“Nasze życie” to książka wypełniona emocjami, miłością i odrobiną ironii, opowieść o nieuchronności przemijania naszego życia, cennych chwilach, które się na nie składają i okruchach wspomnień, do których trzeba wracać.


Jeanne, narratorka powieści Marie-Hélène Lafon, emerytka, którą życiowe wybory postawiły w sytuacji trwałej samotności, ma dużo wolnego czasu. Przy okazji spacerów czy zakupów w pobliskim markecie lubi obserwować ludzi, ze strzępków zasłyszanych rozmów i drobnych codziennych zdarzeń z ich udziałem próbuje zrekonstruować historię ich życia. Zerka na ludzi z życzliwością, jej ciekawość nie jest nachalna, słucha, patrzy i w myślach notuje spostrzeżenia. “Mam oko, prawie niczego nie zapominam, a jak o czymś zapomnę, to wymyślę. Zawsze tak robiłam…” – tak mówi o sobie Jeanne.

To zainteresowanie życiem innych, budowanie z mniej lub bardziej precyzyjnych danych historii ich losów, staje się centrum życia Jeanne. Te wymyślone biografie przeplata ze swoimi wspomnieniami, z migawkami z udziałem ludzi, których kochała, z którymi łączyły ją takie czy inne związki, którzy odeszli z jej życia. Babcia Lucie, Karim, ukochany który zniknął bez słowa wyjaśnienia, Gordana, kasjerka z marketu, stali klienci tego sklepu, i wielu innych. Jeanne, samotna w środku obojętnego tłumu przechodniów, obserwuje, analizuje, wymyśla to, co nie jest widoczne gołym okiem, ale prawdopodobne, oddaje się wspomnieniom o niezapomnianej i utraconej miłości. Z tych fragmentów wydarzeń realnych i wymyślonych tka sieć splecionych losów, których wspólnym mianownikiem okazuje się samotność i smutek.

Autorka buduje narrację wokół dwóch postaci – Gordany i Horacia, imigrantki pracującej w sklepie i mężczyzny w średnim wieku opiekującego się chorym ojcem. Jeanne fantazjując na temat ich życia, kształtując je tak lub inaczej, wyobraża sobie, że również jej losy mogły być inne: to mogły być jej dzieci, których w rzeczywistym życiu nie miała, jej rodzina, która rozpadła się wraz ze śmiercią babci.

“Nasze życie” to książka wypełniona emocjami, miłością i odrobiną ironii, opowieść o nieuchronności przemijania naszego życia, cennych chwilach, które się na nie składają i okruchach wspomnień, do których trzeba wracać. Utracone szanse i przeznaczenie, ciało, które się męczy coraz szybciej, przyjaciele, którzy nas opuszczają, szare miasta, poranna kawa w promieniach słońca, dzieci, które odchodzą, miłość, starcy ze swoimi duchami – to nasze życie.

Marie Hélène Lafon ma rzadki dar tworzenia głęboko poruszających i ludzkich historii zwyczajnych ludzi, opierając się jedynie na banalności życia codziennego.

Lafon pisze precyzyjnie, wydaje się, jakby każde słowo było jedynym możliwym. O swoich bohaterach opowiada bez patosu, z pewnym dystansem podszytym skromnością i szacunkiem. Autorka daje czytelnikowi wybór – musi on sam określić swoje uczucia w stosunku do bohaterów i historii. Niemniej jednak mimo pozornej prostoty opowieści Lafon są pełne liryzmu i wielkiej siły emocjonalnej, a między wierszami dostrzec można ukryte sugestie, klimaty i spostrzeżenia o naszej współczesności. Jej proza sprawia, że czytelnik na własnej skórze odczuwa wibrujące emocje, głosy, zapachy i smaki.

