„Nie ma” to książka, której trzeba dać się ponieść, by w pełni ją docenić. Mariusz Szczygieł mówi w niej o nieobecności, utracie, śmierci i zmianach przynoszonych przez czas, ale nie tylko.


Pojawia się taka książka jak „Nie ma” i razem z nią konkluzja, że traktowanie literatury w kategoriach dzieła sztuki, obdarzonego autorskim rysem, niepowszednim zamysłem i językowym kunsztem, jest rzadkością. „Nie ma” przypomina o jeszcze kilku rzeczach, których na polskim rynku wydawniczym przeważnie nie ma: zaskoczeń, świeżości, jakości. W „Nie ma” to wszystko jest.

Jest też odwaga w mówieniu o rzeczach spychanych na peryferia zbiorowej świadomości: śmierci, nieobecności, pustce, samobójstwie. Bohaterowie reportaży, esejów, umieszczonych w tomie mają w swoich życiorysach blizny pozostawiane przez upływający czas, a Mariusz Szczygieł opisuje ich z wnikliwą wrażliwością, taktem, ale i z mocą. Te historie mogą śnić się po nocach, mogą odcisnąć w pamięci trwały ślad.

Mariusz Szczygieł w tej swojej książce wyciąga czytelnika ze strefy leniwego komfortu, bo „Nie ma” to książka nieoczywista począwszy od samego tytułu. Nie da się jej łatwo sklasyfikować. By w pełni ją docenić trzeba dać jej swój czas i dać się ponieść. Podjąć ryzyko zetknięcia z refleksjami, które mogą być dotkliwe, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się niepozorne, jak historia mieszkającej samotnie Ewy, która przygotowała tabelkę nazywaną przez nią „Excelem życia”, przeznaczoną dla kogoś, kto znajdzie ją po śmierci albo żołnierza, który strzelając na wojnie do innych ludzi, cieszy się, że oni także strzelają do niego, bo to znaczy, że ich nie zabił.

Mariusz Szczygieł napisał coś, czego w polskim reportażu dotychczas nie było, burząc tym spokój części czytelników.

Na wstrząs też trzeba się nastawić, przynoszą go kulisy opublikowania przed laty reportażu o kobiecie, która zakatowała na śmierć dziecko, po czym, odbywszy karę, powróciła do pracy pedagogicznej i w warszawskich szkołach nauczała religii. Nadto znalazła się na liście ekspertów Ministerstwa Edukacji Narodowej zajmujących się oceną młodych nauczycieli. Mariusz Szczygieł w rozdziale „Reportażu życie po życiu” opisał, co stało się po opublikowaniu jego tekstu „Śliczny i posłuszny” w magazynie „Duży Format”. Skrajne reakcje odbiorców, ich komentarze pełne sprzeciwu i gniewu wobec pracy wykonanej przez dziennikarza, albo przeciwnie: słowa aprobaty i wdzięczności, to epilog, który czytelnicy dopisali sami. I przyczynek do dalszych refleksji o tym, jaki jest nasz, jako społeczeństwa, stosunek do sprawców szczególnie okrutnych zbrodni.

Z kolei komentarze umieszczane przez czytelników w sieci na temat książki „Nie ma” to suplement obrazujący, jak bardzo odzwyczailiśmy się od czerpania przyjemności z lektury książek, w których nie tylko treść, ale i wysublimowana forma stanowią wartość. Mariusz Szczygieł napisał coś, czego w polskim reportażu dotychczas nie było, burząc tym spokój części czytelników. Zmuszając do intelektualnego wysiłku. Do wyjścia poza dobrze poznane i oswojone ramy.

„Nie ma” nagrodzone w tym roku dwoma nagrodami Nike: Wybór Jury i Wybór Czytelników na wielu forach w internecie zbiera cięgi za to, co w rzeczywistości wyróżnia tę książkę na tle wielu tak do siebie podobnych, dzięki czemu bezpiecznych i prostych w odbiorze. Te rozczarowania ujmowane w słowa tylko potwierdzają, dlaczego wydawcy boją się publikowania oryginalnych, nieoczywistych tekstów, stawiając w zamian na to, co dobrze znane. Ze stratą dla polskiej literatury jako dziedziny artystycznego wyrazu, ale z pewnością z zyskiem dla portfela. Agnieszka Kantaruk

Mariusz Szczygieł, Nie ma, Wydawnictwo Dowody na Istnienie, Premiera: 31 października 2018
 
