Jenn Bennett w skierowanej do młodego czytelnika powieści “Z głową w gwiazdach” stawia odwieczne pytania o miłość, przyjaźń i rodzicielstwo, precyzyjnie łącząc tematykę obyczajową z opisem ewolucji młodzieńczych uczuć i przygodą w dzikiej głuszy.


Losy rodzin wypełnione pasmami krzywd i nieszczęść, animozje rodem z szekspirowskiego dramatu, próby odnalezienia siebie i poszukiwanie wartości, walka o przetrwanie z siłami natury – tym wszystkim Jenn Bennett wypełniła karty swojej powieści “Z głową w gwiazdach”. W zupełnie nowej konfiguracji pojawiają się tutaj ponadczasowe problemy, wybrzmiewają w przeciętnym amerykańskim miasteczku oraz pośród dzikiej, nieokiełznanej górskiej przyrody parku narodowego.

Główna bohaterka, Zorie Everhart, to mistrzyni planowania, głęboko zaangażowana w tworzenie szczegółowych list, co i kiedy ma się zdarzyć, nie pozostawiająca miejsca na przypadkowość. Niespodziewanie zostaje rzucona w wir chaotycznych wydarzeń, na domiar złego w towarzystwie byłego chłopaka, z którym kilka miesięcy wcześniej rozstała się w atmosferze niedomówień podsycanej rzucanymi wzajemnie półsłówkami. Zorie staje przed niepowtarzalną okazją nauczenia się, jak radzić sobie z żywiołami przyrody i niespodziewanych wypadków oraz ambiwalentnymi uczuciami do Lennona, mając dodatkowo na głowie niewesołą sytuację rodzinną.

Lennon Mackenzie, miłośnik gadów, muzyki rockowej, mangi i filmów o zombie, to mimo młodego wieku doświadczony turysta, znawca tajników zachowania w dzikich ostępach. Kiedyś był bliskim przyjacielem Zorie, aż do momentu, kiedy nagle wszystko się zmieniło, a ona ciągle nie może zrozumieć, dlaczego. Zorie i Lennon od tego dnia unikali się nawzajem jak ognia, a jej zranione uczucia nie pozwoliły na zadanie pytania wprost: Co się stało, Lennon? Do tego doszła nagła zmiana nastawienia ojca Zorie do chłopaka i narastający konflikt z jego rodziną. Oboje znaleźli się w sytuacji patowej i nic nie wskazywało na to, by bliskie było znalezienie satysfakcjonującego rozwiązania. Ich relacja zmienia się diametralnie, gdy Zorie i Lennon znajdą się niespodziewanie z paczką szkolnych kolegów i koleżanek na wakacyjnym wyjeździe.

Zgodnie z planem wyjazd do ekskluzywnego ośrodka w górach grupy szkolnych przyjaciół miał być miłym zakończeniem wakacji. Splot nieodpowiedzialności i młodzieńczej brawury skończył się jednak szybkim wyrzuceniem nastolatków z kempingu, na domiar złego koledzy pozostawili Zorie i Lennona w leśnym obozie samych, zmuszając ich do podjęcia decyzji, czy wracać do domu czy wyruszyć razem szlakiem przez góry do miejsca, gdzie Zorie chciała dotrzeć planowo – na zlot takich jak ona miłośników astronomii. Mimo wzajemnych animozji i obaw, decydują się wędrówkę, w trakcie której zostaną zmuszeni do stawienia we dwójkę czoła niebezpieczeństwom i przeszkodom, a także do zajęcia się stanem wzajemnych uczuć.

“Z głową w gwiazdach” to historia o dojrzewaniu bohaterów, którzy w obliczu dramatycznych wydarzeń muszą zweryfikować swój pogląd na świat.

W trakcie wyprawy przez pustkowia będą mieli okazje do szczerych rozmów i odzyskania wzajemnego zaufania a wspólne pokonywanie przeciwności scementuje ich związek. Wreszcie wyjaśni się, jak Lennon wiele przeszedł w życiu, wyjawi też długo skrywaną przed Zorie dramatyczną tajemnicę, która była powodem ich nagłego rozstania. Zorie z kolei w tych niezaplanowanych wcześniej okolicznościach odnajdzie siłę, by stanąć w obronie siebie i tych, których kocha. – Planowanie nie może cię uratować od wszystkiego. Zmiana planów przeważnie jest nieunikniona, a pewna jest tylko niepewność – konstatuje bohaterka.

