„Szkoła życia” śmiało może konkurować z klasykami literatury młodzieżowej. To familijna powieść należąca do grona tych książek, które, choć przeznaczone dla młodzieży, bawią i wzruszają czytelników w każdym wieku.


Szkoła życiaW 1922 roku niejedno dziecko musiało znosić trudy długiej rozłąki z rodzicami. W takiej sytuacji znalazł się Paul, główny bohater powieści „Szkoła życia”, którego ojca, wbrew jego woli, wysłano do pracy przy budowie linii kolejowych w Algierii. On sam trafił zaś pod opiekę Célestine i Borela, małżeństwa pracującego w majątku hrabiego de La Chesnaye. Dla Paula przeprowadzka z przedmieść Paryża na wieś jest fascynująca i przerażająca zarazem.

Chłopiec całe dotychczasowe życie spędził w mieście, początkowo nie potrafi więc obchodzić się ze zwierzętami ani obcować z naturą. Borel, gburowaty gajowy, wcale mu tego nie ułatwia i nie wierzy, że chłopak zdoła pomóc mu w jakiejkolwiek pracy – wszak początkowo rzeczywiście nic nie potrafi. Sytuacja zmienia się, gdy Paul poznaje Totoche’a, kłusownika grasującego w lasach hrabiego, którego Borel chce posłać za kratki. Zupełnie niespodziewanie pomiędzy dzieckiem a kłusownikiem nawiązuje się nić przyjaźni.

W swojej powieści Nicolas Vanier pokazuje młodym czytelnikom, jak fascynująca może być dzika przyroda, obrazuje, jak wiele może się zdarzyć, kiedy schodzi się z utartych ścieżek, by lepiej poznać naturę i rządzące nią prawa. Paul, zrazu nieufny i bojaźliwy, dostrzega ile wolności kryje się w leśnych ostępach, zaczyna rozumieć postępowanie Totoche’a i z jego pomocą zaprzyjaźnia się z naturą. Ich relacja jest dla czytelnika zarówno źródłem komizmu, jak i wzruszeń, lecz to, rzecz jasna, nie wszyscy bohaterowie powieści francuskiego pisarza. Vanier na jej potrzeby wykreował cały szereg wyrazistych postaci, począwszy od oberżysty, a skończywszy na nikczemnym synu hrabiego. Każda z nich wnosi do fabuły kawałek swojego świata czyniąc opowieść o przygodach Paula barwną i ciekawą.

„Szkoła życia” choć przeznaczona dla młodszych nastolatków, jest powieścią napisaną tak, by bawić i wzruszać czytelników w każdym wieku. Dla dorosłego odbiorcy od samego początku lektury jest oczywiste, że wszystko dobrze się skończy, dobro zwycięży, a zło zostanie ukarane, lecz ta właśnie oczywistość jest mocnym walorem powieści Nicolasa Vaniera. Wiara w ludzi i sprawiedliwość, pomyślne rozstrzygnięcia i dziejowa sprawiedliwość, to coś, co nawet w książkach rzadko się dziś spotyka, dlatego dorosły czytelnik znajdzie w „Szkole życia” iskierkę otuchy, przyjemne poczucie, że wszystko może się ułożyć – niechby chociaż w powieści.

Przygody Paula są dla dojrzałego odbiorcy jak słoneczne popołudnie, ciepła przystań, wspomnienie „dawnych dobrych czasów”.

Przygody Paula są dla dojrzałego odbiorcy jak słoneczne popołudnie, ciepła przystań, wspomnienie „dawnych dobrych czasów”. Jeśli zaś chodzi o młodych czytelników, to na pierwszy plan wysuwają się zupełnie inne walory. Przede wszystkim uwodzi warstwa przygodowa, stopniowe odkrywanie świata przez chłopca, radzenie sobie z coraz trudniejszymi zadaniami w terenie, nabieranie krzepy, sprytu i zwinności. Niemniej równie ciekawie prezentuje się zagadka tożsamości Paula, którą chłopiec rozwikła dochodząc do prawdy o tym, kim była jego matka. Vanier ukazuje jego dojrzewanie w sposób pełen zrozumienia i empatii udowadniając przy okazji, że powieść na ten często podejmowany temat, wciąż może przynieść czytelnikowi wiele satysfakcji z lektury pomimo podobieństw do wcześniej opublikowanych utworów. Robert Wiśniewski

Nicolas Vanier, Szkoła życia, Przekład: Matylda Górska, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 2 kwietnia 2019
 
 