 

Nie ma

 
Mariusz Szczygieł
Nie ma
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Premiera: 31 października 2018
 

W tej książce nic nie jest zmyślone.
Gdybym zmyślał, byłaby o wiele ciekawsza.
 AUTOR

DEDYKACJA


 
Od czasu, kiedy w 2009 roku – z kilkuletnimi niestety przerwami – zacząłem zbierać materiał do tej książki, zmarło wiele bliskich mi osób. Większości z nich opowiadałem o pracy nad Nie ma. Niektórym o tym nie mówiłem, ale wszystkim chciałem książkę sprezentować po jej wydaniu.
Dedykuję Nie ma im właśnie.
Są to:
 
Elżbieta Bednarkiewicz
Maciej Firlej
Viola Fischerová
Krystyna Goldbergowa
Joanna Hornik-Grabowiecka
Kora
Lidia Ostałowska
Iwona Ostapkowicz
Gayga
Tomasz Stańko
Leonard Talmond
Teresa Torańska
 
Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej. Lubią przyjść mailem lub Messengerem. A im jestem starszy, tym bardziej się mnożą.
Umarł/Umarła.
Kiedy dostaję taką wiadomość, myślę: „Oto kolejna osoba będzie teraz u mnie mieszkała”.
Napisałem do siostrzenicy, wymienionej tu Iwony Ostapkowicz: „Pamiętam, jak zaprosiliśmy ją z moim przyjacielem na kolację. Oboje już nie żyją… Ciekawe, czy ich świadomość gdzieś krąży? Obawiam się jednak, że świadomość gaśnie, jeśli już nie może jej ożywiać chemia mózgu. Mogą tylko żyć w naszej pamięci – i będą. Iwona więc też zamieszka u mnie”.
Zjawiają się nieproszone i jest ich coraz więcej. Lubią przyjść mailem lub Messengerem. A im jestem starszy, tym bardziej się mnożą. Tak będzie do chwili, gdy nie dostanę już żadnej wiadomości.
Wtedy przyjdzie mi zamieszkać u kogoś z Was.

CZYTANIE ŚCIAN


 
1.   W wagonie nie było prawie nikogo, co odczułem jako przykrość. Można ją porównać do żalu, jaki towarzyszy wielu ludziom przy stwierdzeniu: dziś wieczorem nie ma nic w telewizji.
Metro w każdym kraju jest sceną i widownią zarazem. Lubię szybką zmianę obsady. Lubię poczucie, że ten sam aktor nigdy nie zagra dwa razy. Chyba że przez przypadek, ale wtedy są małe szanse, aby to zauważyć. Sztuka jest bowiem tak wieloobsadowa, a scena tak pojemna, że raczej nie uda się dostrzec ponownego wejścia tej samej postaci. Nikt nie gra roli głównej, żaden reżyser nie narzuca swojego gustu. To najbardziej demokratyczny teatr świata, ponieważ to widz decyduje, na kogo patrzy. Właściwie nie da się wysłuchać żadnej rozmowy do końca. Widz skazany jest na teatr nieskończony, w którym nie pada cała kwestia od dużej litery do kropki. Bardzo rzadko wybrzmiewają puenty. „Ruscy wykupili już całe Karlovy Vary, wyobraża pani sobie?”. „Ale ja się bardzo pilnuję” – odpowiada pani. Niestety, wejście nowych aktorów zmusza do pogodzenia się z uwiędnięciem dialogu. Można uznać, że to była właśnie puenta. Co więc oznaczała? Jak ją interpretować? Zadanie na przejazd do następnej stacji i nowego aktu.
W metrze mam wrażenie, że obcuję z materiałem literackim wymagającym jak awangardowa proza – dramaturg rozbudza moje oczekiwania, ale ich nie zaspokaja. Najczęściej jednak wagon jest teatrem pantomimy, a nie dramatu. Wykonawcy mają role nieme, oferują mi tylko język swoich ciał. Pokaz walki o to, żeby się utrzymać na ruchomej, niepewnej scenie. Pokaz zaangażowania wybranych partii mięśni, żeby się nie przewrócić i nie położyć roli, może być dużą przyjemnością. Jednak najwięcej satysfakcji daje obserwowanie siedzących. Jeśli aktor stojący jest piękny w usiłowaniu, to aktor siedzący jest piękny w nieusiłowaniu. Mam wtedy do czynienia z portretem bardzo osobistym. Aktor w roli siedzącej jakby tracił poczucie, że wciąż gra. Nie wciąga już brzucha. Jeśli jest kobietą, nie napina mięśni twarzy. Jeśli jest mężczyzną, nie trzyma wysoko głowy, żeby mniej widzów zobaczyło biały opłatek skóry we włosach. Aktor siedzący bez scenicznego partnera skazany jest tylko na siebie, emanuje bezradnością. Bezradność kumuluje się w fałdach jego skóry, które dobrze widać nad pośladkami, jeśli usiądzie się tak, by obserwować go z boku. Z fałdami nic nie można w tej sytuacji zrobić. To pokaz niedołęstwa woli, które w widzu takim jak ja budzi czułość. Jeżeli do tego aktor przymknie oczy i, choćby nie wiem jak się upierał, że izoluje się od widowni przegrodą swoich powiek, widownia może mieć inne odczucie. Właśnie wtedy go mamy! Są tacy widzowie, którzy na taki akurat moment czekają. Jakby liczyli na to, że między stacją Můstek a Malostranská aktor zacznie pokaz uwalniania swojego ducha, który na naszych oczach wzniesie się nad tunel metra. Przymknięcie oczu w sytuacji publicznej zbliża ją do sytuacji intymnej. W twarzy zachodzą zmiany i mam wrażenie, że każdy z aktorów, choćby grał podły charakter, po zamknięciu oczu staje się uosobieniem łagodności i dobroci.
Ale może to tylko moja projekcja, bo chciałbym widzieć wszystkich z zamkniętymi oczami. Mam nieodparte wrażenie, że to daje poczucie władzy. Ten, kto patrzy, ma władzę nad tym, kto nie patrzy. A może aktor pod przymkniętymi powiekami czeka na to, co mu zrobi widz? Jest gotowy na wszystko?! Na pocałunki od nieznanych osób i na uderzenie w twarz?
 