Marie Hélène Lafon ma rzadki dar tworzenia głęboko poruszających i ludzkich historii zwyczajnych ludzi, opierając się jedynie na banalności życia codziennego. W swoje historie wplata także problemy współczesności – opowiada o imigrantach, rasizmie, samotności mieszkańców dużych miast, coraz bardziej efemerycznych związkach i rozpadzie więzi rodzinnych. Nikodem Maraszkiewicz

Marie-Hélène Lafon, Nasze życie, Przekład: Agata Kozak, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 25 września 2019
 
 

Marie-Hélène Lafon
Nasze życie
Przekład: Agata Kozak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 25 września 2019
 
 

Ma na imię Gordana. Jest blondynką. Cierpką od nadmiaru woli blondynką o szorstkich włosach. Wzrok odwraca się od czaszki Gordany, tak jakby odkrył i bez jej wiedzy wyrwał dla siebie jakąś bardzo intymną jej cząstkę. Ma zaciśnięte usta. Krótki, uparty korpus zawziętej kobiety, leciuteńko pochylony, mała głowa pozostaje w jego osi. Domyślamy się mocnych, dużych zębów ukrytych za wargami, które są wąskie i różowe. Uśmiech Gordany mógłby wybuchnąć jak petarda na 14 Lipca. Nie widzimy jej uśmiechu, jedynie go sobie wyobrażamy. Pozostajemy na skraju tego, czym zapewne byłby w innym miejscu i w innym życiu uśmiech Gordany, gdyby zdjąć z niego zawleczkę. I jej śmiech. Śmiech gardłowy, niski, chrapliwy, nieomal katastroficzny. Śmiech akrobatyczny i intensywnie seksualny. Szyję Gordana ma długą, kremową, solidną, mięsistą. Ta zamieszkana przez potężne siły szyja ukorzenia ją w życiu jak drzewo w ziemi. Niewyszukane sweterki Gordany, z wycięciem półokrągłym albo w serek, odsłaniają tę szyję jako zasadniczą część ciała, któremu nie brakuje też innych atutów fizycznych. Długie, szczupłe, kształtne uda schodzą w dół zdecydowanym pasmem. Spoczywają płasko, wciśnięte w dżinsy, jedno przy drugim, nieruchome dary ofiarne. Gordana nie krzyżuje nóg, byłaby to pozycja nie do wytrzymania. Siedzi wyprostowana, w czerwonym fartuchu z białą lamówką, który otwiera się na jej zgrabnych udach. Co można powiedzieć o piersiach. Zapiąć fartuch to jeszcze byłoby za mało. Są obfite. Ani skromne, ani obrzmiałe, przekraczają pojęcie; nie da się ich zaklasyfikować ani powstrzymać, ani streścić. Nie ma przebacz, jeśli chodzi o piersi Gordany, są ponad miarę, ponad granice, nie oszczędzają nas, niczego nam nie oszczędzą, nie mają względu na osobę, obrażają uczucia widzów, sieją niezgodę, niczego nie szanują, są zupełnie niewychowane. Nie znoszą sprzeciwu ani oporu. Odbierają pewność siebie. Człowiek stoi naprzeciw nich, chciałby myśleć o zakupach, wykonywać opanowane gesty, wyjąć położyć ułożyć opróżnić wypełnić, karta kod PIN. Wysilamy się zbieramy w sobie staramy, wszyscy, mniej lub bardziej, kobiety i mężczyźni, starzy młodzi średni; to jednak przenika, wypływa, to jest rzecz organiczna. Uparty perłowy blask gotów przebić się przez tkaninę, wydobyć na przekór wszystkiemu z tego niesłychanego ciała, niewyobrażalnego, o idealnej ciepłocie, opalizującego i pełnego słodyczy, gęstego i miękkiego. Chciałoby się usiąść w skupieniu, zamknąć oczy, złożyć ręce i wyrzucać z siebie zatracone litanie; pochłaniałoby się te smaki, posmaki, ziarnistości, konsystencje, zapachy delikatne lub przeszywające. Zapomniałoby się języka w gębie, postradało rozum. Piersi Gordany wyskakują, rozległe i pewne, sterczące. Twardy biust kobiety młodej i opancerzonej.

