“Wolność” to wnikliwe i wciągające studium rozpadu uczuć. Napisana z wielkim rozmachem, doskonała epopeja o miłości i małżeństwie, w sposób komiczny i tragiczny oddająca pokusy i udręki, jakie niesie ze sobą dzisiejszy świat.


WolnośćPo kilkunastu latach małżeństwa życie Patty i Waltera zmienia się nie do poznania.

On, niegdyś idealista, pracuje teraz dla przemysłu węglowego. Ona – z wiecznie uśmiechniętej matki, żony i sąsiadki stopniowo przeistacza się w głęboko rozgoryczoną kobietę, ogarniętą tęsknotą za innym mężczyzną. Ich nastoletni syn przeprowadza się do sąsiadów o radykalnie republikańskich poglądach, a córka bezowocnie poszukuje prawdziwej miłości.

Czy wystarczy kilka pokus, by zniszczyć idealny amerykański obrazek? A może we współczesnym świecie, pośród miłości, pożądania i zdrady, targany emocjami i zagubiony człowiek z góry skazany jest na porażkę?

Jedno z najważniejszych współczesnych wydarzeń literackich w USA

“Wolność” to dzieło prawdziwego geniusza.
New York Magazine

Czy można napisać powieść o wszystkim? Miłości, małżeństwie, rozczarowaniu, polityce, społeczeństwie XXI wieku, ekologii, prawdzie i kłamstwie…? Okazuje się, że gdy nosisz nazwisko Franzen, jest to możliwe.
Bluszcz

Jonathan Franzen – autor bestsellerowej Wolności, powieści 2010 roku w Stanach Zjednoczonych oraz roku 2011 w Polsce, rekomendowanej przez Klub Książki Oprah Winfrey, polecanej przez samego Baracka Obamę. Równie głośna okazała się powieść Korekty, nagrodzona National Book Award. Nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się także: Dwudzieste siódme miasto i Silny wstrząs.
Jest jednym z najpopularniejszych amerykańskich powieściopisarzy, uznawany przez prasę za spadkobiercę takich tuzów jak: Saul Bellow, John Updike czy Philip Roth.

Jonathan Franzen
Wolność
Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera w tej edycji: 28 września 2016
 
 