2.   Obsada była więc szczątkowa: para studentów, zbyt daleko ode mnie, żebym poczuł się jak w loży. Okazało się, że chwilowo będę miał do czynienia nie z teatrem, lecz z samą literaturą. Zauważyłem na ścianie wagonu tabliczkę, taką, na jakich zamieszcza się reklamy. Może dlatego, że uczyłem się wtedy czeskiego i lubiłem sprawdzać, czy rozumiem tekst w całości, zacząłem czytać o tym, że ktoś za chwilę wyjdzie z cienia kasztanów:
 
Za chwilę wyjdę z cienia kasztanów
i ptasiego śpiewu
pójdę nagrzanym asfaltem
w dół do zakrętu
skąd się zobaczę
jak patrzę w cieniu kasztanów
na siebie idącą w kapeluszu
po czarnym asfalcie
skąd widzę siebie
jak tuż za zakrętem
znikam sobie na zawsze
z oczu[1]
 
Przeczytałem wiersz raz, drugi. I trzeci, żeby się upewnić, czy znów zadzieje się to samo. Przy „w kapeluszu” czułem nieprzyjemną pieszczotę w jelitach, jakby organizm raził je wytworzonym przez siebie prądem elektrycznym.
Wiersz wisiał w wagonie kolejki w ramach akcji „Poezja w metrze”, a podpisany był: Viola Fischerová.
Pociąg dojeżdżał do stacji Anděl. Przeczytałem tekst już kilka razy, umiałem go chyba na pamięć, jednak mimo to postanowiłem przepisać do zeszytu. Nagle reżyser wpuścił dziesiątki statystów, szturchnęła mnie jakaś kobieta. Tablicę z wierszem zasłonił policjant. Stanice Smíchovské nádraží, vystupujte v levo ve směru jízdy. Policjant wysiadł. Ja, z zeszytem na kolanach, zadowolony, że zapisałem prawie cały wiersz, uświadomiłem sobie, że żyję w kłamstwie.
Jak łatwo się kłamie, żeby nie sprawiać przykrości. Ta motywacja oczywiście unieważnia kłamstwo i w moich oczach czyni z niego bardzo szlachetny środek.
Ileż nakłamałem się poetom!
Poeci nie dają wiersza do czytania, poeci go podtykają pod nos. I jeszcze bezwstydnie dociekają: jak ci się podoba? Nigdy nie spyta taki: jak ci się nie podoba? A powiedz poecie: twój wiersz na mnie nie działa, to jakbyś mu napluł w twarz.
Coś jednak powiedzieć trzeba. Stworzyłem więc cudowne kłamstwo.
Wiesz, mówię, żeby dobrze przeżyć wiersz, trzeba zgrać swój rytm z jego rytmem. Kapuściński to kiedyś zauważył. A ja coraz częściej łapię się na tym, że mój wewnętrzny rytm kompletnie nie współgra z żadną poezją. Jakbym był skażony jakimś okropnym, wulgarnym rytmem z zewnątrz, z ulicy, z telewizji… Tak naprawdę to lepiej, żebym nie bezcześcił twojego wiersza swoim niechlujnym czytaniem.
Rozumiem cię świetnie, mówi poeta, bo też uważa, że świat poza jego wierszami jest nie do zniesienia.
Właściwie poeci są szczęśliwi, że spotkali kogoś, kto, tak jak oni, zgłasza zastrzeżenia do rzeczywistości.