Opancerzonej, bo życie jest trudne. Gordana nie ma jeszcze trzydziestu lat. Jej ciało wydziela zapach przeciwności losu i wiecznego zmęczenia. Świat stawia jej opór, niczego nie dostała za darmo, ani ona, ani te, które ją poprzedziły, zrodziły i wrzuciły tu, do czwartej kasy w sklepie Franprix przy ulicy Rendez-Vous numer 93 w dwunastej dzielnicy Paryża. Ciało Gordany, jej głos, akcent, imię i postawa pochodzą z daleka, znad pozamykanych granic, z przymusowych emigracji, ze zniszczeń historii, która miażdży ludzkie istnienia uderzeniami traktatów skleconych w mniejszym lub większym pośpiechu. Nie wiadomo, gdzie Gordana była dziewczynką. Zakładam koniec lat osiemdziesiątych, wschód Wschodu, ostatnie podrygi ledwie zipiących republik. Domyślam się smętnych przedmieść, braci i sióstr, zarówno młodszych, jak i starszych, ojca o pociągłej twarzy, długich nogach, jasnych oczach, zębach, które popsuły się w młodym wieku, matki, umęczonej, nie do zdarcia, i szkoły, która nie ma niczego do zaoferowania, chropawego języka, jednego z tych, które nazywa się mniejszościowymi, angielskich piosenek i, już od wczesnych lat, marzeń o gdzie indziej. Tam Gordana miałaby cztery albo pięć lat, cienkie warkoczyki obwiązane zieloną wstążką, wąski tors, nogi już długachne, sylwetkę przekrzywioną i oczy spuszczone na drżący skarb w koszyku swoich zaokrąglonych ramion, szczeniaka o kwadratowym, białym pyszczku, niedokończonego jak ona, niezupełnie wykształconego z pierwotnego chaosu i bez gwarancji na przyszłość. Podwórze przygniecione szarym słońcem, za plecami Gordany klatki na króliki, po jej lewej stronie mocne, nagie ramię kobiety prawdopodobnie starej, znużonej pracami, które łamią i zginają ciało. Może to jej babka. Odciętych przez fotografię stóp Gordany nie widać. Kolory sprane, blady pasek nieba, wzorzysta spódnica, niezmiennie brąz z zielenią, biała bluzka bez rękawów, letni dzień sprzed bardzo dawna, światło, agresywny, ciężki upał i psi miot, którego matka w połogu nie próbowała bronić i tylko pozwoliła, by ten jeden ocalały, wybrany, z kwadratowym pyszczkiem, gmerał przy jej różowawych nabrzmiałych sutkach. Widziałam to zdjęcie, podniosłam je, gdy wyśliznęło się wraz z dwoma innymi z portfela Gordany; przyjrzałam się i rozpoznałam Gordanę, która nie miała pojęcia, że jej portfel wpadł pod kasę; rozpoznałam ją po długiej szyi i zaokrągleniu podbródka. Wszystko zobaczyłam, wszystko zapamiętałam, przez czas potrzebny na to, by odwrócić drugie zdjęcie i także się go nauczyć, i oddać doprowadzony do porządku portfel Gordanie, która skończyła właśnie obsługiwać poprzednią klientkę.

