Charlie Hernández nie wierzył w bajania babci, dopóki sam nie znalazł się w centrum wydarzeń, żywcem wyjętych ze starych latynoskich mitów. Ryan Calejo wykorzystał je do napisania przygodowej książki dla młodzieży, przybliżającej dziedzictwo kulturowe Ameryki Łacińskiej.
Charlie Hernandez, urodzony w Meksyku a mieszkający obecnie w Miami nastoletni Latynos, dorastał słuchając opowieści swojej babci o czarownicach i potworach z legend iberyjskich i mitów z Ameryki Środkowej i Południowej. Babcia postarała się, by Charlie nauczył się jak najwięcej o złych bestiach z innych światów. Nie bez przyczyny, jak się okaże…
Nastolatek od zawsze był dumny ze swojego dziedzictwa kulturowego, a dzięki opowieściom babci posiadł encyklopedyczną wiedzę o potworach i upiorach, które od kilku wieków były bohaterami ludowych bajań, wpływających na wyobraźnię dzieci hiszpańskojęzycznych. I chociaż babcia czasami sugerowała, że opowieści mogą być czymś więcej niż tylko mitem, Charlie zawsze był pragmatykiem, uważając opowieści za bajki, mające powstrzymać małe dzieci przed niewłaściwym zachowaniem. Chłopak zmienił zdanie, gdy jego rodzice zniknęli a rodzinny dom spłonął doszczętnie. Wkrótce potem on sam zaczął doświadczać dziwacznych zmian – na głowie pojawiły się rogi, a na całym ciele zaczęły wyrastać pióra, a kiedy znalazł medalion swojej matki z mapą w środku, wszystko stało się jeszcze dziwniejsze! Charlie zaczął zdawać sobie sprawę, że historie jego babci nie były zwykłymi gawędami.
Z pomocą przyjaciółki Violet Rey, reporterki szkolnej gazetki obdarzonej zdolnościami detektywistycznymi, Charlie odkrywa, że mapa z medalionu przedstawia układ starego cmentarza w mieście. Kierując się umieszczonymi na niej wskazówkami dwójka nastolatków wyrusza na poszukiwania rodziców Charliego i informacji na temat cielesnych zmian, których doznaje chłopiec. W trakcie poszukiwań Charlie musi wykorzystać całą wiedzę, którą podzieliła się z nim babcia, aby pozostać przy życiu, a na jego drodze jedna po drugiej pojawiają się słynne mitologiczne postacie, które albo pomagają, albo szkodzą, wierząc, że Charlie jest morfantem, bohaterem, który pokona najpotężniejszą czarownicę na świecie.
Ryan Calejo sięga po motywy obecne od wieków w kulturze i mitologii ludów Ameryki Środkowej i Południowej
W debiutanckiej powieści „Charlie Hernández i Liga Cieni” Ryan Calejo sięga po motywy obecne od wieków w kulturze i mitologii ludów Ameryki Środkowej i Południowej, budując klasyczny scenariusz walki ziemskich sił dobra z pragnącymi opanować nasz świat legionami złych stworów z zaświatów. Charlie i Violet, odkrywając oparte na mitach wskazówki i ich znaczenie, muszą stanąć do walki – o własne życie i o nasz świat. W powieści pojawia się kilkanaście mitologicznych postaci z całego hiszpańskojęzycznego świata, przy czym Calejo osią fabuły czyni mit o młodym bohaterze, obdarzonym szczególną zdolnością morfanta, osoby manifestującej jakąś cechę zwierzęcą, pozwalającą mu na podjęcie walki ze złem.