Wolność


Dobrzy sąsiedzi

Nowinki na temat Waltera Berglunda nie krążyły po okolicy – dwa lata wcześniej wraz z Patty przeprowadzili się do Waszyngtonu i obecnie nic nie znaczyli w St. Paul – jednak miejskie towarzystwo z Ramsey Hill nie było aż tak lojalne wobec swego miasta, żeby nie czytać „New York Timesa”. Zgodnie z długą i bardzo niepochlebną historią opisaną w „Timesie”, właśnie w stolicy kraju Walter nieźle spaprał swoją karierę zawodową. Dawni sąsiedzi z trudem mogli pogodzić pojawiające się w „Timesie” określenia („arogancki”, „pyszałkowaty”, „skompromitowany moralnie”) z wielkodusznym, zawsze uśmiechniętym, rumianym pracownikiem firmy 3M, którego pamiętano, jak na rowerze pedałuje do pracy przez lutowy śnieg w górę Summit Avenue; dziwne się wydawało, że Walter, człowiek bardziej zielony niż Greenpeace i sam pochodzący ze wsi, mógłby się znaleźć w tarapatach za udział w zmowie z przemysłem węglowym i za znęcanie się nad ludźmi ze wsi. Ale z drugiej strony z tymi Berglundami zawsze było coś nie tak.
Walter i Patty byli parą młodych osadników w Ramsey Hill – pierwsi absolwenci college’u, którzy kupili sobie dom przy Barrier Street po tym, jak trzydzieści lat wcześniej dawne serce St. Paul popadło w tarapaty finansowe. Za bezcen nabyli budynek z epoki wiktoriańskiej, a potem przez dziesięć lat wypruwali z siebie żyły, żeby go wyremontować. Na samym początku jakaś bardzo zdeterminowana osoba podpaliła im garaż, po czym dwa razy włamała się do samochodu, zanim zdążyli odbudować garaż. Na pustą parcelę po drugiej stronie alejki zjeżdżali opaleni na mahoń motocykliści, żeby w późnych godzinach nocnych popijać piwko Schlitz, piec na grillu kiełbaski i wyć silnikami na wysokich obrotach, dopóki Patty nie wyszła w dresie na dwór i nie powiedziała: „Cześć, faceci, macie jakąś sprawę?”. Nikt by się nie przeraził wyglądu Patty, ale w liceum i college’u była wyjątkowo wysportowana i odznaczała się typową dla sportowców odwagą. Już od pierwszego dnia po wprowadzeniu się rzucała się w oczy bezradnością. Wysoka, z końskim ogonem, absurdalnie młoda, pchała wózek dziecięcy obok porozbieranych samochodów, potłuczonych butelek po piwie i zarzyganego starego śniegu, a zwisające z wózka siatki wyglądały, jakby targała w nich cały swój dzień. Za sobą miała przerywane zajmowaniem się dzieckiem przygotowania do załatwienia porannych sprawunków przerywanych zajmowaniem się dzieckiem; przed sobą popołudnie z radiem publicznym, klasyczną książką kucharską „Silver Palate Cookbook”, tetrowymi pieluchami, gipsem budowlanym i lateksową farbą, potem czytanie dzieciom „Good Night, Moon” na dobranoc, a na koniec wino Zinfandel. Już teraz prezentowała sobą to wszystko, co miało spotkać resztę ulicy.
W początkowych latach, gdy wciąż jeszcze można było bez zażenowania jeździć volvem 240, wspólnym celem mieszkańców Ramsey Hill było posiąść znowu pewne umiejętności, chociaż właśnie nasi rodzice celowo uciekli na przedmieścia, aby się ich oduczyć, na przykład: w jaki sposób wzbudzić zainteresowanie lokalnych gliniarzy ich własną pracą, jak zabezpieczyć rower przed wysoce zmotywowanym złodziejem, kiedy zdecydować się zakłócić spokój pijaczkowi zajmującemu miejsce na naszych meblach ogrodowych, jak zachęcić zdziczałego kota, żeby nie walił kupy do piaskownicy naszych dzieci, tylko do innej, jak określić, czy szkoła publiczna jest już do tego stopnia do dupy, że nie ma sensu próbować jej naprawiać. Były też bardziej bieżące pytania, jak na przykład co z tymi tetrowymi pieluchami? Warto się tym przejmować? I czy to prawda, że można jeszcze zamówić mleko w szklanych butelkach? Czy politycznie skauci są w porządku? Czy naprawdę trzeba używać kaszy bulgur? Gdzie oddaje się zużyte baterie? Jak zareagować, gdy jakaś kolorowa biedaczka oskarża cię o zniszczenie jej dzielnicy? Czy to prawda, że glazura kolorowych naczyń Fiestaware zawiera niebezpieczne ilości ołowiu? Jak bardzo skomplikowany musi być porządny