Do Ziemi dociera zabójcze radioaktywne promieniowanie odległej o osiem lat świetlnych supernowej. Naukowcy z przerażeniem odkrywają, że w jego wyniku wszyscy ludzie w wieku powyżej trzynastu lat umrą w ciągu roku…


Era supernowejRozpoczyna się gorączkowy wyścig z czasem. Dorośli muszą jak najszybciej przekazać dzieciom całą wiedzę o zarządzaniu światem, żeby ludzka cywilizacja mogła przetrwać.

Dzieci, które bez przerwy myślą tylko o zabawie, nie przejmują się jednak zbytnio dziedzictwem swoich rodziców. Najbardziej cieszy je nieograniczony dostęp do technologii i broni – od karabinów do pocisków balistycznych.

Przyszłość rodzaju ludzkiego maluje się w czarnych barwach…

***

Bardzo oryginalna książka, wyjątkowe połączenie spekulacji naukowych i filozoficznych, polityki i historii, teorii spiskowych i kosmologii.
George R.R. Martin

Science fiction w najlepszym wydaniu.
Kim Stanley Robinson

Cixin Liu (ur 1963 r.) to jedna z największych gwiazd chińskiej i światowej fantastyki naukowej. Zanim w pełni poświęcił się karierze pisarskiej, przez wiele lat pracował jako inżynier w elektrowni. Opublikował ponad 20 antologii i powieści z gatunku hard science fiction. Otrzymał liczne nagrody Yinhe i Xingyun, najbardziej prestiżowe wyróżnienia dla chińskojęzycznych twórców fantastyki. Jego trylogia „Wspomnienie o przeszłości Ziemi” została uznana za największe w ostatnich latach wydarzenie w światowej SF. W 2015 roku za “Problem trzech ciał”, pierwszy tom cyklu, Liu zdobył nagrodę Hugo dla najlepszej powieści, po raz pierwszy w historii przyznaną autorowi nieanglojęzycznemu. Książka znalazła się także w finale nagród Nebula, Prometeusza, Locusa i Johna W. Campbella.

Cixin Liu
Era supernowej
Przekład: Andrzej Jankowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 czerwca 2019
 
 

