą on kochał prawie tak samo mocno jak mamę. Szybko, zbyt szybko odeszła, więc gdy zaraz urodziła się moja druga siostra, ostatnie dziecko – różnica między Maciejem a nią wynosiła tylko kilkanaście miesięcy – tato zarządził, że siostra moja najmłodsza imię cioci nosić będzie. Tak więc nasz ksiądz dobrodziej Wiertnik Bogumił w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego Zosią nazwał ostatnie dziecko moich rodziców. A potem, wieczorem, kiedy Wiertnik Bogumił ksiądz dobrodziej przyszedł do nas za zdrowie naszej Zosi wypić, powiedział, że tatko jest zuchem i ma kochaną żonę, bo tylko takim sposobem – gdy nas jest siła, więcej niż tamtych – Polskę szczęśliwą, naszym ludem polskim zaludnioną, trzymać mocno i pewnie będzie można.

 
Wesprzyj nas