filtr wody w kuchni? Czy w twoim volvie 240 po włączeniu przycisku nadbiegu zdarza się, że ten się nie włącza? Czy lepiej jest dawać żebrakom jedzenie, czy nic? Czy pracując na pełnym etacie, można wychować wyjątkowo pewne siebie, szczęśliwe i błyskotliwe dzieci? Czy można mleć kawę dzień przed jej użyciem, czy należy zrobić to rano? Czy ktokolwiek w St. Paul miał pozytywne doświadczenia z dekarzem? Czy ktoś zna porządnego mechanika zajmującego się volvami? Czy w twoim volvie 240 też był problem z blokującą się linką hamulca ręcznego? A co to takiego ten enigmatycznie oznaczony przełącznik na desce rozdzielczej, który wydaje taki prawdziwie szwedzki trzask, ale chyba nie jest do niczego podłączony?
Na wszystkie pytania zawsze odpowiedź miała Patty Berglund, życzliwa pszczółka, bardzo pogodna roznosicielka społeczno-kulturalnego pyłku kwiatowego. Jedna z niewielu w Ramsey Hill mam stale przesiadujących w domu, znana z tego, że nigdy nie wyrażała się o sobie dobrze ani o innych źle. Spodziewała się, że pewnego dnia jedno z tych otwieranych pionowo okien, w których wymieniała zawieszenie, z pewnością „utnie jej głowę”. Jej dzieci „prawdopodobnie” umierały na włośnicę po zjedzeniu niedogotowanego przez nią mięsa. Zastanawiała się, czy jej „uzależnienie” od oparów roztworu do usuwania farby ma jakiś związek z decyzją, żeby „już nigdy” nie czytać książek. Zwierzała się, że po tym, co się zdarzyło „ostatnim razem”, „zakazano” jej nawozić kwiaty Waltera. Niektórym nie podobało się to jej pomniejszanie własnych zasług – wyczuwali w tym jakąś protekcjonalność, jakby Patty, wyolbrzymiając swoje drobne wady, nazbyt wyraźnie starała się nie wyrządzać przykrości mniej doskonałym gospodyniom domowym. Jednak większość uznawała jej skromność za szczerą albo przynajmniej zabawną, a poza tym trudno żywić niechęć do kobiety, którą tak bardzo lubią nasze dzieci i która nie tylko zawsze pamięta o ich urodzinach, ale także o naszych, i przychodzi do tylnych drzwi naszego domu z talerzem ciasteczek, kartką czy też konwaliami we flakoniku ze sklepu z artykułami używanymi, mówiąc, że nie musimy go oddawać.
Powszechnie wiedziano, że Patty dorastała na wschodzie, na przedmieściach Nowego Jorku, i jako jedna z pierwszych kobiet otrzymała pełne stypendium koszykarskie w Minnesocie, gdzie – jak można było przeczytać na tabliczce na ścianie domowego gabinetu Waltera – będąc na drugim roku, zakwalifikowała się do drugiej drużyny Stanów Zjednoczonych. Jedyne, co mogło dziwić, zważywszy na silną prorodzinną orientację Patty, to brak powiązań z własnymi korzeniami. Mijały kolejne pory roku, a ona nie ruszała się z St. Paul i chyba nikt także nie zauważył, żeby z wizytą przyjeżdżał ktoś ze wschodu, nawet jej rodzice. Jeśli pytano ją wprost o nich, odpowiadała, że oboje robią dużo dobrego dla wielu ludzi, tato ma kancelarię prawną w White Plains, mama jest politykiem, tak, jest w Zgromadzeniu Ustawodawczym Stanu Nowy Jork. Następnie kiwała zdecydowanie głową i mówiła: „Tak, tak, tym właśnie się zajmują”, jakby temat został wyczerpany.
Można było robić zakłady, w jaki sposób skłonić Patty, by uznała czyjeś zachowanie za „złe”. Kiedy powiedziano jej, że Seth i Merrie Paulsenowie organizują dla swoich bliźniaków wielkie przyjęcie na Halloween i celowo zaprosili wszystkie dzieciaki z okolicznych domów z wyjątkiem Connie Monaghan, Patty stwierdziła tylko, że to naprawdę „niesamowite”. Przy następnym spotkaniu na ulicy Paulsenowie wyjaśniali jej, że przez całe lato starali się przekonać matkę Connie, Carol Monaghan, żeby przestała wyrzucać niedopałki papierosów z okna sypialni do małego basenu ich bliźniaków. „To naprawdę niesamowite – zgodziła się Patty, kręcąc głową – ale wiecie, to nie wina Connie”. Jednak samo stwierdzenie „niesamowite” nie usatysfakcjonowało Paulsenów. Chcieli usłyszeć „socjopatologiczne”, chcieli usłyszeć „bierno-agresywne”, chcieli usłyszeć „złe”. Pragnęli, by Patty wybrała jeden z tych epitetów i wraz z nimi przypisała go Carol Monaghan, lecz Patty nie była w stanie wykroczyć poza „niesamowite”, a z kolei Paulsenowie nie zgodzili się wciągnąć Connie na listę gości. Patty do tego stopnia zezłościła się na tę niesprawiedliwość, że w dzień przyjęcia zabrała po południu swoje dzieci, a wraz z nimi Connie i jeszcze jedną koleżankę ze szkoły, na farmę dyń i na przejażdżkę wozem z sianem, mimo to najgorsze, co mogła na głos powiedzieć o Paulsenach, to to, że ich podłość wobec siedmiolatki jest naprawdę niesamowita.