Tempo powieści Calejo jest dobrze wyważone pomiędzy ekscytującą fabułą i chwilami oddechu a dowcipne dialogi sprawiają, że książka jest zabawna dla odbiorcy w każdym wieku. Struktura fabuły, choć szablonowa, nabiera świeżości dzięki wykorzystaniu mało znanych a fascynujących postaci ze starych opowieści ludowych, a dla młodszych czytelników dodatkową atrakcją będą szybka i zróżnicowana akcja, mroczna atmosfera, liczne niebezpieczeństwa, którym muszą stawić czoła bohaterowie, wykorzystując swoje zdolności oraz przyjazny i pełen humoru styl autora. ■Wanda Pawlik
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Charlie Hernández i Liga Cieni
Przekład: Teresa Tyszowiecka-Tarkowska
Seria: Charlie Hernández, tom I
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 16 października 2019
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Baśnie i mity, zwykła mawiać moja abuela*, to prawdy dawno zapomniane przez świat. Pewnie dlatego zbierała je tak, jak niektórzy zbierają znaczki albo kubki z motywem kotów. Kolekcjonowała opowieści o olbrzymich, rogatych, wężopodobnych stworach morskich, o psach-wampirach, których oczy lśniły krwawą łuną, o straszliwych ludożerczych ghulach, które czaiły się w nocy, żeby porywać niegrzeczne dzieci.
Opowieści babci pochodziły z całego hiszpańskojęzycznego świata. Od Madrytu po Quito, od Meksyku po Buenos Aires. Za większością z nich stała wielusetletnia historia, prawie tak stara jak kultury, które były dla nich pożywką.
Niektóre legendy rozprzestrzeniały się po świecie szybko, jak pożar buszu. Inne nigdy nie opuściły zapadłych dziur, w których opowiedziano je po raz pierwszy.
Moja babcia przez całe życie była zafascynowana mitologią latynoską z jej legendami, opowieściami i folklorem – odkąd sięgam pamięcią, stale przekazywała mi swoją wiedzę. Kiedy byłem mały, w leniwe sobotnie popołudnia przesiadywaliśmy w kuchni. W gumowych klapkach i w stroju Power Rangersów przysłuchiwałem się ulubionym opowieściom babci, które wygrzebywała z pamięci. Gestykulując żwawo śniadymi, pomarszczonymi rękami, przywracała do życia śmiertelne boje krwiożerczych potworów.
Później odpytywała mnie z tych opowieści: mieliśmy swoją zabawę, podobną trochę do gry w kalambury – ona robiła prosty szkic jednej z postaci, ja zaś musiałem zgadnąć kto, a raczej zwykle co to jest. Jeśli udało mi się odgadnąć cztery razy z rzędu, w nagrodę pozwalała mi pić mleko skondensowane prosto z puszki, co było jedyną rzeczą, która sprawiała mi jeszcze większą frajdę niż jej opowieści.
W tamtych czasach uważałem, że babcia robi to dla przyjemności, że jest to tylko nasza wspólna zabawa. A przecież moją czujność powinien obudzić choćby fakt, że abuela nie znosiła gier towarzyskich.
* abuela – babcia
Jak dziś pamiętam pierwszą noc na komisariacie. Wysoki zastępca szeryfa mówił, że wszystko będzie dobrze, że nie mam się czym martwić, że znajdą moich rodziców – obiecują. Potem wręczył mi obgryziony ołówek HB, rzucił żółty notatnik na biurko przede mną i polecił mi spisywać wszystko, co pamiętam, z najdrobniejszymi szczegółami, nawet to, co czuję.
Nie wiem, co było gorszym obciachem – to, że ledwie byłem w stanie utrzymać ołówek w drżących, spotniałych dłoniach, czy to, że nie miałem nic do napisania. Tak się bowiem składało, że tego ranka, kiedy moi rodzice zniknęli, wyszedłem akurat do sklepu z gitarami. I nie było mnie też po południu, kiedy dom spłonął – bo pojechałem na rowerze na całodniową wyprawę do Zoo Miami. I dlatego przez trzy kwadranse udało mi się napisać tylko dwa słowa, ale były to najprawdziwsze słowa, jakie napisałem w życiu: „Boję się”.
Bałem się tak, że zatykało mi dech w piersi. Tak bardzo, że czułem, jak krew tętni mi w dłoniach i stopach. Ale nie umiałem o tym pisać.
Siedziałem jak skamieniały w małym pokoju przesłuchań, z mokrymi od łez policzkami, i czekałem na powrót zastępcy szeryfa. Czekałem na chwilę, gdy okaże się, że to wszystko jest tylko złym snem.