“Z głową w gwiazdach” to historia o dojrzewaniu bohaterów, którzy w obliczu dramatycznych wydarzeń muszą zweryfikować swój pogląd na świat. Autorka eksploruje poważne tematy, takie jak żal i zdrada, rozwód i utrata bliskich, pierwsze doświadczenia seksualne dojrzewających nastolatków i niebezpieczeństwa z tym związane, ale jest też w powieści mnóstwo humoru i życiowej mądrości. Dużą rolę w książce odgrywają cuda i piękno dzikiej przyrody oraz jej nieposkromiona moc i bezwzględność, które wymuszają rozważne zachowania i kooperację, porzucenie wzajemnych pretensji i animozji, by wspólnym wysiłkiem osiągnąć założony cel.

Powieść Jenn Bennett to pełna niespodzianek, emocjonująca lektura, poruszająca ważne problemy w ciekawej, nie do końca przewidywalnej historii, z poczuciem humoru i bez nadmiernego dydaktyzmu. Wanda Pawlik

Jenn Bennett, Z głową w gwiazdach, Przekład: Anna Bereta-Jankowska, Wydawnictwo IUVI, Premiera: 19 czerwca 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Z głową w gwiazdach

Jenn Bennett
Z głową w gwiazdach
Przekład: Anna Bereta-Jankowska
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 19 czerwca 2019
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

