Rodziny się nie wybiera. Ale rodzina może wybrać ciebie… Przez 14 dni nikt się nie zainteresował zwłokami 84-letniego Theodora Reifenratha. Gdy policja wreszcie się pojawia, Pia Sander i Oliver von Bodenstein odkrywają na posesji zmarłego szczątki kilku kobiet. Czy Reifenrath był seryjnym mordercą?


Dzień MatkiW oczach sąsiadów on i jego żona Rita stanowili książkowy przykład rodziny zastępczej, oferującej dzieciom pozbawionym opieki dom pełen miłości.

W wyniku śledztwa na jaw wychodzą jednak mroczne fakty: historia rodzonej córki Reifenrathów, która zmarła z przedawkowania narkotyków, utopionej w stawie dziewczyny z sąsiedztwa i tajemniczego samobójstwa Rity Reifenrath, której zwłok nigdy nie odnaleziono.

Kiedy kolejna kobieta przepada bez wieści, Pia mobilizuje wszystkie siły, by ją odnaleźć. Czy funkcjonariusze zdążą rozwiązać zagadkę, zanim będzie za późno?

Czas jak zwykle działa na ich niekorzyść, ale muszą zrobić wszystko, żeby zdążyć przed Dniem Matki…

Nele Neuhaus
Dzień Matki
Przekład: Joanna Urban, Miłosz Urban
Seria: „Gorzka Czekolada”
Wydawnictwo Media Rodzina
Premiera: 24 maja 2019
 
 

Dzień Matki


SPIS POSTACI

Wydział K11:
Oliver von Bodenstein, szef wydziału K11
Pia Sander, wcześniej Kirchhoff, policjantka, wydział K11
dr Nicola Engel, szefowa pionu kryminalnego komendy policji w Hofheim
Kai Ostermann, policjant, wydział K11
Kathrin Fachinger, policjantka, wydział K11
Cem Altunay, policjant, wydział K11
Tarik Omari, policjant, wydział K11
Christian Kröger, policjant, szef zespołu techników kryminalistyki
Stefan Smykalla, rzecznik prasowy pionu kryminalnego komendy w Hofheim
Merle Grumbach, osoba odpowiedzialna za opiekę nad ofiarami przestępstw, pion kryminalny komendy w Hofheim
prof. Henning Kirchhoff, szef Instytutu Medycyny Sądowej we Frankfurcie
dr Frederick Lemmer, medyk
Ronnie Böhme, asystent sekcyjny
 
dr Kim Freitag, biegła sądowa z zakresu psychiatrii
dr David Harding, profiler
 
I inni w kolejności występowania:
Nora Bartels
Fiona Fischer
Ferdinand Fischer
dr Christoph Sander, mąż Pii
Karoline von Bodenstein, żona Olivera
Monika Wahl, roznosicielka gazet
Dennis Cordt
Theodor Reifenrath
Jolanda Scheithauer
Bettina Scheithauer, jej matka
dr Karl-Heinz Katzenmeier, sąsiad
Uschi Katzenmeier, jego żona
dr Raik Gehrmann, weterynarz
Sandra Reker
Claas Reker, jej były mąż
prokurator Rosenthal
dr Fridtjof Reifenrath
Martha Knickfuß
Ramona Lindemann
Sascha Lindemann, jej mąż
Joachim Vogt
prof. Martina Siebert
Anja Manthey
Jens Hasselbach, lotnisko
André Doll
Britta Ogartschnik

Zło nie jest malownicze, ale bardzo ludzkie,
Dzieli z nami łoże, je z nami przy stole.
W.H. Auden
 
Niniejsza książka jest powieścią. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, a także do zdarzeń, jest przypadkowe i niezamierzone.