To piękne kłamstwo pozwala mi przeżyć kontakty z poetami, którzy bywają zachłanni i żarłoczni. Mam wrażenie, że gdybym tylko pochwalił ich wiersz, wchłonęliby mnie swoim otworem gębowym i językiem wcisnęli w wiersz następny. Tkwiłbym tam rozgnieciony przez cudzy talent.
I teraz w praskim metrze linii B wszystko to okazało się nieprawdą: żaden rytm, żaden świat, żadne metro, ani policjant nawet, nie są przeszkodą, kiedy człowiek trafia na
WŁAŚCIWY WIERSZ.
 
Wróciłem do domu i – co uważam za akt egzaltacji jak na trzydziestoośmioletniego mężczyznę – zacząłem wiersz z metra, wtedy jeszcze we własnym nieudolnym tłumaczeniu, wysyłać znajomym.
Następnego dnia pojechałem do biblioteki miejskiej, by sprawdzić hasło „Fischerová, Viola” (w 2004 nie miałem telefonu z internetem, nawet mieszkanie, które wynająłem na tydzień, nie miało łącza; żeby szperać w sieci, korzystałem z kafejek internetowych, ale tym razem postanowiłem odnaleźć to nazwisko w porządnym katalogu bibliotecznym).
„Fischerová, Viola, (1935), urodzona w Brnie, czeska poetka i tłumaczka”.
 
3.   Pierwszy tomik poezji wydała w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat.
Pod tytułem Wiersze za duszę Pavla Buksy.
Napisała go po samobójstwie męża.
Następny tomik wyszedł, gdy miała lat pięćdziesiąt osiem. Trzeci – na jej sześćdziesiąte urodziny. Czechy odkryły dojrzałą poetkę, ruszyła lawina nagród.
Pani bibliotekarka zaczęła szukać czasopisma, w którym „niedawno było dużo o pani Fischerovej”: – Tylko która to gazeta…? W pani Fischerovej, jak była młodziutka, proszę pana, to kochał się i Hrabal, i Havel. Gdzieś czytałam, że raz szli ulicą Spaleną do skupu makulatury. Hrabal tam pracował, zna pan jego Zbyt głośną samotność? Szli sobie, Hrabal po jednej stronie, Havel po drugiej, a ona w środku. Lizała loda. Raz dawała polizać jednemu, raz drugiemu. Gdzie jest to czasopismo?…
 
4.   (Kto by nie znał Zbyt głośnej samotności o pakowaczu makulatury? Hydrauliczną prasą zgniata stare papiery i książki. Ale wybranym oferuje ratunek i zabiera do domu. Ocala te, po których się spodziewa, że dowie się z nich czegoś, czego jeszcze nie wie o samym sobie.
Kiedy dostrzega grzbiet jakiejś cennej książki, oblicza, czy ma dość siły, żeby tę książkę otworzyć. Kiedy uznaje, że tak, wtedy podnosi ją i książka drży w jego palcach jak ślubna wiązanka panny młodej przed ołtarzem.
Niestety, mimo że nieustannie czyta i szuka w książkach znaku, czuje, że one sprzysięgają się przeciw niemu i nie dostaje ani jednego przesłania z nieba).
 