CZĘŚĆ I

1

Spontaniczność jest przereklamowana. Filmy i programy w telewizji przekonują nas, że życie jest piękniejsze, jeśli bywasz na imprezach i wskakujesz do basenu w pełnym ubraniu. Tymczasem wszystko jest starannie wyreżyserowane za kulisami. Woda jest podgrzana do przyjemnej temperatury. Kadry i oświetlenie dopracowane. Dialogi wykute na pamięć. Końcowy efekt jest zachęcający, bo ktoś skrupulatnie zaplanował najdrobniejszy szczegół. Kiedy już zdasz sobie z tego sprawę, życie staje się prostsze. Przynajmniej z moim tak było.
Lubię mieć wszystko doskonale zorganizowane i mało mnie obchodzi, co inni o tym myślą. Wierzę w harmonogramy, rutynę, kalendarze oklejone kolorowymi karteczkami, listy rzeczy do zrobienia wypunktowane na papierze milimetrowym, precyzyjnie ułożone plany. Plany, których nie da się pokrzyżować, bo są solidnie przemyślane z uwzględnieniem wszystkich możliwości i potencjalnych rezultatów. Żadnej improwizacji, zero dowolności.
Z tego rodzą się wyłącznie nieszczęścia.
Ale nie dla mnie. Moje życie toczy się według starannie opracowanych projektów, których kurczowo się trzymam. Na przykład lato. Do końca wakacji zostały trzy tygodnie. Wkrótce będę obchodzić osiemnaste urodziny i rozpocznę ostatni rok szkoły, ale na razie zamierzam, co następuje:
Plan pierwszy: dwa przedpołudnia w tygodniu pracować u rodziców, w Klinice Zdrowia i Urody Everhart. Zastępuję ich etatową recepcjonistkę, która odbywa letni kurs na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Moja mama jest ekspertem od akupunktury, a tata specjalizuje się w masażu terapeutycznym i wspólnie prowadzą klinikę. Dla mnie oznacza to tyle, że zamiast smażyć burgery i znosić chamstwo klientów podjeżdżających pod okienko po zamówienie, łapię sobie zen w spokojnej recepcji, gdzie nad wszystkim doskonale panuję i dokładnie wiem, który klient pojawi się za chwilę w drzwiach. Żadnych niespodzianek, zero dramaturgii. Wszystko przewidywalne, tak jak lubię.
Plan drugi: zrobić zdjęcia nadciągającego deszczu Perseidów z moim klubem astronomicznym. Astronomia to mój Święty Graal. Gwiazdy, planety, księżyce, wszystko, co kosmiczne. Przed wami przyszła pani astrofi zyk NASA, voilá.
Plan trzeci: unikać jak ognia wszelkiego kontaktu z naszymi sąsiadami, rodziną Mackenzie.
Jeszcze pięć minut temu wszystkie wymienione elementy układały się w idealnie harmonijną całość. Teraz, nagle, moje wakacyjne plany zamieniają się w ruchome piaski, bo mama usiłuje mnie namówić na wyjazd pod namiot.
Ja. Pod namiot.
Rzecz w tym, że o przyrodzie nie wiem nic. Nie jestem nawet pewna, czy lubię przebywać poza zamkniętymi pomieszczeniami. Sądziłam, że rodzaj ludzki wyewoluował już na tyle, że może sobie odpuścić świeże powietrze i światło słoneczne. Jeśli najdzie mnie ochota na oglądanie dzikich zwierząt, włączę sobie dokument w telewizji.
Mama dobrze o tym wie. Chwilowo próbuje mnie jednak omamić jakimś idealizmem à la Henry David Thoreau, który twierdził, że Matka Natura wszystkich nas kocha. Jasne, mama zawsze opowiada o zaletach medycyny naturalnej i dobroczynnych skutkach wegetarianizmu, ale teraz pieje peany na cześć majestatycznego piękna wielkiego stanu Kalifornia i zachwala, jaką to „szansą jedną na milion” byłoby dla mnie doświadczenie prawdziwej przyrody, zanim jeszcze zacznie się szkoła.
– Powiedz szczerze, naprawdę widzisz mnie na kempingu? – pytam, zakładając za uszy ciemne sprężynki loków.
– Nie na kempingu, Zorie – wzdycha. – Pani Reid zaprasza cię na glemping. – Przechyla się przez ladę recepcji w swoim służbowym mundurku z logo kliniki wyhaftowanym na tunice i opowiada szeptem o bogatej klientce, która właśnie zażywa relaksu na stole do akupunktury w jednym z naszych gabinetów, delektując się nieco staroświeckimi, lecz kojącymi dźwiękami utworów Enyi, patronki alternatywnych klinik zdrowia i urody na całym świecie.