Era supernowej


Prolog

W tamtych dniach Ziemia była planetą w kosmosie.
W tamtych dniach Pekin był miastem na Ziemi.
W morzu świateł tego miasta była szkoła podstawowa, a w jednej z sal tej szkoły odbywało się przyjęcie pożegnalne ostatniej klasy, na którym, jak zawsze w takich wypadkach, dzieci rozmawiały o swoich aspiracjach.
– Ja chcę być generałem! – powiedział Lü Gang, chudy chłopiec, który promieniował siłą mimo mizernej postury.
– Nuda! – zareagował na to ktoś inny. – Nie będzie żadnej wojny, więc generał może tylko musztrować swoich żołnierzy.
– A ja chcę zostać lekarką – rzekła cicho Lin Sha, wzbudzając drwiący śmiech reszty.
– Oczywiście. Kiedy ostatnim razem pojechaliśmy na wieś, bałaś się nawet widoku kokonów, a chcesz rozcinać ludzi?
– Moja mama jest lekarką – odparła, przedstawiając to albo jako dowód, że się nie boi, albo powód swojego pragnienia.
Zheng Chen, ich młoda wychowawczyni, patrzyła przez okno na światła miasta, zatopiona w myślach, ale teraz odwróciła się do klasy.
– A ty, Xiaomeng? Co chcesz robić, kiedy dorośniesz? – zapytała uczennicę, która stała obok niej i też patrzyła przez okno.
Dziewczynka była skromnie ubrana, a w jej wielkich uduchowionych oczach widać było melancholię i dojrzałość niepasujące do jej wieku.
– Moja rodzina nie jest bogata. Będę mogła pójść tylko do szkoły zawodowej – powiedziała z lekkim westchnieniem.
– A ty jakie masz plany, Huahua? – Zheng Chen zwróciła się do ładnego chłopca, którego oczy zawsze rozjaśniała wesołość, jakby świat pełen był co chwila odpalanych fajerwerków.
– Przyszłość jest tak fajna, że nie mogę się zdecydować. Ale czymkolwiek się zajmę, chcę być w tym najlepszy!
Ktoś powiedział, że chce zostać sportowcem, ktoś inny dyplomatą. Gdy jedna z dziewczynek oświadczyła, że chce zostać nauczycielką, Zheng Chen rzekła: „To niełatwe”, a potem znowu odwróciła się do okna.
– Wiedziałaś, że pani Zheng jest w ciąży? – zapytała szeptem inna dziewczynka.
– Tak. A w przyszłym roku, akurat kiedy będzie rodziła, w szkole zaplanowane są zwolnienia, więc sprawy nie wyglądają dobrze – odparł siedzący obok niej chłopiec.
Po tych słowach Zheng Chen się roześmiała.
– Wasza nauczycielka teraz nie o tym myśli. Zastanawiam się, jaki będzie świat, kiedy moje dziecko będzie w waszym wieku.
– To wszystko jest strasznie nudne – rzekł szczupły chłopiec. Nazywał się Yan Jing, ale z powodu grubych szkieł, które nosił wskutek krótkowzroczności, wszyscy mówili na niego Okularnik. – Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Jest nieprzewidywalna. Wszystko się może zdarzyć.
– Nauka może przedstawiać prognozy – powiedział Huahua. – Robią to futurolodzy.
Okularnik potrząsnął głową.
– To nauka mówi nam, że przyszłość jest nieprzewidywalna. Wszelkie prognozy futurologów są nieprecyzyjne, bo świat jest chaotycznym układem.
– Słyszałem o tym. Kiedy motyl machnie skrzydełkiem, w innej części świata powstaje huragan.
– Zgadza się – rzekł Okularnik, kiwając głową. – Chaotyczny układ.
– Marzę o tym, by być tym motylem – powiedział Huahua.
Okularnik ponownie potrząsnął głową.
– Zupełnie nie rozumiesz. Wszyscy jesteśmy motylami. Każde ziarnko piasku i każda kropla deszczu jest motylem. Właśnie dlatego świat jest nieprzewidywalny.
– Mówiłeś kiedyś o zasadzie nieokreśloności…
– Zgadza się. Mikrocząstek nie da się przewidzieć. Istnieją tylko jako możliwość. A zatem cały świat jest nieprzewidywalny. Jest też teoria wielu światów, która mówi, że gdy rzucasz monetę, świat rozszczepia się na dwoje i moneta ląduje awersem w jednym świecie, a rewersem w drugim…
Zheng Chen się roześmiała.
– Ty sam jesteś wystarczającym dowodem na to. Kiedy byłam w twoim wieku, nie przyszłoby mi do głowy, że pewnego dnia uczeń szkoły podstawowej będzie wiedział tak dużo.
– Okularnik czyta mnóstwo książek! – powiedział ktoś, a pozostali pokiwali głowami.
– Dziecko pani Zheng będzie jeszcze bardziej zdumiewające. Kto wie, może dzięki inżynierii genetycznej będzie miało prawdziwe skrzydła – powiedział Huahua i wszyscy się roześmiali.
– Dzieci – powiedziała wychowawczyni, stając przed nimi – przyjrzyjcie się ostatni raz swojej szkole.
Wyszli z klasy i ruszyli za nauczycielką przez teren zespołu szkolnego. Większość lamp była zgaszona i odległe światła miasta nadawały ogrodzonemu obszarowi aurę leniwego spokoju. Minęli dwa budynki z salami lekcyjnymi, budynek administracji, bibliotekę, a na koniec rząd migdałeczników, za którymi było boisko. Czterdzieścioro troje dzieci stanęło wokół młodej wychowawczyni, która wyciągnęła ręce ku niebu z ledwie widocznymi nad łuną świateł miasta gwiazdami i powiedziała:
– No i skończyło się wasze dzieciństwo.
W tamtych dniach Ziemia była planetą w kosmosie.
W tamtych dniach Pekin był miastem na Ziemi.