Szkoła życia

Nicolas Vanier
Szkoła życia
Przekład: Matylda Górska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 2 kwietnia 2019
 

Prolog

Sierpień 1910, Sologne

Zbliżał się wieczór. Nisko nad ziemią wisiała szara mgła unosząca się z wypalonej słońcem gleby. Spomiędzy drzew wyszedł jeleń, kontur jego sylwetki tańczył w gęstych oparach, jak gdyby płynął po wodzie. Zdyszana po długim podejściu Mathilde zatrzymała się.
Tropiła zwierzę przy dobrym wietrze, dzięki czemu udało jej się zbliżyć do niego na pięćdziesiąt kroków. Mimo utrudniających obserwację gałęzi i gęstniejącego mroku to, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach. Byk był potężny, choć miał prawdopodobnie nie więcej niż trzy lata – nie miał jeszcze róż u nasady poroża. Jeżeli uda mu się przetrwać sezon polowań zbiorowych, będzie z niego bardzo wyjątkowy samiec. Wysokie, rozwidlone tyki obiecywały w przyszłości dwunastaka, czternastaka, a może nawet lepiej.
Drżała, lecz nie odważyła się podejść bliżej, by go nie spłoszyć. Jeleń nerwowo sapnął, zaryczał chrapliwie i zrobił kilka kroków. W normalnych warunkach powinien chodzić z chmarą, on jednak był sam – takie byki nazywano pojedynkami. Gdyby był „tutejszy”, zauważyłaby go już dawno w czasie swoich leśnych wędrówek. To była jej ziemia, znała każdy jej skrawek, każdy staw, bagno, zagajnik, każdy lasek dębowy czy bukowy oraz, rzecz jasna, wszystkie mieszkające tu zwierzęta.
„Dzikuska” – tak nazywali córkę hrabiego ludzie ze wsi. Pomimo swojego urodzenia nie wywyższała się i niewiele robiła sobie ze swojego szlachectwa. Za tym prześmiewczym, lecz czułym przezwiskiem krył się szacunek. Nawet najstarsi przyznawali, że dziewczyna ma niesamowity zmysł, dzięki któremu potrafi odgadnąć, dokąd idzie zwierzyna, znaleźć tropy lub przewidzieć, jak potoczy się polowanie. Znała i rozumiała las lepiej niż okoliczni myśliwi i kłusownicy. Wiedziała, które zwierzę odstrzelić, a które oszczędzić. Szczodrze też dzieliła się skarbami, którymi obdarzał ją las: grzybami, jagodami, jadalnymi roślinami i ziołami.
Jej ojca, hrabiego Antoine’a de La Chesnaye, właściciela dużego majątku ziemskiego w Herteignes, dość bawiła ta reputacja młodej dzikuski, choć nie zdradzał się z tym w towarzystwie. Nie przeszkadzało mu, że Mathilde goni po lesie od świtu do zmierzchu, ubrana w spodnie, zamiast uczyć się rysunku i tańca, jak to czyniły panny z dobrych domów.
Czasami zdarzało się, że jej wolność budziła w nim dawny, nieukojony żal – wtedy dochodził do wniosku, że być może powinna już porzucić chłopięce rozrywki i pomyśleć o zamążpójściu. Obiecywał sobie, że będzie surowszy, jednak rozbrajała go zawsze wybuchem śmiechu i swoim niegasnącym entuzjazmem, a Antoine odkładał na kolejny rok zamiar narzucenia jej dyscypliny. Kiedy w końcu dopadały go wyrzuty sumienia, że zaniedbuje wychowanie córki, zapraszał gości i urządzał bal. Od śmierci żony zresztą zdarzało się to coraz rzadziej. Gdy podczas tych przyjęć spoglądał na Mathilde, widział ptaka zamkniętego w klatce. Jej piękno gasło i bladło, a rozpalało się na nowo dopiero wtedy, kiedy wracała do swoich ukochanych pól i lasów. Pod tym względem była dokładnym przeciwieństwem brata, który przyjeżdżał do posiadłości tylko po to, żeby zabłysnąć przed swoimi paryskimi znajomymi i urządzić huczną zabawę. Czasami też oznajmiał, że musi wypocząć po trudach nauki na uczelni prawniczej – ale jeśli chodzi o ścisłość, nie wyglądało na to, by szczególnie przykładał się do studiów.