– Glemping… – powtarzam sceptycznie.
– Pani Reid mówi, że zarezerwowali luksusowe namioty w górach Sierra Nevada, gdzieś pomiędzy Parkiem Narodowym Yosemite a King’s Forest – wyjaśnia mama. – Kemping w stylu glamour. Rozumiesz? Glemping.
– Ciągle to powtarzasz, ale dalej nie rozumiem, na czym to właściwie polega. Jak namiot może być luksusowy? Przecież śpi się na ziemi!
Mama pochyla się jeszcze bliżej, żeby wszystko mi wytłumaczyć.
– Pani Reid i jej mąż zostali w ostatniej chwili zaproszeni do domku letniskowego znajomych w Szwajcarii, więc nie mogą jechać na wcześniej zaplanowane wakacje. Mają rezerwację eleganckiego namiotu. Ten kompleks biwakowy…
– To nie jakaś kultowa miejscówka hipisów, co?
Mama wydaje jęk zniecierpliwienia.
– Posłuchaj. Mają tam szefa kuchni, który przygotowuje wyśmienite potrawy, palenisko pod gołym niebem, prysznice z gorącą wodą, wszystko, czego dusza zapragnie.
– Prysznice z gorącą wodą – prycham z przekąsem. – Mów mi jeszcze.
Puszcza mój komentarz mimo uszu.
– Chodzi o to, że czujesz bliskość natury, a nie musisz znosić żadnych niewygód. Kompleks cieszy się taką popularnością, że organizują loterię na rezerwacje namiotów z rocznym wyprzedzeniem. Nocleg i wyżywienie są już opłacone. Pani Reid mówi, że szkoda by było, żeby wszystko przepadło, i dlatego pozwoliła Reagan pojechać tam na tydzień z koleżankami. Wiesz, taki wyjazd na hura, by nacieszyć się swobodą przed ostatnim rokiem nauki.
Pani Reid jest matką Reagan, gwiazdy sportu, królowej mojej klasy i – w pewnym sensie – mojej przyjaciółki. Prawdę mówiąc, z Reagan przyjaźniłyśmy się, kiedy byłyśmy młodsze. Potem jej rodzice dorobili się sporych pieniędzy i zaczęła zadawać się z innym towarzystwem. Do tego trenowała do olimpiady. Zanim się zorientowałam, nasze drogi się rozeszły. Aż do zeszłej jesieni, kiedy pewnego dnia, podczas lunchu, znowu zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać.
– Dobrze ci zrobi, jak spędzisz trochę czasu na świeżym powietrzu – nie daje za wygraną mama, bawiąc się swymi ciemnymi włosami i usilnie próbując mnie przekonać do zwariowanego wyjazdu pod namiot.
– W przyszłym tygodniu mam obserwować deszcz meteorytów – przypominam jej.
Dobrze wie, że wszystko starannie planuję. Nieoczekiwane zwroty akcji zupełnie zbijają mnie z tropu, a ten cały kemping – o, pardon, glemping – wywołuje we mnie bardzo, ale to bardzo silny niepokój.
Mama zamyśla się na chwilę.
– Mogłabyś wziąć teleskop ze sobą. Gwiazdy nocą, górskie wycieczki za dnia.
Górskie wycieczki brzmią w sam raz dla Reagan. Ma uda twarde jak głaz i sześciopak na brzuchu. Ja dostaję zadyszki po przejściu dwóch przecznic do kawiarni, o czym chciałabym przypomnieć mamie, ale ona zmienia front, przerzucając się na grę na moich uczuciach.
– Pani Reid mówi, że Reagan miała bardzo ciężkie lato. Martwi się o nią. Chyba ma nadzieję, że wycieczka podniesie ją na duchu po tych feralnych czerwcowych kwalifikacjach.
Reagan potknęła się wtedy i padła na twarz – dosłownie! – przez co nie dostała się do drużyny olimpijskiej. Zaprzepaściła swoją wielką szansę na udział w przyszłorocznych mistrzostwach i będzie musiała czekać kolejne cztery lata. Cała jej rodzina była załamana, ale i tak się dziwię, że matka martwi się o córkę.
Kolejna myśl świta mi w głowie.
– Czy Pani Reid sama zaproponowała mój udział w tym wyjeździe, czy ty maczałaś palce w zaproszeniu?
Mama uśmiecha się, lekko zmieszana.
– Trochę tak, troszkę tak.
Opieram czoło na ladzie recepcji.