Ta historia może się wydawać pozbawiona znaczenia. Czterdzieścioro troje dzieci kończy spokojną szkołę podstawową i każde z nich wkracza na swoją drogę życia.
Ten wieczór może się wydawać zwykłym wieczorem, chwilą w upływie czasu pomiędzy nieskończoną przeszłością i bezgraniczną przyszłością. „Nie można wejść po raz drugi do tej samej rzeki” to tylko rojenia starożytnego Greka, bo rzeka czasu jest rzeką życia, a ta rzeka płynie bez końca z tą samą niezmienną prędkością, jest wiecznym przepływem życia, historii i czasu.
Tak myśleli mieszkańcy tego miasta. Tak myśleli mieszkańcy północnochińskich równin. Tak myśleli mieszkańcy Azji. I tak myślały wszystkie bytujące na tej planecie istoty należące do opartej na węglu formy życia zwanej człowiekiem. Na tej półkuli kołysał ich do snu upływ czasu. Zasypiali przekonani, że żadna siła nie zmoże świętej wieczności i że obudzą się o świcie, który będzie taki sam jak niezliczone świty przed nim. Ta wiara tkwiąca w głębi ich świadomości zapewniała im spokojne sny, które śniły niezliczone pokolenia ich przodków.
Była to spokojna szkoła podstawowa w spokojnym miejscu na obrzeżach rozświetlonego wieczorem wielkiego miasta.
Czterdzieścioro troje trzynastolatków i ich wychowawczyni patrzyli na gwiazdy. Zimowe konstelacje – Byk, Orion i Wielki Pies – były już pod horyzontem i od niedawna rozpościerały się na niebie letnie gwiazdozbiory – Lutnia, Herkules i Waga. Każda gwiazda była niczym odległe oko mrugające do ludzkiego świata z głębi wszechświata. Jednak tej nocy to spojrzenie było trochę inne.
Tej nocy znana ludzkości historia dobiegła końca.