Carol Monaghan była jedyną matką na Barrier Street, która mieszkała tu równie długo jak Patty. Pojawiła się w Ramsey Hill w ramach swoistego programu wymiany rodziców: była sekretarką jakiegoś ważnego oficjela w hrabstwie Hennepin, który po zrobieniu jej dziecka usunął ją ze swojego okręgu. Utrzymywanie matki nieślubnego dziecka z poborów otrzymywanych za sprawowany urząd: pod koniec lat siedemdziesiątych nie było już tak wielu sędziów w Dwumieście, jak nazywano Minneapolis i St. Paul, którzy by uważali to za zgodne z zasadami sprawowania władzy. Carol stała się jedną ze zrozpaczonych, co chwila biorących zwolnienia urzędniczek w miejskim biurze zezwoleń, a tymczasem ktoś równie dobrze ustosunkowany w St. Paul został zatrudniony po drugiej stronie rzeki. Najprawdopodobniej układ obejmował też wynajęty dom przy Barrier Street, zaraz obok domu Berglundów; w przeciwnym razie trudno byłoby zrozumieć, dlaczego Carol zgodziła się zamieszkać w czymś, co w owym czasie było praktycznie slumsem. Latem, raz na tydzień o zmierzchu, w nieoznakowanym samochodzie z napędem na cztery koła, zjawiał się patrzący nieobecnym wzrokiem chłopak w kombinezonie z wydziału zieleni i przejeżdżał kosiarką po jej trawniku, w zimie ten sam chłopak przyjeżdżał, żeby odśnieżyć jej chodnik.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Carol była w kwartale jedyną osobą, która nie awansowała do klasy średniej. Paliła parlamenty, tleniła włosy, paznokcie przekształcała w jaskrawe szpony, karmiła córkę wysoko przetworzonym jedzeniem, a w czwartkowe wieczory bardzo późno wracała („Dzisiaj mamuśka ma wychodne”, tłumaczyła, jakby każda mamuśka z czegoś takiego korzystała), po cichu otwierała drzwi domu Berglundów za pomocą użyczonego jej klucza i zabierała śpiącą Connie z sofy, na której Patty ją ułożyła opatuloną w koce. Patty była niezmiennie uczynna i zawsze proponowała, że zajmie się Connie, kiedy Carol wychodziła do pracy, na zakupy czy też w swoich sprawach w czwartkowe wieczory, a Carol uzależniła się od niej, namiętnie korzystając z nieprzebranych zasobów darmowej opieki nad dzieckiem. Patty nie mogła nie zauważyć, że za tę wspaniałomyślność Carol w rewanżu zupełnie ignorowała córkę Patty, Jessicę, niestosownie hołubiła jej syna Joeya („Może jeszcze jeden uścisk od pożeracza serc niewieścich?”), ustawiała się bardzo blisko Waltera na sąsiedzkich przyjęciach i ubrana w przezroczystą bluzeczkę oraz buty na obcasach kelnerki koktajlowej zachwalała jego zręczność w domowych usprawnieniach, a cokolwiek powiedział, śmiała się piskliwie; ale i tak przez wiele lat Patty nie powiedziała o Carol nic gorszego ponad to, że ta samotna matka miała ciężkie życie i jeśli Carol czasami bywa dla niej niesamowita, prawdopodobnie wynika to z potrzeby zachowania dumy.
Zdaniem Setha Paulsena, jak na gust żony zbyt często mówiącego o Patty, Berglundowie należeli do przepełnionych poczuciem winy liberałów, którzy musieli wybaczać wszystkim, by z kolei im wybaczono szczęście, jakiego zaznają; którzy nie potrafili odważnie stać przy swoich przywilejach. W tej całej teorii Setha był jeden szkopuł, bowiem Berglundowie wcale nie byli uprzywilejowani; jedynym ich majątkiem był dom, który odbudowali własnymi rękami. Ponadto, na co wskazała Merrie Paulsen, Patty nie wyglądała na specjalnie postępową i z pewnością nie była feministką (w końcu siedziała w domu i prowadziła kalendarz z urodzinami, piekła te cholerne