– Daj spokój. – Potrząsa mnie za ramię, aż podnoszę głowę. – Była zaskoczona, że Reagan sama cię jeszcze nie zagadnęła, więc na pewno omawiały twój udział w wycieczce. Może przyda wam się kilka wspólnych dni. Ona stara się odzyskać wewnętrzną siłę. Ty wciąż powtarzasz, że nie potrafisz się zgrać z jej niwą paczką, więc teraz masz okazję spędzić z nimi trochę czasu poza murami szkoły. Powinnaś dziękować mi na kolanach – dokucza mi mama. – Może coś w stylu: „Przyjmij wyrazy wdzięczności, najlepsza mamo na świecie, za przekonanie mnie do wydarzenia tego lata. Jesteś moją bohaterką, Joy Everhart”? – Łapie się za serce w teatralnym geście.
– Jesteś taka dziwna… – mruczę, udając apatię.
Uśmiecha się szeroko.
– Ty to masz szczęście, prawda?
Tak, trzeba przyznać, mam szczęście. Wiem, że naprawdę zależy jej na mojej pomyślności, że zrobiłaby dla mnie wszystko. Joy to w zasadzie moja macocha. Moja rodzona mama zmarła nagle z powodu tętniaka, kiedy miałam osiem lat i mieszkaliśmy jeszcze po drugiej stronie zatoki, w San Francisco. Po jej śmierci tata z dnia na dzień postanowił, że wyspecjalizuje się w masażu terapeutycznym, i wydał na licencję wszystkie pieniądze z jej polisy na życie. Często działa pod wpływem impulsu. Tak czy inaczej, poznał Joy na zjeździe miłośników medycyny niekonwencjonalnej. Kilka miesięcy później byli już po ślubie i przeprowadziliśmy się razem do Melita Hills, gdzie wynajęli lokal na klinikę i mieszkanie tuż obok.
Trzydziestoośmioletnia Joy jest o kilka lat młodsza od mojego taty, a ponieważ jest pół-Koreanką, zdarzyło mi się trafić na dociekliwych bystrzaków wytykających oczywistość, że ta kobieta nie może być moją biologiczną matką. Tak jakbym sama nie widziała, że ona jest Azjatką, a ja mam zachodnią urodę i wybitnie bladą cerę – autentycznie, cierpię na niedobór witaminy D. Szczerze mówiąc, czuję, że Joy jest moją mamą. Moje wspomnienia Życia Sprzed Joy są dość wyblakłe. Przez lata zżyłam się z nią bardziej niż z tatą. Wspiera mnie i motywuje. Gdyby jeszcze nie miała takiej obsesji na punkcie zdrowego stylu życia, byłaby bliska ideału.
Choć wcale mi się to nie uśmiecha, muszę przyznać, że entuzjazm, z jakim mówi o glempingu, nie jest pozbawiony sensu. Wypełniony atrakcjami wypad z bliskimi znajomymi Reagan zdecydowanie wzmocniłby moją pozycję w szkole, wiecznie zagrożoną przez kontakty z ludźmi mniej zamożnymi i mniej popularnymi. Chciałabym się poczuć pewniej w paczce dawnej przyjaciółki i przy niej samej. Szkoda tylko, że zamiast od Reagan, zaproszenie wyszło od jej matki.
Drzwi kliniki otwierają się szeroko i do poczekalni wkracza mój ojciec, świeżo ogolony, z ciemnymi włosami starannie zaczesanymi w tył na żelu.
– Zorie, dzwonił pan Wiley?
– Odwołał dzisiejszą wizytę – informuję. – Ale poprosił o pół terminu w czwartek.
Pół terminu oznacza połowę zapłaty, ale tata szybko maskuje rozczarowanie. Mógłby się dowiedzieć o śmierci najlepszego przyjaciela, a w następnej sekundzie beztrosko umawiałby się na mecz squasha w klubie. Mówią na niego „Diamentowy Dan”. Blichtr i blask w każdym calu.
– Czy pan Wiley podał przyczynę nagłej rezygnacji? – pyta.
– Sytuacja awaryjna w jednej z jego restauracji – donoszę. – Szef kuchni z telewizji przyjeżdża nagrać odcinek programu.
Pan Wiley to jeden z najznakomitszych klientów taty. Jak większość pacjentów kliniki nie wie, co robić z pieniędzmi, i stać go, by przepłacać za masaże czy akupunkturę. Nasz gabinet wellness jest najlepszy w Melita Hills, a o mamie napisali nawet w „San Francisco Chronicle”, określając ją mianem jednej z najwybitniejszych akupunkturzystek nad zatoką San Francisco, „wartej wyprawy przez Bay Bridge”. Ceny w klinice rodziców są adekwatne do ich reputacji. Niestety w ostatnim roku liczba osób korzystających z usług kliniki powoli – lecz wyraźnie – malała. Główną przyczyną spadku zainteresowania i solą w oku mojego ojca jest interes, który otwarto tuż obok. Ku naszemu jednomyślnemu zażenowaniu sąsiadujemy teraz ze sklepem oferującym zabawki dla dorosłych.
Tak, tego typu zabawki.