Mam oko, prawie niczego nie zapominam, a jak o czymś zapomnę, to wymyślę. Zawsze tak robiłam taka była moja rola w rodzinie aż do śmierci Lucie, tej prawdziwej, drugiej śmierci. Chciała tylko moich opowiadań, mówiła, że przy mnie widzi lepiej niż przed atakiem. Atakiem nazywała dzień swojej pierwszej śmierci; była wesoła, wcale nie przygnębiona, żywa, uwolniona, tak właśnie mówiła, uwolniona. Nie pytałam, od czego, może od tych pustych lat, które upłynęły między śmiercią jej męża a jej chorobą, w zasadzie niecałe osiem lat, ale to były dziewięćdziesiąt cztery miesiące, kara za nic i za nikogo, takiego wyrażenia używała, jakkolwiek nie uskarżała się; nic i nikt, jedyna córka daleko, gdzie diabeł mówi dobranoc, koło Moulins, urobiona po łokcie między trojgiem małych dzieci i wiejskim sklepem spożywczym, Augustin zaś w grobie, jej śmietankowy Augustin, skarb nie człowiek, rajski kwiat, życiowy atleta, wirtuoz dnia powszedniego, żywe srebro, król buraka i cykorii; dziadek, podobnie jak jego ojciec, a przed nim ojciec ojca, był zarządcą dużego majątku ziemskiego w departamencie Pas-de-Calais i prawdopodobnie lepszym mężem niż ojcem; moja matka niewiele o nim mówiła prócz tego, że był niepocieszony z powodu braku syna, który by przejął pałeczkę i podtrzymał ród. Pałeczka i ród powracały również w opowieściach babki Lucie, która cichutko śmiała się z niespełnionych nadziei swojego Augustina. Śmiałam się wraz z nią, mimo że nie wszystko rozumiałam z tych dawnych historii; jedyne, co wyczułam bardzo wcześnie, to czyhającą za pewnymi momentami ciszy przepaść, w którą na zawsze runęły lata obu wojen, a także spotkanie moich rodziców, zapewne w Nevers, gdzie mieszkała wtedy chrzestna mojej matki, której nie poznałam ani ja, ani moi bracia, emerytowana nauczycielka, niezamężna, wysokiego wzrostu, zmarła w 1942 roku. Babka Lucie nazywała mnie swoim kurczaczkiem, bułeczką albo słodyczką, kiedy skończyłam piętnaście czy szesnaście lat, a jej się wydawało, że ładnieję i że będę podobała się chłopcom, a oni mnie, i że się zakocham. Wierzyła w to, w co wierzy i chce wierzyć każda babcia, jeśli jest niewidomą śmieszką, a jej wnuczka, jedna jedyna, kończy piętnaście lat. Pozostałe wnuki to chłopcy, którzy łatwiej zapominają i kręcą się wokół własnej osi, nie są tak skorzy, by usiąść na krzesełku obok babci zacumowanej na zawsze przy oknie, nie tak zręczni w przywoływaniu do istnienia rzeczy, zwierząt i ludzi na zawsze minionych, wciśniętych w ciemność. Mówiła, że to nie jest ciemność, wspominała o czymś w rodzaju kalejdoskopu, ruchomym, o poświacie czy połysku, o pionowych falach podobnych do ściany deszczu we mgle. Nikt nie mógł się zorientować, co znajduje się po drugiej stronie pierwszej śmierci babki Lucie. Uczyłam się łaciny, uważałam, że całe światło skupiło się w jej imieniu i w kilku pasujących do niej słowach: świadoma, świetlik. Nauczyłam się patrzeć i pamiętać za nią, po to by kosić i wiązać snopy, i wszystko wymyślać od nowa. Nigdy nie wyszłam z wprawy, przez ponad czterdzieści lat.