urodzinowe ciasteczka), a do tego zdawała się wyraźnie uczulona na politykę. Jeśli poruszyło się przy niej temat wyborów czy jakiegoś kandydata, widać było, jak bezskutecznie stara się zachować swoją typową pogodę – jak się emocjonuje i za często kiwa głową, za często potakuje. Merrie, o dziesięć lat starsza od Patty, co nietrudno było zauważyć, w przeszłości aktywnie działała w Madison w organizacji Studenci dla Demokratycznego Społeczeństwa, a obecnie bardzo aktywnie uczestniczyła w szaleństwie Beaujolais nouveau. Kiedy podczas uroczystej kolacji Seth po raz trzeci czy czwarty wspomniał o Patty, Merrie zrobiła się na twarzy czerwona jak nouveau i oświadczyła, że w tym całym rzekomym dobrosąsiedztwie Patty Berglund nie ma bynajmniej żadnej większej świadomości, żadnej solidarności, żadnej politycznej głębi, żadnej zamiennej struktury, żadnego autentycznego komunitarianizmu, to tylko uwsteczniające bzdury kury domowej i szczerze mówiąc, zdaniem Merrie wystarczyłoby tylko zajrzeć pod tę milusieńką powierzchnię, a można by się zdziwić, ile jest w Patty raczej jakiejś nieustępliwości, egoizmu, skłonności do rywalizacji i proreaganowskiego nastawienia; od razu widać, że dla niej liczą się tylko dzieci i dom – nie sąsiedzi, nie ubodzy, nie kraj, nie rodzice, nawet nie jej własny mąż.
A Patty niewątpliwie hołubiła swojego syna. Chociaż Jessica stanowiła bardziej oczywisty powód do chluby rodziców – zakochana w książkach, oddana przyrodzie, utalentowana w grze na flecie, zaangażowana na boisku piłkarskim, chętnie widziana jako opiekunka do dzieci, nie na tyle piękna, żeby być przez to moralnie skrzywiona, podziwiana nawet przez Merrie Paulsen – Joey był tym jej dzieckiem, o którym Patty mogła gadać bez końca. W ten swój chichoczący, autoironiczny sposób, mówiąc, jakby ujawniała tajemnicę, wylewała kolejne kubły niefiltrowanych szczegółów o tym, jakie ona i Walter mają z nim kłopoty. Chociaż zazwyczaj jej opowieści przybierały formę skargi, i tak nikt nie miał wątpliwości, że Patty uwielbia syna. Zachowywała się jak kobieta lamentująca nad swoim wspaniałym, acz głupim narzeczonym. Jakby dumą napawało ją, że zdeptał jej uczucia; jakby jej gotowość na to zdeptanie miała być czymś najważniejszym, może jedynym, o czym świat jej zdaniem powinien się dowiedzieć.
– Z niego jest taki dupek – opowiadała innym matkom podczas długiej zimy, kiedy toczyła wojnę o spanie, bo Joey się domagał, by wolno mu było chodzić spać nie wcześniej niż Patty i Walter.
– Ma napady złości? Płacze? – pytały inne matki.
– Chyba żartujecie? – mówiła Patty. – Chciałabym, żeby płakał. Płacz byłby czymś normalnym i ostatecznie by się skończył.
– W takim razie co robi?
– Kwestionuje nasz autorytet. Każemy mu zgasić światło, a on uważa, że nie powinien iść spać, dopóki my też nie zgasimy światła, ponieważ niczym się od nas nie różni. I jak Boga kocham, co piętnaście minut, dokładnie jak w zegarku, przysięgam, leży, wpatruje się w budzik i co piętnaście minut krzyczy: „Nie śpię! Jeszcze nie śpię!”. I to z taką pogardą, może z sarkazmem, to niesamowite. Błagam Waltera, żeby nie dał się sprowokować, ale nie, jest za kwadrans północ, a Walter znowu stoi w ciemnościach w pokoju Joeya i znowu się kłócą o różnice między dorosłymi i dziećmi, o to, czy w rodzinie panuje demokracja, czy dyktatura oświecona, aż w końcu to ja się załamuję, wiecie, tylko leżę w łóżku i zawodzę: „Proszę, przestańcie, przestańcie, proszę”.
Merrie Paulsen nie bawiły opowieści Patty. Późnym wieczorem, wkładając do zmywarki naczynia po przyjęciu, podzieliła się z Sethem uwagą, że nie widzi nic dziwnego w tym, że Joey nie potrafił odróżnić dzieci od dorosłych – w końcu jego własnej matce najwyraźniej podobnie się miesza, kim z nich dwojga sama jest. Czy Seth zwrócił uwagę, że w opowieściach Patty zawsze Walter jest źródłem dyscypliny, jakby Patty była tylko nieodpowiedzialnym biernym widzem, którego jedynym zadaniem jest być miłym?

 
Wesprzyj nas