Szpicak powąchał mech, ziewnął komicznie, a potem ruszył przed siebie z wysoko uniesionym łbem, długim, swobodnym krokiem. Nagle musiał ją zwietrzyć, gdyż zatrzymał się, poruszając nozdrzami, i zwrócił w stronę Mathilde. Nawet z tej odległości czuła jego spojrzenie, intensywne, raczej zaintrygowane niż przestraszone. Postąpił kilka kroków w jej kierunku, przyjrzał się ponownie, niespeszony jej obecnością, parsknął z gracją i zniknął w gęstwinie. Mathilde wciągnęła powietrze, uświadamiając sobie, że wstrzymywała oddech przez cały czas trwania tego osobliwego spotkania. Ogarnęło ją niezrozumiałe, silne uczucie, coś jakby czułość… a może to był znak? Ten jeleń poruszył ją bardziej niż jakiekolwiek inne zwierzę, ta mieszanka potęgi i bezbronności, delikatny wdzięk i zapowiedź przyszłej siły.
Nie powie o nim ojcu. Z pewnością nie oparłby się: poczekałby na odpowiedni moment, za trzy, cztery sezony wytropiłby go i ostatecznie powiesił na schodach jego poroże, razem z innymi rodzinnymi trofeami. Mathilde nie znosiła tej makabrycznej wystawki, mimo że lubiła dobre polowania. Poroża bez głów przypominały jej dawną potęgę martwych byków. Stokroć bardziej wolała je łapać do swojego zeszytu, który rok po roku zapełniał się szkicami młodych zwierząt wraz ze szczegółowymi notatkami, które pozwalały je rozpoznać z nadejściem kolejnego sezonu. Dzięki temu, zanim jeszcze szpicak wyrósł na dorosłego byka, ona była już w stanie przewidzieć, jaka będzie rozpiętość poroża, liczba odnóg, rozstaw tyk, a nawet forma róż czy korony. Znała drzewa genealogiczne wszystkich okolicznych chmar i oczywiście rozpoznawała każdego intruza, wędrowca-pojedynka pojawiającego się podczas rykowiska. Nadawała im imiona, podyktowane ich charakterem lub cechami szczególnymi: Rudy, Koziołek, Mnich, Diabeł, Stary… Jeśli ten widlasty szpicak pojawi się tu ponownie, zostanie bez wątpienia „Królem”. Zapowiadał się na najpiękniejszego byka, jaki kiedykolwiek odwiedził te tereny.
Z kieszeni chlebaka wyjęła zeszyt i pospiesznie naszkicowała formę poroża i kształt łba, aby móc go sobie potem przypomnieć. Zanotowała: „Król, w zagajniku, 21 sierpnia 1910”, po czym szybkim krokiem, uszczęśliwiona, ruszyła w drogę powrotną. Skąd mogła wiedzieć, że tego samego dnia przeznaczenie odmieni bieg całego jej życia?
Kierowała się wzdłuż lasu do nieukończonych jeszcze torów kolejowych, skąd leśna alejka prowadziła już prosto do dworu. Za zakrętem, w pobliżu największego w okolicy, trzystuletniego dębu, zauważyła grupę robotników pracujących przy zwrotnicy. Onieśmielona zwolniła kroku.
Nagle jeden z nich podniósł się i spojrzał na nią. Zbliżając się, dostrzegła czerwony blask zachodzącego słońca w jego zielonych oczach, podobnych do oczu nocnego zwierzęcia. Niezdolna do spuszczenia wzroku, wymamrotała speszone „dzień dobry”. Mężczyzna postąpił krok w jej kierunku i uśmiechnął się szeroko, z łagodnością, która ją zaskoczyła.
– Mam na imię Jean.