1. Martwa gwiazda

Koniec

Astronomowie odkryli w przestrzeni kosmicznej w promieniu dziesięciu lat świetlnych od Ziemi jedenaście gwiazd: układ potrójny złożony z Proximy Centauri, Alfy Centauri A i Alfy Centauri B, dwa układy podwójne – Syriusza A i Syriusza B oraz Luytena 726-8 A i Luytena 726-8 B, a także cztery gwiazdy pojedyncze – Gwiazdę Barnarda, Wolf 359, Lalande 21185 i Ross 154. Nie wykluczali, że na odkrycie czekają inne, albo przyćmione, albo przesłonięte przez pył międzygwiezdny*.
Zauważono w tym rejonie obecność dużej ilości pyłu kosmicznego rozciągającego się niczym ciemna chmura w czarnej nocy kosmosu. Gdy skierowano na tę odległą chmurę czujniki promieniowania ultrafioletowego jednego ze sztucznych satelitów, w widmie absorpcji znaleziono szczyt o wielkości 216 mm, co dawało podstawy do przypuszczeń, że chmurę tę tworzą mikrocząstki węgla, a jej zdolność odbijania zdawała się świadczyć, iż pokrywa ją cienka warstwa lodu. Cząstki te mieściły się w przedziale od 2 do 200 nm, czyli miały mniej więcej taką samą długość fali jak światło widzialne, przez co je odwracały.
Ten obłok przesłaniał gwiazdę, która znajdowała się osiem lat świetlnych od Ziemi. Miała średnicę dwadzieścia trzy razy większą od Słońca i sześćdziesięciokrotnie większą masę, ale nie znajdowała się już na etapie głównym ciągu, lecz w ostatniej fazie swej ewolucji i dobiegała kresu istnienia. Nazwiemy ją Martwą Gwiazdą.
Gdyby nawet Martwa Gwiazda miała pamięć, nie pamiętałaby swego dzieciństwa. Urodziła się pięćdziesiąt milionów lat temu z matki mgławicy. Ruch atomów i promieniowanie z galaktycznego centrum przerwały bezruch mgławicy, której cząstki ścięły się wokół środka przyciągania grawitacyjnego. Ta majestatyczna burza pyłowa trwała dwa miliony lat, a w tym czasie atomy wodoru w jej jądrze zaczęły się stapiać w atomy helu. W tym palenisku narodziła się Martwa Gwiazda.
Po dramatycznym dzieciństwie i burzliwej młodości energia fuzji powstrzymała zapaść jej skorupy i Martwa Gwiazda wkroczyła w długi wiek średni. W przeciwieństwie do godzin, minut i sekund jej dzieciństwa ewolucja ta odbywała się setki milionów lat i utworzyła nowy spokojny świetlny punkt na rozległym oceanie gwiazd galaktyki. Ale przelot nad powierzchnią Martwej Gwiazdy pokazałby, że ten spokój jest iluzoryczny. Była ona morzem atomowego ognia, ogromne płomienie rozpalały do czerwoności i wyrzucały w przestrzeń kosmiczną wysokoenergetyczne cząstki niczym porywy wiatru. Z głębi gwiazdy buchała straszliwa energia i wzbierała oślepiającymi falami na tym morzu, nad którym szalała nieustanna jądrowa burza, a ciemnoczerwona plazma przewalała się w silnym polu magnetycznym, sięgając w kosmos mackami o długości miliona kilometrów… Ludzki umysł nie pojąłby ogromu Martwej Gwiazdy; w porównaniu z tym morzem ognia Ziemia była jak piłka do koszykówki wrzucona do Pacyfiku.
Martwa Gwiazda powinna być bardzo dobrze widoczna na niebie. Gdyby nie pył międzygwiezdny, który inkubował inną gwiazdę odległą o trzy lata świetlne od Ziemi, to przy obserwowalnej wielkości 7,5 świeciłaby na ludzką historię pięć razy jaśniej niż Syriusz, najjaśniejsza z gwiazd na niebie, tak jasno, że w bezksiężycową noc oświetlone przez nią przedmioty rzucałyby cienie, nadając ziemskim wydarzeniom sentymentalną nutę.
Wiodąc wspaniały żywot, płonęła bez żadnych wypadków przez czterysta sześćdziesiąt milionów lat, ale zimna ręka zasady zachowania energii sprawiła, że pewne zmiany wewnętrzne stały się nieuniknione – ogień fuzji jądrowej uszczuplił zasoby wodoru, a hel, jej produkt uboczny, zapadał się do środka i z czasem gromadziło się go tam coraz więcej. W tak gigantycznym obiekcie proces ten przebiegał niezwykle wolno, przy tym tempie cała ludzka historia była tylko pstryknięciem palcami, ale po czterystu osiemdziesięciu milionach lat ten ubytek miał zauważalny skutek – zgromadziło się tyle bardziej obojętnego helu, że źródło energii gwiazdy się wyczerpało. Zestarzała się.
Ale inne, bardziej skomplikowane prawa fizyki sprawiły, że Martwa Gwiazda miała zakończyć życie w blasku chwały. Gęstość helu w jej wnętrzu wzrosła, a reakcje termojądrowe nadal przebiegające w pozostałym wodorze wytworzyły tak wysoką temperaturę, że wystarczyło to do zainicjowania fuzji helu, która strawiła w nuklearnym piekle całość tego pierwiastka. Wskutek tego Martwa Gwiazda zapłonęła silnym światłem, ale ponieważ energia helu równała się tylko jednej dziesiątej energii wodoru, jeszcze bardziej osłabiło to gwiazdę. Nazwane przez astronomów rozbłyskiem helu światło tego zjawiska dotarło trzy lata później do obłoku pyłu międzygwiezdnego. Fala czerwonego światła o względnie dużej długości przeszła przez tę barierę kosmiczną. Podróżowało kolejnych pięć lat i przybyło do dużo mniejszej zwykłej gwiazdy, Słońca, oraz do przyciąganych przez jej siłę grawitacji garści pyłu kosmicznego, zwanych przez ludzi Plutonem, Neptunem, Uranem, Saturnem, Jowiszem, Marsem, Wenus i oczywiście Ziemią. Zdarzyło się to w 1775 roku.

Tamtego wieczoru na północnej półkuli Ziemi, w angielskim uzdrowisku Bath, obok wspaniałej sali muzycznej, urodzony w Niemczech organista nazwiskiem Frederick William Herschel patrzył łakomie na wszechświat przez teleskop własnego projektu. Tak bardzo fascynowała go roziskrzona Droga Mleczna, że całe życie poświęcił teleskopom, zapominając nawet o jedzeniu, tak że jego siostra Caroline musiała go karmić łyżką, podczas gdy on kontynuował obserwację. Podczas wielu lat spędzonych przed teleskopem ten najznakomitszy z osiemnastowiecznych astronomów oznaczył na mapie siedemdziesiąt tysięcy gwiazd, ale przeoczył tę, która odegrała największą rolę w dziejach ludzkości. Owej nocy na zachodniej stronie nieba pojawiło się nagle w gwiazdozbiorze Woźnicy, pomiędzy Kapellą i Menkalinanem, czerwone ciało. Przy obserwowalnej wielkości 4,5 nie było na tyle jasne, by zauważył je laik, nawet gdyby znał jego położenie, ale dla astronoma ta czerwona gwiazda była jak wielka latarnia, którą Herschel mógłby odkryć, gdyby wzorem swych kolegów z epoki przed Galileuszem patrzył na niebo gołym okiem zamiast przez okular teleskopu. Odkrycie to mogłoby zmienić bieg ludzkich dziejów dwieście lat wcześniej. Ale jego uwagę pochłaniał całkowicie teleskop mający zaledwie dwa cale średnicy i skierowany w zupełnie inną stronę, podobnie jak, niestety, teleskopy w obserwatoriach Greenwich i Hven oraz wszystkie inne na świecie…
Czerwona gwiazda w gwiazdozbiorze Woźnicy świeciła przez całą noc, ale następnej nocy zniknęła.