PROLOG
Niedziela 10 maja 1981

Oparł się plecami o chropowatą korę pnia potężnej wierzby płaczącej, której gałęzie zwieszały się do samej wody, i cieszył się rzadkim szczęściem całkowitej samotności. To było jego ulubione miejsce. Tutaj mógł swobodnie myśleć i marzyć. Ukryty wśród liści czuł się niewidoczny i bezpieczny, bo wiedział, że nikt tu za nim nie przyjdzie. Młodsi nie oddalali się od domu ze strachu przed nieuniknioną karą, gdyby zostali złapani. Starsi z kolei byli zbyt leniwi, by zapuścić się aż tutaj, szczególnie w tak ciepły dzień. Siedzieli zazwyczaj gdzieś niedaleko, popalali skrycie papierosy, słuchali muzyki, dręczyli młodszych i prowokowali, aż w końcu ktoś zaczynał głośno płakać, najczęściej któraś z dziewczyn. Nienawidził ich. Wszystkich. Ale najbardziej nienawidził JEGO. Gdyby nie wrócił na czas, to ON wymierzyłby mu karę. Kiedy ON był w dobrym humorze, kończyło się na zwykłym laniu. A kiedy w złym, robiło się gorzej. Znacznie gorzej. Na samą myśl o tym poczuł ze strachu suchość w ustach. Zmusił się, żeby skupić się na czymś innym. Najchętniej wyobrażał sobie matkę, swoją piękną mamę, która była tak daleko. Pięknie pachniała. A kiedy go obejmowała, kiedy mówiła „mój mały książę”, zabierała do zoo albo do jakiejś eleganckiej kawiarni we Frankfurcie… wtedy czuł szczęście. Dawniej wierzył w jej obietnice w czasie odwiedzin. Mówiła, że niedługo, bardzo niedługo go stamtąd zabierze i że będą prawdziwą rodziną. Zawsze gdy robił się bardzo smutny, wyobrażał sobie, jak by to było z nią mieszkać. Nigdy nie rozumiał, dlaczego tu trafił, ale pocieszała go myśl, że to tylko na jakiś czas i że niedługo mama go stąd zabierze. Dzięki temu mógł wszystko znieść. Niekiedy czuł strach, że o nim zapomni, ale potem przyjeżdżała i znów wszystko było dobrze. Przynajmniej przez kilka godzin. Kiedy był młodszy, płakał przy pożegnaniu i tulił się do niej, bo nie chciał, żeby odjeżdżała i zostawiała go samego. Teraz już tego nie robił, bo był starszy, a trzynastolatek nie będzie przecież ryczał jak dziecko.
Wciąż żywił skrycie nadzieję, że w końcu dotrzyma słowa.
Najważniejsze, że miał matkę. Inne dzieci nie miały. Ech, gdyby tylko zachował to dla siebie! Tymczasem zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł: pochwalił się JEMU. Akurat JEMU! Od tego czasu ON nie dawał mu spokoju. Szydził, kpił i wygadywał podłe rzeczy o jego matce.
– Ty mały, paskudny bękarcie – powiedział mu kiedyś. – Serio jesteś taki głupi? Porzuciła cię, bo cię nie chce! Nigdy cię stąd nie odbierze, kapujesz? Kiedy w końcu to do ciebie dotrze, przygłupie?
Zacisnął powieki, żeby się nie rozpłakać. To tak strasznie bolało. Ostatnim razem, kiedy go odwiedziła, zebrał się na odwagę i zapytał. Czy naprawdę go nie chce, bo jest małym, paskudnym bękartem. Przestała się uśmiechać i dziwnie na niego popatrzyła.
– Nigdy, przenigdy nie wolno ci tak myśleć, mój mały książę – szepnęła i mocno go przytuliła. To był Dzień Matki przed dwoma laty. W zeszłym roku nie przyjechała. Dziś już też się nie pojawi, żeby go odebrać.
Przełknął napływające do oczu łzy i westchnął głęboko. Nabrał do płuc powietrza o zapachu wilgotnej leśnej ściółki. Gdzieś wysoko nad jego głową, po bezchmurnym niebie krążył leniwie myszołów. Od czasu do czasu słychać było jego krzyk, przypominający nieco miauczenie kota. Dookoła brzęczały owady zajęte codziennym mozołem, a w liściach nieopodal zaszeleściło jakieś małe zwierzątko, pewnie mysz. Wyobraził sobie, jak jej maleńkie mysie serce bije w panicznym strachu na dźwięk krzyku myszołowa, bo mysz nie wie przecież, czy i kiedy drapieżnik runie bezgłośnie w jej stronę. Gdy padnie na nią jego cień, będzie za późno na ucieczkę… „Ze mną jest tak samo” – pomyślał. – Z nami wszystkimi, kiedy słyszymy JEGO głos i nie wiemy, co się zaraz stanie.
Otworzył oczy i spojrzał na jeziorko przed sobą. Powierzchnia wody była nieruchoma i gładka jak szyba. Dwie ważki fruwały nad trzcinami. Spokojne dotychczas nartniki czmychnęły spłoszone niespodzianym pluskiem wody. Uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Z oddali dobiegały go głosy, plusk i szum wody poruszanej wiosłem. Stara łódka przymocowana do brzegu w trzcinach po drugiej stronie jeziora była tak przegniła, że pod żadnym pozorem nie było im wolno z niej korzystać. Na czworakach zbliżył się do linii wody i wyjrzał przez szuwary. Serce zabiło mu szybciej, a po plecach przebiegł dreszcz radosnego tryumfu. Ani ON, ani ona nie podejrzewali nawet, że wcześniej podsłuchał ich krótką rozmowę po mszy.
– O drugiej przy bajorze z żabami? – zapytał ON, nie patrząc w jej stronę.