5.   – A książkę Hrabala Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać, pan zna? Z wiersza pani Fischerovej pożyczył sobie ten tytuł. Ale obaj, i Hrabal, i Havel, proszę pana, przestali się w niej kochać, gdy poznała swojego pierwszego męża. Też pisarza. Wyemigrowała z tym mężem do Szwajcarii, a on się tam potem zabił.
Mam ksero wywiadu, który znalazła mi czternaście lat temu bibliotekarka. Wywiadujący pyta Violę Fischerovą, co wpłynęło na to, że po samobójczej śmierci męża zaczęła pisać.
„Rok po tym, gdy z Josefem Jedličką, moim drugim mężem, »znaleźliśmy siebie«, pojechaliśmy samochodem na grób Pavla do Bazylei. Kiedy jechaliśmy, przed szybą auta zobaczyłam jego twarz, ale tak blisko, że się przeraziłam. Powiedziałam sobie: chyba się zabijemy, a Pavel jest tu po to, żeby nas odprowadzić na tamten świat. Nie zabiliśmy się i w drodze powrotnej zapisałam sobie coś na karteczce. Po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach. A rano miałam poczucie, że to wiersz klucz. Były to Drzwi do naszego domu z tomiku Wiersze za duszę Pavla Buksy. A dalej już szło”.
 
Drzwi do naszego domu
wrota otwartej rany
Schody aż lśnią
Ani kropli krwi
Jednego paproszka
Całe nasze życie
trwało szesnaście lat
i odegrało się w trzech pokojach
 
„Na początku sądziłam – mówiła dalej Viola Fischerová – że w ten sposób się dowiem, jaki był sens śmierci Pavla, a pisanie się skończy. Ale nagle zaczęły wypuszczać odnogi wiersze o czymś zupełnie innym. Tak właśnie się to zaczęło”.
 
6.   Z biblioteki poszedłem na pocztę główną, aby zajrzeć do książki telefonicznej.
– Dzień dobry… Nie, nie mam żadnej sprawy… Chciałem powiedzieć tylko, że przeczytałem pani wiersz w metrze… Nie bardzo wiem, co jeszcze bym miał dodać… Nie, Polakiem. Po prostu przeczytałem wiersz i jestem pod takim wrażeniem, że pomyślałem: muszę to pani powiedzieć.
 
7.   „Cokolwiek nas otacza, trafia do nas w przeróbce pojęć, czyli mowy – mówionej, pisanej albo obrazkowej”. Oczywistość tę (choć dla wielu, którzy uważają, że język jest zwierciadłem rzeczywistości, to nie jest takie oczywiste) sformułował poeta.
„Tym bardziej – pisał dalej – co minęło, nie jest nam dostępne inaczej niż w podwójnej przeróbce, jakiej poddał to umysł kiedyś i poddaje teraz. W innej postaci przeszłość nie istnieje. Kto utrzymuje inaczej, twierdzi po prostu, że niedający się objąć kalejdoskop czasu w każdej swojej ćwierci sekundy jest obecny w jakimś nadumyśle, który przeszłość, teraźniejszość i przyszłość ogląda równocześnie”.
Ten cytat z Czesława Miłosza o operacji umysłu na rzeczywistości miałem podkreślony od dawna. Czekał na swój moment. Nadaje się do antologii tekstów o NIE MA.
A więc – zawsze tylko ułomny raport pamięci.
Moje odkrycie Violi Fischerovej miało miejsce w grudniu 2004 roku. Poprzedni rozdzialik tej opowieści – odtwarzający, co mówiłem przez telefon – napisałem na początku kwietnia 2018 roku. Z przeświadczeniem graniczącym z pewnością, że tak właśnie wyglądała nasza rozmowa, kiedy stałem w kabinie na poczcie głównej.
Przysiągłbym.
Jednak pod koniec kwietnia, googlując Violę, znalazłem opublikowane w sieci zapisy z jej pamiętnika sprzed czternastu lat, a tam napisała:
„24 grudnia 2004
Przed południem telefonował mężczyzna, który się nie przedstawił, ale chciał znać mój adres mailowy. Ma dla mnie jakąś radosną niespodziankę. Najpewniej Święty Mikołaj.
1 stycznia 2005
Znów telefonował ten facet i znów chciał mój mailowy adres, ponoć go źle sobie zapisał. Skoro nie św. Mikołaj, spytałam, z kim rozmawiam. »To ma być niespodzianka« – powiedziała tajemnicza istota i się rozłączyła”.
 