Tej samej nocy tego samego roku na kontynencie zwanym Ameryką Północną drogą na zachód od Bostonu wlokło się ośmiuset angielskich żołnierzy, którym czerwone mundury nadawały wygląd pochodu duchów. Ściskając muszkiety w chłodnym wiosennym wietrze, liczyli na to, że przed świtem uda im się dotrzeć do Concord, miasta odległego o dwadzieścia siedem kilometrów od Bostonu i zgodnie z rozkazem gubernatora Massachusetts Thomasa Gage’a zniszczyć arsenał minutemenów i aresztować ich przywódców. Ale kiedy niebo poszarzało i w sączącym się z góry świetle nabrały kształtów lasy, chaty i płoty pastwisk, żołnierze rozejrzeli się i stwierdzili, że dotarli tylko do miasteczka Lexington. Z gąszczu przed nimi dobiegł nagły błysk i ciszę poranka przerwał rozdzierający uszy huk, a potem posypał się grad kul – poruszenie w łonie rodzących się Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Na rozległym kontynencie po drugiej stronie Oceanu Spokojnego już od pięciu tysięcy lat rozwijała się cywilizacja. W owym czasie w tej starożytnej krainie ludzie ciągnęli dzień i noc do stolicy królestwa, taszcząc ogromne ilości antycznych ksiąg zebranych ze wszystkich zakątków swej ziemi. Cesarski edykt o stworzeniu Siku Quanshu został wydany już przed dwoma laty, a księgi wciąż napływały. W ogromnej drewnianej sali Zakazanego Miasta cesarz Qianlong stale obchodził rzędy półek z pracami zgromadzonymi w celu stworzenia biblioteki, podzielonej teraz na cztery ogólne działy: teksty klasyczne, historie, mistrzowie i antologie. Zostawiwszy orszak na zewnątrz, ostrożnie wchodził do archiwum, a trzech uczonych z pawimi piórami na kapeluszach**, Dai Zhen, Yao Nai i Ji Yun, oświetlało mu drogę latarniami. To oni, a nie członkowie utytułowanych rodów, byli prawdziwymi autorami encyklopedii. Wysokie półki przesuwały się powoli obok czterech mężczyzn niczym czarne mury domów w mdłym świetle latarni. Doszli do sterty bambusowych zrazów; cesarz ujął w trzęsące się dłonie jeden z nich. W drgającym żółtym świetle miał wrażenie, jakby znalazł się na ciemnym dnie wąwozu o zboczach z książek, wąwozu w górze czasu, pod którego ścianą mówiły do niego w milczeniu niezliczone duchy z okresu pięciu tysięcy lat.
– Oto obraz przemijania***, Wasza Wysokość – wyszeptał jeden z encyklopedystów.