– Lepiej o trzeciej – odparła równie cicho. – Rodziców już nie będzie.
Zobaczył, jak musnęli się dłońmi, niby przypadkiem, jak dwoje nieznajomych w tłumie ludzi zmierzających główną nawą do wyjścia z kościoła. Bycie niezauważalnym miało swoje niewątpliwe zalety. Czasem było upokarzające, jednak w większości przypadków bardzo mu odpowiadało. Teraz słyszał głos Nory; jej śmiech unosił się lekko i dźwięcznie w ciszy popołudnia. Leżała z tyłu łodzi, wsparta na łokciach, uwodzicielsko krzyżując opalone nogi. Długie blond włosy opadały jej falami na ramiona, a ręka za burtą przeczesywała wodę. Nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiają, jednak ON nagle przestał poruszać wiosłami, wstał i zaczął kołysać łódką.
– Ej! Przestań się wygłupiać, idioto! – Nora usiadła przestraszona.
– Daj mi buzi, to przestanę – odpowiedział ON.
– Chyba ci odbiło! – oburzyła się Nora. – Dalej, wiosłuj! Bo następnym razem poproszę kogoś innego, skoro nawet do tego jesteś za głupi!
Cudownie było przysłuchiwać się ich kłótni. Jak Nora go obrażała, jak mu wbijała te ostre szpilki, które raniły duszę.
Doskonale wiedział, jak to jest przeżywać takie poniżenie.
Nora. Nienawidził jej. Była najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział. Najpiękniejszym i jednocześnie najokrutniejszym.
ON coraz mocniej i mocniej kołysał łódką, aż w końcu drewniana łupina się przewróciła. Nora pisnęła, kiedy wpadła do wody, a zaraz potem wypluła z siebie wiązankę przekleństw, lecz ON nie zwracał już na nią uwagi. Kraulem dopłynął do brzegu i zniknął między drzewami.
Został sam na sam z Norą. Kiedy uświadomił sobie doniosłość tego faktu, zakręciło mu się w głowie. Nora. Była jeszcze wciąż w wodzie, tkwiąc w tym samym miejscu, obok tonącej starej łódki.
– Ratunku! – krzyczała. – Ratunku! Zaplątałam się!
Po raz pierwszy od kiedy znał Norę, jej słowa zabrzmiały szczerze. Zdjął sandały, koszulkę z krótkim rękawem i spodenki, a potem przeszedł ostrożnie przez trzciny, rozgarniając je na boki. Dno pod bosymi stopami było chłodne i miękkie, musiał uważać, żeby nie skaleczyć się o jakiś wystający korzeń. Wydostał się za linię szuwarów i zaczął płynąć. Nora cały czas wzywała pomocy i nerwowo wymachiwała ramionami, a w jej oczach widział panikę. Kilka mocnych ruchów i był przy niej. Nigdy jeszcze nie znajdował się tak blisko.
– Noga mi się zakleszczyła – wykrztusiła i spróbowała chwycić go za ramię. Pływał w miejscu. Nawet teraz, mokra i przerażona, była cudownie piękna. W jego wnętrzu coś się przebudziło, coś, co od dawna czekało na odpowiedni moment. Jego dłonie zacisnęły się na szyi Nory. Chciała krzyczeć, ale wciągnął ją pod powierzchnię. Nie było łatwo utrzymać ją pod wodą i pewnie nie poradziłby z tym sobie, gdyby nie to, że jej stopa naprawdę zaplątała się w wodorosty. Czuł, że krew szybciej krąży mu w żyłach, kiedy objął ją nogami i ramionami. Im rozpaczliwiej się broniła, tym cudowniejsze było poczucie władzy. Walczyła i szarpała się, ale był silniejszy. Po chwili bez wysiłku trzymał ją samymi kolanami pod powierzchnią. Zafascynowany przyglądał się, jak umiera. W jej wytrzeszczonych oczach widział zwierzęcy strach, który mieszał się z niedowierzaniem. Potem nagle zgasł blask jej źrenic, a wzrok stał się pusty jak spojrzenie lalki. Czuł uciekające z niej życie. Puścił ją, kiedy zwiotczała. Włosy Nory unosiły się na powierzchni wody jak złoty wachlarz. Z jej ust i nosa uciekały pojedyncze bąbelki powietrza. Elfia piękność Nory Bartels przeminęła na zawsze. Bo on tak postanowił.
Przyglądał się, jak opada na dno, i rozkoszował się cudownym poczuciem władzy, siły i zachwytu. W końcu ruszył z powrotem do brzegu, ubrał się i rzucił się biegiem, najszybciej jak potrafił, aż paliły go płuca. Niezauważony przez nikogo dotarł do wielkiego domu. Późnym wieczorem gruchnęła wiadomość, że jakieś dziecko utopiło się w stawie, a wszyscy przypomnieli sobie wtedy chłopca, który wrócił w mokrym ubraniu. O nim nikt nie pamiętał. Czasem bycie niewidzialnym miało swoje zalety.
Leżąc potem w łóżku, zaczynał rozumieć, czego nauczył się minionego dnia. A była to bardzo ważna lekcja, o tym jak cudowny i podniecający jest moment, w którym życie przechodzi w śmierć. Nigdy nie miał zapomnieć poczucia wszechwładzy, którego wtedy doświadczył. Ostrożnie wyjął kosmyk włosów Nory, który wyrwał jej w ferworze walki, a po powrocie schował w swojej tajnej skrytce między materacem a ramą łóżka. Powąchał je i przesunął nimi po policzku. Poczuł, że już nigdy nie będzie ofiarą. Od teraz miał być łowcą.