1

1922, północne przedmieścia Paryża

Palniki syczały, ekipa robotników pochylała się nad zbrojeniem składającym się z grubych żelaznych prętów. Twarze mężczyzn kryły maski równie brudne jak cegły budynku, w którym pracowali, całe uwalane sadzą z okolicznych fabryk.
Jean podniósł się na chwilę, żeby sprawdzić, czy wszyscy pracownicy poruszają się do przodu równym tempem. Ta część pracy była najważniejsza. Stalowa konstrukcja miała wzmocnić fundamenty mostu, osłabione po bombardowaniach z końca wojny. Nie można było tego odwalić byle jak, mimo że pieniędzy było mało, a odpowiednich narzędzi jeszcze mniej. Właśnie miał wrócić do pracy, ale jakiś głos zatrzymał go w pół ruchu.
– Hej, chłopaki! Do Magnansa. Natychmiast!
To brygadzista zdzierał sobie gardło, stojąc u szczytu schodów i próbując przekrzyczeć panujący w hali hałas. Usłyszał go jedynie Jean. Poklepał Patrice’a po ramieniu, wyłączając jego spawarkę.
– Zostaw, mamy iść do Magnansa. Mówię ci, na pewno się wkurza na opóźnienia. Niech sam tu przyjdzie pospawać! Mówiłem mu już w Vignot, trzeba było dać tę robotę ekipie z Oksytanii, my tu nie mamy czym pracować!
– Zobaczymy. Przynajmniej mamy przerwę, nie?
– Przerwa… Na tego Magnansa to ja mam uczulenie. Hej, idziemy, wszyscy!
Pracownicy przerywali pracę, odkładali palniki. Przeciągali się, robili kilka kroków, by ulżyć zdrętwiałym nogom, zdejmowali maski, wzdychając. Wezwanie do dyrektora w środku dnia nie było czymś normalnym, jednak nikt nie odważył się tego skomentować. Wiedzieli, że w razie problemów Jean Caradec stanie za nimi murem – to był odważny facet, któremu nie brakowało hartu ducha, choć czasem wydawał się nieco chmurny. Przeszli gęsiego po kładce, a potem dalej, długim korytarzem oświetlonym nieprzyjemnym jarzeniowym światłem, na którego końcu małe schodki prowadziły do biura dyrekcji. Véronique obserwowała ich znad swoich dużych okularów w złoconych oprawkach.
– Wchodźcie jeden po drugim. Jean, ty pierwszy!
Sekretarka, zazwyczaj uśmiechnięta, miała tym razem twarz z kamienia.
– Czego od nas chce?
– To nic wesołego, wytłumaczy ci.
Jean zmarszczył brwi, tym razem naprawdę zaniepokojony. Magnans lubił pokazywać pracownikom, kto jest szefem, a przy okazji nieco zbyt gorliwie wypełniał polecenia swoich przełożonych, jednak Véronique nie wyglądałaby tak poważnie, gdyby tym razem faktycznie nie chodziło o coś istotnego. Jean przyjaźnił się od pewnego czasu z jej mężem, którego spotkał na zabawie na zakończenie roku. Lucien pracował w bibliotece i można z nim było o wszystkim pogadać. Spotykali się co tydzień w barze i bibliotekarz za każdym razem przynosił książki dla syna Jeana, który pochłaniał ich kilka tygodniowo.
– Idę.

*

Gdy wszedł, dyrektor skinął głową, jednak nie poprosił go, by usiadł. Może chciał zakończyć sprawę i odesłać go jak najprędzej, a może dodatkowo zaznaczyć swoją wyższość… albo i jedno, i drugie. To wzbudziło jeszcze większą nieufność Jeana. Stał z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, czekając, aż szef zacznie mówić. Stwierdziwszy, że nie ma sensu ciągnąć dłużej tej sceny, Magnans zdobył się na wymuszony uśmiech.
– Panie Caradec, mam dobrą wiadomość. Będzie pan zarabiał więcej i zacznie pan podróżować.
– Podróżować?
– Zna pan Algierię?
– Algierię?!
– Tak, Algierię. Potrzebujemy kogoś do pracy przy zwrotnicach na nowych torach pomiędzy Banshouette a Zhinghaouer.
– Ale przecież ja nie mogę! Mam syna.
– No to zostawi pan syna z matką.
– Proszę pana, moja żona nie żyje, już to panu mówiłem! Sam się nim zajmuję!
– No to niech go pan zostawi rodzinie!
– Rodzinie? Jakiej rodzinie?
– Proszę posłuchać, to nie mój problem, nie będę się zajmował dzieciakami moich osiemdziesięciu pracowników, a co dopiero ich żonami! Ta budowa to sprawa najwyższej wagi!
– Proszę pana. Nie mam nikogo, kto mógłby zaopiekować się moim synem i nie pojadę do Algierii, nawet za dodatkowe pieniądze.
Dyrektor wstał z krzesła, blady ze złości. Zapominając o wszelkich formach grzecznościowych, wycedził:
– Nie zrozumiał mnie pan dobrze, panie Caradec. To nie jest propozycja, lecz rozkaz. Jako pracownik linii kolejowych Paryż–Lyon–Morze Śródziemne ma pan z pewnością swoje prawa, jednak ma pan też obowiązki. Jesteśmy pod jurysdykcją wojska, nie ma pan wyboru. Trudno, proszę oddać syna do internatu! Przy tej liczbie sierot jest ich wszędzie pełno.