Niewyobrażalnie daleko w przestrzeni kosmicznej Martwa Gwiazda kontynuowała marsz ku zagładzie. Nadal pojawiały się na niej rozbłyski helu, ale mniejsze niż wcześniej, a skutkiem fuzji helu stało się nowe jądro składające się z węgla i tlenu. Potem jądro zapaliło się, wytwarzając neon, siarkę i krzem, a następnie w gwieździe pojawiła się duża liczba neutrin, widmowych cząstek, które zabierały energię z jądra, nie wchodząc w interakcje z żadną materią. Z czasem środek Martwej Gwiazdy stracił zdolność podtrzymywania jej ciężkiej skorupy i grawitacja, która dała jej nowe życie, dokonała czegoś przeciwnego. Pod jej wpływem gwiazda zapadła się w gęstą kulę, tworzące ją atomy zostały zmiażdżone wskutek działania nieprawdopodobnej siły, neutrony roztrzaskały się o inne neutrony. Teraz łyżeczka materii Martwej Gwiazdy miała masę miliarda ton. Najpierw zapadło się jądro, a potem niczym niepodtrzymywana skorupa spadła na gęsto upakowany środek, uruchamiając ostatnią reakcję jądrową.
Trwający pięćset milionów lat epos grawitacji i ognia zakończył się rozsadzającym kosmos śnieżnobiałym wybuchem i Martwa Gwiazda rozpadła się na biliony fragmentów i masę kosmicznego pyłu. Jej ogromna energia, zamieniona na strumień promieniowania elektromagnetycznego i cząstki o wysokiej energii, pędziła we wszystkie strony. Trzy lata po wybuchu ta fala energii łatwo przeszła przez obłok kurzu kosmicznego i skierowała się ku Słońcu.
Kiedy Martwa Gwiazda wybuchła, w odległości ośmiu lat świetlnych od niej rozkwitała ludzkość. Chociaż ludzie wiedzieli, że żyją na pyłku kurzu w kosmosie, tak naprawdę nigdy nie pogodzili się z tym faktem. W tysiącleciu, które się właśnie zakończyło, ujarzmili niezwykłą moc rozszczepienia jądra i fuzji jądrowej i stworzyli maszyny wykorzystujące impulsy elektryczne w krzemie, wyobrażając sobie, że mogą podbić wszechświat. Nikt nie wiedział, że energia z Martwej Gwiazdy nieuchronnie zmierza z prędkością światła ku ich małej błękitnej planecie.
Minąwszy trzy gwiazdy Centaura, światło Martwej Gwiazdy podróżowało jeszcze przez cztery lata przez niezmierzoną pustkę przestrzeni kosmicznej, nim dotarło do obrzeży Układu Słonecznego. W tym rejonie zamieszkanym tylko przez komety bez ogonów energia Martwej Gwiazdy zetknęła się po raz pierwszy z ludzkością – ponad miliard kilometrów od Ziemi obiekt wykonany przez człowieka kontynuował samotny lot w głąb Drogi Mlecznej. Był to Voyager, sonda międzygwiezdna wystrzelona z Ziemi w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Jej ukształtowana jak dziwaczny parasol paraboliczna antena skierowana była w stronę Ziemi. Wiozła wizytówkę, płytkę ze stopu ołowiu z rysunkami dwojga nagich ludzi, dysk z pozdrowieniami sekretarza generalnego ONZ dla obcych cywilizacji, nagrania obrazów ziemskich oceanów, dźwięki głosów ptaków i tradycyjną chińską melodię Liu shui. Wysłany do Galaktyki ziemski emisariusz poznał smak ponurości kosmosu, gdy wszedł w światło Martwej Gwiazdy i natychmiast przemienił się w bryłę płonącego metalu. Jego antena wypaczyła się, gdy temperatura nagle skoczyła w górę od niemal zera absolutnego. Intensywne promieniowanie przeładowało licznik Geigera, który zaczął pokazywać tylko zera. Czujnik promieniowania ultrafioletowego i przyrządy mierzące pole magnetyczne zachowały sprawność i w ciągu zaledwie dwóch sekund, zanim ich obwody zostały spalone, Voyager przesłał swym ziemskim twórcom strumień niewiarygodnych danych, które z powodu uszkodzenia anteny nigdy nie zostaną odebrane przez instrumenty o wielkiej czułości w Nevadzie i Australii. Ale nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ ludzkość będzie wkrótce sama mogła zmierzyć to, co niewiarygodne.


* Do gwiazd odkrytych po wydaniu tej książki w Chinach należą karły Luhman 16A i Luhman 16B (o których doniesiono w 2013 roku) oraz podkarzeł WISE 0855-0714 (o którym poinformowano w 2014 roku) [jeśli nie wskazano inaczej, przypisy są pióra autora amerykańskiego przekładu, Joela Martinsena].
** Pawie pióro było oznaką godności nadawaną wysokim dygnitarzom.
*** Cytat z Dialogów konfucjańskich, rozdział IX, 16 [przeł. Krystyna Czyżewska-Madejewicz, Mieczysław Jerzy Künstler, Zdzisław Tumski, Ossolineum, Warszawa 1976, s. 96].

 
Wesprzyj nas