Zurych, 19 marca 2017

Mgła spowijała jezioro niczym gęsta wata, co o tej porze roku nie było niczym nadzwyczajnym. W kwietniu pogoda potrafiła zmienić się kilka razy w ciągu godziny, zaskakując deszczem, gorącym słońcem, burzami albo nawet śnieżycą, jednak w bezwietrzne dni mgła nad wodą wisiała nieruchomo do wieczora. Fiona Fischer siedziała w tramwaju linii numer sześć, łączącej ogród zoologiczny z dzielnicą Zürichberg. Jechała nim już wcześniej niezliczoną ilość razy, jednak nigdy nie towarzyszyła temu taka ekscytacja. Przez całą noc nie mogła zmrużyć oka; zastanawiała się, co na siebie włożyć i jak powinny brzmieć jej pierwsze słowa. O dwunastej miała spotkać swojego ojca, którego w zasadzie nie znała. Od pogrzebu mamy minęło czternaście dni. List z nekrologiem, który wysłała na jego adres w Bazylei, wrócił do nadawcy z adnotacją „Adresat nieznany”. Dopiero wtedy zebrała się na odwagę, by przejrzeć biurko mamy i listę kontaktów w jej komórce. Tam znalazła numer do Ferdinanda Fischera. Na bezpośredni telefon się nie odważyła. Zresztą jak miałaby się przedstawić? „Cześć, tato, to ja, twoja córka!”. Nie. W żadnym razie. W ten sposób nie można przywitać się z człowiekiem, który porzucił żonę i dziecko, a potem przez dwadzieścia lat się nie odzywał i ani razu nie przysłał nawet pocztówki – ani na święta, ani na jej urodziny.
Fiona często o nim myślała i próbowała przypomnieć sobie jego twarz albo choćby dźwięk głosu. Wszystko na nic. Czasem miała wrażenie, że słyszy śmiech ojca, że czuje jakiś konkretny zapach, który jej się z nim kojarzył. Ale z biegiem lat wspomnienia coraz bardziej traciły na wyrazistości. A zdjęć też nie miała. Wywoływało to w niej ogromny smutek, bo bardzo chciała mieć tatusia, tak jak jej wszystkie koleżanki. Nawet te, których rodzice byli rozwiedzeni, utrzymywały kontakt z ojcami. Ona jedyna wychowała się wśród samych kobiet, jak w jakimś klasztorze. Całe życie spędziła tylko w towarzystwie mamy i babci w domu przy ulicy Heubeeriweg, w dzielnicy Zürichberg. Latem jeździły we trzy do Toskanii, zimą w Wallis szusowały na nartach. Uczęszczała do szkoły baletowej, grała w tenisa, a kiedy podrosła, letnie wieczory spędzała ze swoją paczką na plaży Mythenquai. Zdecydowanie nie można było powiedzieć, że to złe życie, o nie, a jednak brakowało jej ojca. Jeśli matka o nim wspominała, to tylko z pogardą. Z tego, co zrozumiała, odszedł i przestał się nimi interesować. Kiedy była mała, myślała, że porzucił je przez nią. Po jakimś czasie dowiedziała się, że nawet nie płacił alimentów.
– Obrzydliwy Hun. Twoja matka nie chciała od niego żadnych pieniędzy – rzuciła kiedyś babcia i prychnęła z odrazą. Ponoć miał być bardzo dziwnym człowiekiem. Dopiero z takich urwanych zdań i uwag Fiona wywnioskowała, że jej biologiczny ojciec był Niemcem.