*

Paul wracał ze szkoły tą samą trasą. Szedł ulicą handlową, pełną kolorowych witryn sklepowych, z których każda przypominała świat w miniaturze. Był tam między innymi sklepik, na którego wystawie królował słoik słodkich pianek otoczony stosami konserw, gdzie co czwartek kupował lizaka za dwa sous; była pasmanteria dla pań, a w niej rozszerzane u dołu gorsety; gwarna kawiarnia, z której zawsze słychać było śmiechy lub kłótnie; stragan z modnymi nowościami o zachwycających nazwach, gdzie na tacach wyłożonych aksamitem pyszniły się koronki, rękawiczki i kapelusze z woalką; dalej była rzeźnia, odurzająca zapachem krwi, a tuż za nią – dom madame Commare, „naszej gosposi”, jak nazywał ją w żartach ojciec. Chłopiec nacisnął trzeci dzwonek i czekał cierpliwie. Kobieta chodziła wolno, od czasu bombardowań w 1918 roku cierpiała na bóle w biodrze, choć nie było dokładnie wiadomo, w jaki sposób przeklęta Gruba Berta mogła przyczynić się do jej kalectwa.
Może to ze strachu? Co ciekawe, wydawać by się mogło, że zawsze wiedziała z góry, kto składa jej wizytę, gdyż podchodząc do drzwi, dzierżyła już w dłoniach pełen letniej zupy garnek, ten sam, który zostawiał jej rano. Ta polewka – najtańsza z możliwych, na ziemniakach i kapuście, z odrobiną słoniny lub jakiegoś mięsa gorszego gatunku – była ich wieczornym posiłkiem. Drzwi otworzyły się, buchnęła z nich woń smażonej cebuli. Ukazała się madame Commare, niczym burzowa chmura. Paul zdobył się na wysiłek i uśmiechnął się.
– Dzień dobry pani! Pięknie pachnie!
– Nie ma twojego ojca?
– Nie, o tej porze jest w pracy.
– Nic ci nie dał dla mnie?
– Nie.
– Powiedz mu, że tu u mnie to nie Armia Zbawienia! Od tygodnia zwleka z zapłatą.
– Powiem mu.
– Jak tak dalej pójdzie, to dostaniecie ode mnie z powrotem pusty garnek.
– Obiecuję…
Z ociąganiem podała chłopcu jedzenie i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Paul odetchnął z ulgą. Jutro trzeba jej będzie zapłacić, inaczej będzie w jeszcze gorszym humorze. Oby tylko ojciec miał z czego… Zdarzało im się czasem zalegać kilka dni, kiedy przychodziły rachunki za mieszkanie, a ta stara jędza zawsze wtedy krzyczała i groziła, jakby miała przez nich pójść z torbami. Co za niesprawiedliwość! Jean Caradec nie robił tego celowo – nienawidził mieć długów – a poza tym uważał, że honor klasy niższej powinien tkwić w jej jedności. Zażenowany Paul zatrzymał się przy piekarni znajdującej się na rogu robotniczej uliczki, przy której mieszkali. Kupował tam chleb co dwa dni i też czasami spóźniał się z opłatą, jednak sprzedawczyni nigdy nie robiła uwag.
W domu jak najszybciej rozprawił się z zadaniami domowymi, ecytacją i rachunkami, by móc wrócić do Bez rodziny, książki, którą czytał już raz w zeszłym roku. Wolał co prawda historie przygodowe lub podróżnicze, ale pochłaniał je za szybko i w efekcie nie miał co czytać. Około dziewiętnastej wziął się do rozpalania ognia w małym żeliwnym piecyku, by następnie postawić na nim garnek z zupą na kolację. Niech się grzeje. Ojciec się spóźniał, lecz Paul się tym nie martwił. W piątki czasami wpadał ze swoim kolegą bibliotekarzem do Branly, baru w pobliżu fabryki, w której pracował. Może przyniesie mu powieści Hermana Melville’a, które polecała nauczycielka. Spojrzał przez okno, zastanawiając się, czy skończyć książkę. Przez brudne od fabrycznego pyłu szybki zauważył, że drobny, lecz uporczywy deszcz zmywa brud i błotniste potoki płyną po pochyłym brukowanym chodniku, tworząc w jego nierównościach zdradzieckie kałuże. Dwóch robotników przebiegło, przytrzymując rękami czapki, a potem przejechała, podskakując, przykryta brezentem ciężarówka. Trzasnęły drzwi wejściowe i wszedł Jean, przeklinając na czy świat stoi. Drobne zmarszczki na jego czole zdradzały jakieś zmartwienie, więc Paul zdecydował na razie nie wspominać o wiadomości od madame Commare.
– Mamy problem, synku.
– Widać to po tobie, tato.
Jean westchnął i uśmiechnął się krzywo,
– Za dobrze mnie znasz.
Po czym zachmurzył się ponownie i rzucił nieco gwałtowniej, niż chciał:
– Mamy jechać do pracy w Algierii.
Chłopiec aż podskoczył z wrażenia na kanapie.
– Super! Pojedziemy na pustynię? Tam są wielbłądy, może będę jeździł na wielbłądzie! Będziemy spali w oazie, no nie? Jedli daktyle i…
– Poczekaj, Paul, nie do końca o to mi chodziło. Nie mogę zabrać cię ze sobą. Jadę tam z moją brygadą, rodziny zostają we Francji.
– Ale… dokąd ja pójdę, jeżeli mnie zostawisz?
– Mam pewien pomysł.