I wtedy pojawił się ten ból. Miałem wrażenie, jakby osa użądliła mnie w obie skronie. Ból, palący i ostry, trwał tylko chwilę. Pamiętam, jak przeczesałem dłońmi włosy i nagle poczułem coś dziwnego. Pamiętam, jak wstałem i poszedłem do mikroskopijnej łazienki na końcu korytarza, żeby przejrzeć się w lustrze. Pamiętam nawet ciche skrzypienie trampek na brudnych, odrapanych kaflach.
Ale najwyraźniej pamiętam chwilę, kiedy odkryłem, że po obu stronach głowy wyrzynają mi się rogi. Miały kolor starego złota. Jak miód wymieszany z ziemią.
To był najgorszy dzień mojego życia. Ale następne okazały się niewiele lepsze. Ponieważ nie miałem żadnych żyjących krewnych (moja abuela umarła, kiedy miałem dziewięć lat), a opiece społecznej trudno było znaleźć dla mnie miejsce, spędziłem prawie dwa tygodnie, śpiąc na odrapanej pryczy w jednej z wolnych cel aresztu na komisariacie. Co wieczór siadałem na składanym krześle obok drzwi do centralki komisariatu, podsłuchując dyspozytorów z nadzieją, że usłyszę coś – cokolwiek – na temat moich rodziców. I co wieczór spotykało mnie rozczarowanie.
Para rogów wyrzynających się z mojej głowy powodowała, że mimowiednie wracałem myślami do opowieści mojej abueli – zwłaszcza o morfancie. W tych historiach młody bohater nieodmiennie pokonywał swoją prześladowczynię – złą, narcystyczną, dwakroć przeklętą wiedźmę – przybierając jakąś zwierzęcą postać. Zwykle wyrastało mu coś dziwnego: płetwy, kopyta albo skorupa pancernika, i choć mogłem się doszukać pewnych podobieństw z moim przypadkiem (pominąwszy walkę ze złą wiedźmą), mimo najlepszych chęci nie dałem rady się w nich dopatrzyć związku ze swoją obecną sytuacją.
To były tylko zmyślone historyjki. Bajeczki dla dzieci.
A potem, mniej więcej po tygodniu, nie wiedzieć czemu, rogi nagle zniknęły. Po prostu obudziłem się któregoś ranka, sięgnąłem pod kaptur bluzy, a ich już nie było. Wtedy doszedłem do wniosku (jak pewnie zrobiłby każdy w mojej sytuacji), że przeżyłem coś w rodzaju załamania nerwowego i mój przerażony umysł rozpaczliwie pomieszał fakty z fikcją, by przenieść mnie do czasów, kiedy czułem się bezpieczny, otoczony ludźmi, którzy mnie kochali i troszczyli się o mnie, i nigdy nie pozwoliliby, żeby włos spadł mi z głowy.
Przynajmniej to sobie próbowałem wmawiać.
Do chwili, kiedy stało się coś niepojętego.
Znowu.
Tym razem zdarzenie nastąpiło w najgorszym możliwym miejscu – w szkole. A konkretnie w Gimnazjum imienia Ponce de Leona. I tak jak poprzednio to coś dopadło mnie nagle, jak grom z jasnego nieba.
W tamtym okresie moje życie prawie wróciło do normy. Minął już miesiąc od czasu rogów, zaczynał się rok szkolny, a moi dwaj najlepsi kumple wrócili z wakacji. Przede wszystkim jednak nie spałem na komisariacie – władze stanowe znalazły dla mnie tymczasową opiekunkę, która mieszkała w tej samej okolicy, i zainstalowałem się na jej zakurzonym strychu. Nie był to luksus, ale i tak moja nowa kwatera biła na głowę obskurną celę z pustaków o wymiarach dwa na dwa i pół metra.
Tak więc siedziałem, przysypiając z lekka na trzeciej lekcji – historii, kiedy moje życie znów odbiło w nieprzewidzianym kierunku.
Inaczej niż w przypadku rogów nowa transformacja zaczęła się od swędzenia. Piekącego, lekko bolesnego świerzbienia w dole pleców, które stamtąd rozpełzało się po całym ciele. Dotarło do góry pleców, rozeszło się po bokach i ramionach. Jakby wojska pełzającego robactwa urządziły sobie na mnie manewry!