Trudno przechodzić obojętnie obok gigantycznego szyldu w kształcie waginy. Nasi dobrze sytuowani klienci też go nie przeoczyli. Ludzie z klasą zwykle niechętnie parkują przed sex shopem, kiedy zmierzają na masaż. Moi rodzice dość szybko się o tym przekonali, kiedy stali bywalcy zaczęli odwoływać cotygodniowe wizyty. Ci, którzy pozostali wierni naszej świetnej lokalizacji w pobliżu wszystkich ekskluzywnych butików na Mission Street, są zbyt ważni, by ich stracić, o czym tata przypomina mi przy każdej możliwej okazji.
Dlatego wiem, że zdenerwowała go odwołana wizyta pana Wileya – był jedynym klientem zapisanym do taty na dziś – ale kiedy opuszcza recepcję i zamyka się w swoim gabinecie, by pozłościć się w samotności, mama zachowuje stoicki spokój.
– A więc? – wraca do tematu naszej rozmowy. – Mogę powiedzieć pani Reid, że pojedziesz z Reagan na glemping?
Jakby liczyła na to, że dam jej ostateczną odpowiedź na poczekaniu, bez rozważenia wszystkich za i przeciw. Z drugiej strony naprawdę nie chcę gasić jej entuzjazmu.
– Podchodź do spraw z rozwagą, ale nie z rezerwą – poucza mnie. – Ci, którzy podchodzą z rezerwą, boją się i stronią od tego, co nieznane. Ludzie rozważni z kolei planują, aby zachować pewność siebie, kiedy przyjdzie im się zmierzyć z nowymi wyzwaniami. – Słyszę ten sam wywód ilekroć wyrażam niechęć do zmiany planów. – Wszystko razem sprawdzimy.
– Przemyślę to – odpowiadam dyplomatycznie. – Możesz powiedzieć pani Reid, że wyślę do Reagan SMS-a z prośbą o szczegóły, a potem podejmę ostateczną decyzję. Nieźle się spisałaś, doktor Wtykalska.
Posyła mi triumfujący uśmiech.
– Skoro mowa o pani Reid, lepiej pójdę wyjąć jej igły, zanim mi zaśnie na stole. A, prawie zapomniałam. Był kurier?
– Nie, tylko zwykły listonosz.
Marszczy brwi.
– Dostałam maila z potwierdzeniem dostarczenia przesyłki.
No, pięknie. Wiadomo, co to oznacza. Mamy problem z niechlujstwem doręczycieli. Nasze przesyłki wiecznie trafiają obok, do sex shopu, bezpośrednio związanego z punktem trzecim w moim planie doskonałego lata: unikać wszelkiego kontaktu z rodziną Mackenzie.
Mama wydyma dolną wargę i patrzy na mnie błagalnie
– Pięknie proszę – mówi słodko. – Nie skoczyłabyś do sąsiadów spytać, czy nie dostali przypadkiem mojego zamówienia?
W odpowiedzi wydaję z siebie jęk.
– Poszłabym sama, ale wiesz, pani Reid leży w moim gabinecie ponabijana igłami jak jeż – tłumaczy, wskazując kciukiem w głąb kliniki. – Mam jej przywrócić siły witalne, nie poddawać torturom. Nie może tam tkwić całe wieki.
– Idź w przerwie na lunch. – Już raz w tym tygodniu odbyłam wyprawę do świata rozkoszy cielesnych, tym samym wyczerpując limit podobnych wycieczek. – Za godzinę wychodzę na obiad z babcią, pamiętasz?
Rzeczywiście. Ma na myśli swoją matkę. Babcia Esther nie toleruje spóźnień, co osobiście w pełni popieram. Nie zmienia to jednak faktu, że wolałabym wyrywanie zęba niż kontakt z sąsiadami.
– Co to w ogóle za paczka? Coś ważnego?
– W tym rzecz – mówi mama, upinając długie, proste włosy w kok na czubku głowy. – Powiadomienie przyszło od jakiejś Catherine Beatty. W życiu o niej nie słyszałam, niczego też nie zamawiałam. Informację dostałam jednak na mój służbowy e-mail, podany jest też nasz adres.
– Tajemnicza paczka…
– Uwielbiam niespodzianki.
Dostrzegam błysk w jej oku.
– Chyba że ktoś przysłał ci garść pająków albo uciętą dłoń.
Może ukłułaś kogoś trochę za mocno.
– A może właśnie w sam raz i ten ktoś wysłał mi teraz czekoladki. – Podkrada mi z biurka długopis i wsuwa go we włosy, żeby upiąć fryzurę. – Proszę, Zorie. Póki tata jest zajęty.
Ostatnie zdanie wypowiada szeptem. Ojciec dostałby szału, gdyby zobaczył mnie w sklepie obok.
– Dobrze, pójdę – zgadzam się niechętnie.
Ach, letnie plany, tak byłyście mi bliskie.
Wystawiam na recepcji ręcznie wykonaną tabliczkę: „ZARAZ WRACAM” i z ociąganiem wychodzę w olśniewający blask poranka niczym skazaniec na szafot.

 
Wesprzyj nas