*

Célestine właśnie ściągała skórę z królika, którego jej mąż powiesił przy furtce do ogrodu, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Ciekawe. Nikt nie bawił się w konwenanse, przychodząc do gajówki. Poczuła ukłucie w sercu. Za drzwiami stał listonosz, ten sam, który przed laty przyniósł jej telegram z zawiadomieniem o śmierci. Od tamtego czasu nie wiedział jak się przy niej zachować, a i jej nie było przyjemnie z nim przebywać. Spojrzała na jego dużą, czerwoną twarz.
– Dzień dobry, Erneście! Jakiś list dla męża?
– Nie. Ten jest do pani Célestine Borel. Z Paryża.
Podał jej oklejony znaczkami pocztowymi list i nie czekając, aż zaprosi go do środka, szybko się pożegnał. Célestine było to obojętne. Drgnęła, odczytawszy nazwisko nadawcy, „Jean Caradec”. Oby to nie były złe wieści! Niecierpliwie rozerwała kopertę i szybko przeczytała treść.

Saint-Denis, 5 czerwca 1922
Droga Célestine,
Proszę nie mieć mi za złe, że od tak dawna się nie odzywałem.
Chłopak ma się dobrze. Nadal jest nieco słabowity, ale urósł i świetnie radzi sobie w szkole. Jeśli chodzi o mnie, to niewiele się zmieniło od śmierci mojej ukochanej Mathilde – zajmuję się pracą, a czas wolny poświęcam synowi.
Zostałem powołany do pracy w Algierii na co najmniej cztery miesiące i nie wiem, co mam z nim zrobić. Nie mogę go zabrać ze sobą, a nie mam go komu powierzyć. Jego dawna niania już nie pracuje. Célestine, jest Pani chyba jedyną osobą, której leży na sercu jego dobro. W dodatku tak bardzo nam już Pani pomogła…
Czy mogłaby Pani rozważyć wzięcie go do siebie od końca tego miesiąca aż do Bożego Narodzenia? Oczywiście trzeba by udawać, że jest dzieckiem jakichś Pani znajomych. Proszę zapytać męża o zdanie. Jeśli się zgodzicie, zorganizuję przyjazd z Paulem w ostatnim tygodniu czerwca, tuż przed moimwyjazdem.
Z pozdrowieniami,
Jean

– O Boże!
Célestine przeczytała wiadomość jeszcze kilka razy. Serce biło jej szybko z radości zabarwionej nutką paniki. Czy powinna kłamać w tak ważnej sprawie? Z hrabią nie będzie łatwo, ale jakoś sobie poradzi. Gorzej z mężem. Borel był z natury nieufny i wydawało jej się, że najlepszym wyjściem będzie nie zdradzać mu prawdy. Piętrzyłby trudności, zwłaszcza jeśli ta cała afera mogłaby zaszkodzić jego pracy na stanowisku gajowego. Myślała przez chwilę, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni. Pokusa, by znów zobaczyć syna Mathilde, przeważyła nad skrupułami. Kobieta zaczęła szukać kartki, żeby odpisać, zanim zmieni zdanie. Jutro, idąc na targ, wyśle list z odpowiedzią. Co mogło jej za to grozić? Utrata pracy? Ładne rzeczy! Célestine pierwszy raz od dłuższego czasu poczuła ducha buntu. Wiedziała już, co ma robić. W końcu jedno kłamstwo więcej czy mniej…

 
Wesprzyj nas