Drapałem się non stop, ale nie pomagało. Swędzenie stawało się coraz bardziej dokuczliwe, a skóra płonęła i paskudnie się łuszczyła. I nagle stało się to. Wielkie szare pióro wyskoczyło na moim przedramieniu jak ręka zombie z grobu. Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy może nudny wywód pana Henry’ego na temat rewolucji francuskiej wywołał u mnie senne omamy (co się wcześniej zdarzało). Ale zaraz wyskoczyło następne pióro, tym razem z malutkiego otworu w zgięciu lewej ręki. Krew skrzepła mi w żyłach.
„O Boże! – krzyknąłem bezgłośnie. – Tylko nie to!”
Zerwałem się z miejsca i rzuciłem do drzwi, zrywając po drodze z dziurkowanej tablicy czerwoną imienną przepustkę na korytarz.
– Hej, Charlie, dokąd idziesz?! – dobiegło mnie jeszcze wołanie pana Henry’ego, ale nie zatrzymałem się ani się nawet nie obejrzałem.
Na szczęście korytarz był pusty: żadnych ósmoklasistów miętoszących się przy schodach, żadnych dyżurnych w żółtych odblaskowych koszulkach patrolujących korytarze z walkie-talkie.
Minąłem pędem ścianę szafek, skręciłem za róg, przez ciężkie metalowe drzwi obok szkolnych warsztatów – oddech miałem coraz płytszy i szybszy – potem parę schodków na górę do ubikacji dla chłopców, w której na szczęście też nie było nikogo. Zanurkowałem do pierwszej kabiny, zdarłem koszulę i zdębiałem.
Moją pierś, jeszcze przed chwilą gładką i nieowłosioną jak pupa niemowlęcia, porastał gąszcz paskudnego pierza. Zacząłem gwałtownie wyrywać z siebie pióra. Jak się miałem przekonać, nie było to wcale zabawne, wręcz przeciwnie – nieprawdopodobnie bolesne. Coś jak skubanie brwi pincetą, tylko że te „brwi” miały długość małego palca i twardy keratynowy korzeń, który wrastał głęboko w moje pory, o wiele głębiej niż cebulka włosa.
Wyrywanie było koszmarem. Łzy spływały mi po policzkach i musiałem zagryźć wargi, żeby nie krzyczeć. Ale nie poddawałem się, wręcz przeciwnie: skubałem coraz szybciej, przy każdym szarpnięciu zaciskając powieki z bólu i wrzucając pióra garściami do muszli. Darłem pierze, krzywiłem się, wyrzucałem i tak w kółko. Powoli wstrzeliłem się w pewien rytm, ale gdy po jakimś czasie otworzyłem oczy, zamarłem ze zgrozy. Muszla kipiała od piór, a ja byłem dalej opierzony. To mogło znaczyć tylko jedno: odrastały szybciej, niż je wyrywałem!
– O nie! – krzyknąłem. – Nie, nie, nie!
W głowie kłębiły mi się myśli. Próbowałem spuścić wodę – bez skutku. Spróbowałem znowu, tym razem szarpiąc za spłuczkę, ale pióra wcale nie zniknęły w odpływie, za to woda ze złowieszczym gulgotem zaczęła wypełniać muszlę od dołu.
Zamarłem. Zamarłem z przerażenia, widząc, jak woda wzbiera, podnosi się coraz wyżej i zaczyna przelewać przez brzegi muszli klozetowej, by wypływać na podłogę. Gulgot przeszedł teraz w dziwne krztuszenie się. W nozdrza uderzył mnie fetor „dwójki”, nie mówiąc o jeszcze ostrzejszej woni „jedynki”.
W panice zajrzałem do toalety, próbując znaleźć jakiś sposób, żeby spłukać to świństwo. Był to błąd. Ponieważ właśnie w tej chwili z czeluści muszli trysnęła fontanna obrzydlistwa zaprawionego płynem do WC, chlustając mi w twarz i kładąc mnie na łopatki. Wypadłem przez drzwi kabiny i wylądowałem z chlupotem na posadzce. Świat się zakołysał. Dusiłem się, kręciło mi się w głowie.
Ale kiedy doszedłem do wniosku, że już gorzej być nie może, z sąsiednich kabin dobiegł mnie stłumiony gulgot i nagle pięć odpływów wezbrało – w pisuarach też!