Tramwaj zatrzymał się na przystanku Flunterner Kirche. Fiona wysiadła i z grupą japońskich turystów poczekała na piątkę, którą planowała dojechać do Bellevue. Wsiadła do środka i zajęła miejsce przy oknie. W niedzielę o tej porze wagon był prawie pusty. Fiona wpisała imię i nazwisko „Ferdinand Fischer” do wyszukiwarki Google i nacisnęła enter. Kilkaset tysięcy trafień. Nie miała pojęcia, gdzie mieszkał, jak wyglądał i czym się zajmował, więc szybko zrezygnowała z tej formy poszukiwań. W końcu zdecydowała się wysłać ojcu esemesa, nad którego treścią bardzo długo myślała. Ku jej zaskoczeniu facet, który dwadzieścia lat wcześniej z dnia na dzień je porzucił i zniknął, odpowiedział po niecałej godzinie i od razu wyraził chęć spotkania. Zaproponował dwunastą w południe, Café Odeon przy nabrzeżu Limmat. Że też akurat tam! Wolałaby jakieś spokojniejsze miejsce, bo tak wiele pytań chciała mu zadać. Musiała mu zadać. Poza tym została zupełnie sama i oprócz niego nie miała już nikogo na świecie.
Biało-niebieski tramwaj, kołysząc się na boki, minął szpital uniwersytecki. Fiona wysiadła trzy przystanki dalej, przy Bellevue, zarzuciła na plecy niewielki błękitny plecaczek i przeszła na drugą stronę ulicy. Kiedy wchodziła do Café Odeon, żołądek bolał ją ze zdenerwowania. W lokalu było duszno, pachniało mokrą wełną, świeżo parzoną kawą i czosnkiem. Przy barze nie został ani jeden wolny stołek, stoliki w większości też były zajęte. Fiona weszła głębiej i rozejrzała się za wolnym miejscem. Zupełnie z tyłu, w narożniku, obok wieszaka z dziennikami wpiętymi w drewniane uchwyty, dostrzegła pusty stoliczek. Para turystów niedaleko niej również zwietrzyła szansę, lecz ona okazała się szybsza. Do południa zostało jeszcze dziesięć minut. Koniecznie chciała dotrzeć do kawiarni przed czasem, żeby móc w spokoju obserwować wszystkich mężczyzn przekraczających próg lokalu. Łudziła się, że może go rozpozna… Sama w niczym nie przypominała matki. Ona była drobną, pulchną brunetką, przynajmniej zanim rak i kilkanaście chemioterapii zmieniło ją w obciągnięty skórą szkielet.
Fiona przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze na przeciwległej ścianie. Zobaczyła bladą, młodą dziewczynę o długich ciemnoblond włosach, dużych niebieskich oczach i zbyt wyrazistych kościach policzkowych, by mogła uchodzić za piękność. Wyglądała na wyczerpaną i dokładnie tak się czuła. Wyczerpana, pusta i bezsilna. Długa choroba mamy również na niej odcisnęła swoje piętno. Mierząc metr siedemdziesiąt sześć centymetrów, ważyła ledwie pięćdziesiąt jeden kilogramów, a wszystkie ubrania na niej wisiały. Mama bardzo broniła się przed hospicjum, więc Fiona troszczyła się o nią do ostatnich minut życia. Nawet krótkie wyjścia do sklepu MIGROS czy apteki traktowała jako chwilę oddechu, a jeśli po drodze wypiła latte macchiato czy zjadła loda, natychmiast opadały ją wyrzuty sumienia.
– Hoi! – przywitał ją po szwajcarsku młody, ciemnowłosy kelner, który podszedł do stolika. – Dzień dobry, czy można coś podać?
Fiona drgnęła, wyrwana gwałtownie z zamyślenia, i spojrzała na niego zdezorientowana.

 
Wesprzyj nas