8.   Pamięć to kurwa. Lub: kurwa, pamięć.
Tak powiedzielibyśmy sobie z Violą przy czerwonym winie. A może nie, może ona nie potraktowałaby tego tak poważnie. Powiedziałaby: ech, ta pamięć, kurwanoga…
Trudno wyjaśnić, dlaczego „noga”. To jej „przeklątko” – jak nazywa je tłumaczka wierszy Fischerovej na polski i przyjaciółka, Dorota Dobrew. Wtrącane raczej w teksty lżejszej wagi. Bo kiedy mówi o rzeczach naprawdę wkurwiających, to nie łagodzi kurwy nogą.
A więc dobrze, Violu: kurwanoga, pamięć! Relacje świadków są często ze sobą sprzeczne, bo pamięć nie jest pasywną rejestracją – nie zapisuje wszystkiego demokratycznie, jest tylko zapisem aktywnym – dopasowuje fakty do naszego założenia. Zmieniamy przeszłość tak, by wspomnienia pasowały do całego zapamiętanego obrazu.
(Myśl ta jest elementem wykładu z neurologii, a nie wrażeniologii reporterskiej).

9.   W pierwszym mailu piszę poetce, że w ramach prezentu świąteczno-noworocznego rozsyłam wiersz o wychodzeniu z cienia kasztanów znajomym w Polsce i Czechach. Przyjemność – jak dawno zauważyła ludzkość – jest niewielka, jeśli się nią z kimś nie podzielimy.
Niektórzy z moich polskich znajomych byli nawet zdziwieni, że Czesi mają poezję metafizyczną. (Mają, od metra. Przecież im mniej Boga, tym większa potrzeba metafizyki!).
Reagowali gorąco. „Wiersz piękny” – pisali, bo są to inteligentni znajomi, wiedzą, że trzeba używać słów krótkich i prostych. „Martwy”, a nie „ten, który odszedł” albo „u kresu drogi”. (Ja to wiem od Juliana Barnesa, a on chyba od Gustawa Flauberta).
Viola (w pamiętniku) ucieszona, że 24 stycznia przyszedł „dwumetrowy mail” z reakcjami polskich czytelników na jej wiersz. W całości zacytowała list od „jakiegoś pana, z którym Mariusz już dość długo koresponduje, ale nie wie, kto to jest”. (Tak jej go zaprezentowałem, dziś „pamiętam”, że mógł to być młody nauczyciel ze Śląska, ale jak miał na nazwisko?).
„Wiersz Violi Fischerovej – pisał – bardzo pasuje do »komunikacji«. W jego budowie i treści jest pokazana sytuacja człowieka w podróży – po sobie, przez siebie i przed siebie; podmiot jest też przedmiotem osobnym, ale i elementem całości – to jak przyglądanie się swojemu odbiciu w szybie pędzącego wagonu przy jednoczesnym posuwaniu się w określonym kierunku, w nieustannie zmiennym krajobrazie.
I to: »(…) skąd widzę siebie/ jak tuż za zakrętem/ znikam sobie na zawsze/ z oczu«.
Kiedy przyglądam się czasem ludziom, to tak, jakbym przyglądał się sobie, a jak ich słyszę, to słucham siebie. Jak w Niebie nad Berlinem Wendersa, kiedy przechodzący obok ludzi – nazwijmy go Anioł – słyszy ludzkie myśli i czasami odprowadza je, siebie w nich, na krawędź, za którą znika z oczu, przestaje być słyszalne owo obserwowane »ja«.
TO JEST GENIALNE.
Przypominam sobie scenę z innego filmu, w którym po zamku błąka się mężczyzna. Nagle trafia do sali, z której ilekroć chce wyjść, wpada na wybiegającą ze ściany kobietę, która upada przy schodach i zostaje ukłuta mieczem przez innego »ducha«, który biegnie za nią. Ta sekwencja powtarza się, ilekroć mężczyzna próbuje wyjść z sali na korytarz. Każdemu powtórzeniu towarzyszą niezwykłe wizje bohatera. Nie pamiętam, jak ta scena się kończy. Mam teraz podobne uczucie zapętlenia czasu, wpadnięcia w jakiś cudowny strumień świadomości. JAK PAN WIDZI, WIERSZ ZROBIŁ NA MNIE WRAŻENIE. PS Przeczytanie czegoś takiego w metrze musi być zaskakującym przeżyciem”.
Tyle czytelnik, cenny – jak się okazało – także dla niej.

 
Wesprzyj nas