Przez chwilę myślałem, żeby to posprzątać czy choćby rozłożyć na podłodze papierowe ręczniki, aby wchłonęły wodę. Ale potem dotarło do mnie, że we wszystkich ubikacjach w szkole nie ma dosyć ręczników, żeby to wytrzeć!
Podniosłem się z posadzki i podbiegłem do drzwi. Uchyliłem je lekko i wyjrzałem na zewnątrz. Na korytarzu nie było żywego ducha. Dobra nasza! Tylko – jak długo można na to liczyć? Kiedy wybiegałem z klasy, do końca lekcji został może kwadrans, a nie umiałem powiedzieć, ile czasu minęło od tamtej chwili.
Nieważne. Tak czy owak musiałem się stamtąd wydostać. I znaleźć coś, co zakryje pióra.
Niestety, tylko jedno miejsce przyszło mi do głowy.
Gabinet dyrekcji gimnazjum mieścił się na parterze, obok wejścia do budynku. Pudło ze znalezionymi rzeczami zwykle stało w pokoju nauczycielskim, a więc w miejscu, do którego najtrudniej się dostać niepostrzeżenie, ale nie miałem wyboru.
Wszedłem – wśliznąłem się – błyskawicznie chowając ręce pod podkoszulkiem i skrzypiąc przemoczonymi trampkami po burym linoleum.
W dyrekcji urzędowała sekretarka, pani Ambers. Przez szklane okienko widziałem, jak siedząc za biurkiem, zaaferowana wertuje wielką stertę żółtych papierzysk i ochrzania kogoś przez telefon.
Teraz albo nigdy.
Zrobiłem głęboki wdech, wypuściłem powietrze powoli przez nos, po czym otworzyłem ostrożnie drzwi (zardzewiałe zawiasy stanowiły niezłą namiastkę alarmu przeciwwłamaniowego) i wśliznąłem się do środka.
Przemknąłem obok pani Ambers, która wciąż perorowała do słuchawki, i zakradłem się do małego pomieszczenia z automatem ze słodyczami – tylko dla nauczycieli – i ekspresem do kawy.
Kiedy mój wzrok padł na pudło na laminowanym stoliku na środku pokoju, z radości o mało nie huknąłem na pełne gardło La Cucarachy. Jednak czas naglił, więc tylko uniosłem zwycięsko pięść do góry i dopadłem pudła. Właśnie wkładałem rękę do środka, kiedy za moimi plecami rozległ się szorstki basowy głos:
– A ty co tutaj robisz?
Podskoczyłem i odwróciłem się. W drzwiach stała wsparta pod boki pani Kirilenko. Pani Kirilenko była u nas dopiero od niedawna i chociaż miała niewielu uczniów – tylko ósmoklasistów, którzy szli programem dla zaawansowanych – pogłoski o tym, że twardo wymaga dyscypliny, szerzyły się jak zakaźna choroba. Była ostatnią osobą pod słońcem, jaką chciałem w tej chwili spotkać.
– Mmm, ja… ja właśnie szukam czegoś, co zostawiłem w sali. Szukam tej, no, kurtko-swetro-bluzy.
Inaczej mówiąc: w tym pudle wszystko, co ma rękawy, jest moje.
Ciemne oczy belferki zwęziły się podejrzliwie.
– Czy mi się zdaje, czy z rękawa sterczy ci pióro? – spytała z silnym rosyjskim akcentem.
– Pióro? Co, gdzie, jak? – Z przerażenia zrobiłem krok do tyłu, ładując się na lodowatą ścianę. – Ja nie mam żadnych piór. Jak każda normalna osoba składam się tylko ze skóry i kości.
Naparła na mnie potężnym torsem.
– Wysuń ręce z podkoszulka.
– Że co? – pisnąłem cienko.
– No, już! – Jej głos był tak donośny i władczy, że musiałem się podporządkować. Powoli, opornie wysunąłem rozdygotane ręce z przemoczonych rękawów podkoszulka.
Pani Kirilenko mało oczy nie wyszły z orbit.
– Zaraz wszystko wyjaśnię – zacząłem składać obietnicę bez pokrycia, ale przerwała mi.