Możliwe, że Gordana miała dziecko. Na drugiej fotografii trzyma na rękach trzy- lub czteromiesięczne niemowlę, różowiutkie i gołe, chłopca. Właściwie bardziej nim potrząsa, niż go trzyma; chłopiec ma szeroko otwarte wielkie oczy, jasne, w kolorze głębokiej szarości. Piersi Gordany wypełniają fotografię, wystrzeliwują, rozbłyskują, opięte połyskliwą czerwienią. Ramiona ma szczupłe, długie dłonie obejmują tors dziecka. Włosy gęste, obrzępolone na czole i nad uszami. Gordana mogłaby mieć osiemnaście albo trzydzieści lat, a nawet więcej lub mniej; ona nie mieszka w swoim ciele, ona mu siebie użycza. Stoi z boku, inni wpadają na nią, ocierają się i albo jest awantura, albo jest dobrze. Jej syn zostałby tam, w dawnym świecie, u babki albo jakiejś ciotki, której przypadło pilnować pozostawione dzieci. Miałby siedem–osiem lat, spiczastą brodę, nigdy by się nie uśmiechał na zdjęciach. Gordana wysyłałaby co miesiąc pieniądze i dzwoniła raz albo dwa razy w tygodniu, coś by paplała do chłopca, który nie wiedziałby, jak powiedzieć matce o zabawach w szkole, o śniegu w zimie, o nieokreślonym wyczekiwaniu i o grząskiej nudzie wieczorów spędzanych z kuzynami przed telewizorem. Fotografie Gordany, dwie z trzech, zostały pochłonięte, zeskanowane. Nie miałam czasu odwrócić trzeciej. Gordana nie uśmiechnęła się, kiedy wyciągnęłam rękę i podałam jej portfel. Zna mnie, zawsze przechodzę przez jej kasę, dwa razy na tydzień, we wtorki i piątki. Podziękowała, lekceważąco i oficjalnie, i pospiesznie wróciła do swego zajęcia, chwyciła za towary. Długie palce Gordany pracują, paznokcie są różowe; Gordana wykonuje właściwe gesty, spojrzenie ma trudne do zniesienia, nie widzi ludzi i nie chce ich widzieć. Nie może sobie na to pozwolić, to byłby szalony luksus, to mogą robić inni, tutejsi, prawowici, którzy nie muszą bić się o wszystko i zamieszkują każdą sekundę swojego kraju, swojego języka, nawet się nad tym nie zastanawiając. Gordana kalkuluje, instynktownie oszczędza się, musiała wcześnie zacząć, oszczędza się, żeby trwać, wytrzymać i przezwyciężyć. Jest zwinna, szybka, dzielnie wypełnia zadanie, jedynie jej głos wzdraga się niepostrzeżenie i wydobywa z trudem, kiedy trzeba powiedzieć „dzień dobry”, „do widzenia” albo oznajmić należność za zakupy, albo kiedy zostaje zapytana o kwotę do zapłaty, jeżeli ktoś zaryzykuje, by spytać, albo kiedy ma odpowiedzieć na czyjeś wątpliwości dotyczące produktu, ceny lub promocji. Trzyma się w cieniu swojego akcentu, który wcale nie jest śpiewny, tylko drapiący, zdarty, trzeszczący. Każde słowo zadaje gwałt Gordanie, szturmuje ją, odbija się od diamentowego blasku jej białej szyi i rozbija się z plaśnięciem na puklerzu jej piersi. Mężczyzna jeszcze młody. Czterdziestolatek. Mały zbity kompaktowy i silny. Widuję go od czasu, gdy przeszłam na emeryturę i tak jak on robię zakupy w piątki, przed południem, najpóźniej wpół do jedenastej lub o jedenastej. Wcześniej nigdy go nie widziałam ani w sklepie, ani w dzielnicy. Musi mieszkać gdzieś indziej. Nie bierze koszyka ani wózka, nie ma żadnej torby. Bez wyposażenia. Chwyta rzeczy, przyciska je do siebie, do brzucha, klatki piersiowej, torsu, jakby jego życie od tego zależało. I rzeczy są mu posłuszne, nic nie spada, nic się nie wymyka. Męskie zakupy robione dla kogoś innego, ojca lub starego wuja, który nie wychodzi z mieszkania i którego on odwiedza raz w tygodniu, w swój wolny dzień, piątek, w odległej dzielnicy. Wuj byłby zarazem jego ojcem chrzestnym, znacznie starszym bratem matki; dziewięćdziesięciosiedmioletni pan żyjący we własnym mieszkaniu, wysuszony, skurczony, ale ciągle jeszcze u siebie. Wuj, nie ojciec, matka też nie, na pewno nie żadna kobieta, sądząc po produktach, które kupuje. Jego ojciec i matka zmarli już kilka lat temu, był późnym dzieckiem, w dodatku jedynakiem.

 
Wesprzyj nas