– Nie musisz. – Gestem ręki nakazała mi milczenie. – Dobrze wiem, co tu jest grane.
Byłem zaszokowany.
– Naprawdę pani wie?
– Da, da, sprawa jest jasna. Bierzesz udział w próbach do przedstawienia pani Tannenbaum.
– Że… że co? – Nagle olśniło mnie, że podsuwa mi dobry trop. – Tak jest! – potwierdziłem skwapliwie.
– Z tego, co widzę, tym razem obniżyła loty. Może straciła to coś, co przedtem miała, ale w sumie to i tak nie najgor… – Wyszarpnęła piórko z mojego, i tak już zmaltretowanego, przedramienia. Wzdrygnąłem się. – Coś nie tak?
– Nie, nie. W ogóle mnie nie zabolało. – Otrzepałem się.
– Mogła użyć jakiegoś specjalnego kleju. – Pociągnęła za kolejne piórko, tym razem na ramieniu, na wysokości pachy, a ja zawyłem w duchu. Gdyby wbiła żywcem pinezkę, chyba mniej by mnie bolało.
– Pewnie to klej do charakteryzacji?
– O, to, to – wystękałem.
– Mało kto w waszej szkole wie, że zanim zostałam nauczycielką, działałam w służbach wywiadowczych – wyznała. – Niełatwo zamydlić oczy moskiewskiej niedźwiedzicy.
Potem z cieniem uśmiechu na ustach (nie należało się chyba więcej spodziewać ze strony pani Kirilenko) ta niezbyt wylewna olbrzymka obeszła dookoła okrągły stolik i zajrzała do pudła.
– Przyznam, że w sytuacji chronicznego niedofinansowania szkół przez władze stanowe nie dziwię się, że pani Tannenbaum próbuje wyszperać jakiś kostium w tym pudle. Dobrze, że ktoś w naszym gronie pedagogicznym przejawia przedsiębiorczość.
Gdy przechyliła pudło w moją stronę, o mało się nie popłakałem. W środku leżała tylko ohydna fioletowa kurtka upstrzona kleksami czerwonej farby posypanej sraczkowatym brokatem. Pewnie jakiś nieszczęsny dzieciak dostał ją pod choinkę od zakręconej ciotki i przemyślnie „zgubił” w szkole. Swoją drogą, miała długie rękawy…
– O, proszę, świetnie się nadaje – powiedziałem, siląc się na entuzjazm.
– Naprawdę? – zdziwiła się, podając mi kurtkę. W jej gorylich łapskach kurtka ginęła jak ubranko dla lalki. Zresztą i tak wyglądała na rozmiar XS – w najlepszym wypadku.
– Łał, pasuje jak ulał do mojej roli. Wystawiamy adaptację tego, no… Szekspira. A ja będę grał… Hamleta stylizowanego na człowieko-ptaka w pstrokatej kurtce.
Pani Kirilenko uniosła brwi w zaskoczeniu.
– Serio?
– Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Ale będzie ubaw po pachy, może mi pani wierzyć.
Wyglądała na niezbyt przekonaną, ale i tak wydała mi kurtkę.
Szybko wbiłem się w rękawy, starając się nie myśleć o tym, że wyglądam jak kretyn. Jak dotąd najbardziej dziwacznym strojem, w jakim się pokazałem w gimnazjum, była guayabera – odbiło mi na jej punkcie, kiedy obejrzałem zdjęcia, na których mój abuelo ścinał w polu trzcinę cukrową w takiej koszuli. W drugiej klasie chodziłem w niej non stop przez parę miesięcy i chociaż wyróżniałem się strojem na tle uczniów państwowego amerykańskiego gimnazjum, to był pikuś w porównaniu z tym, jak miałem się rzucać w oczy w tej żałosnej namiastce ubrania.
Pani Kirilenko przyglądała mi się bacznie.
– Czyli Szekspir i pióra, da?
– Yhm. Wolałbym nie zdradzać szczegółów, bo jestem związany tajemnicą.
– Tajemnicą? Dobrze wiem, o czym mówisz. Tajność to podstawa operacji KGB. – Puściła do mnie oko. – Pozwól jednak, że o coś spytam: czemu trąci od ciebie wychodkiem?