“Serce na sznurku” to rozgrywające się wśród arktycznych śniegów i lodów przygody foczki i Ksawerego.


Serce na sznurkuWzruszająca, ale też dowcipna opowieść o samodzielności, odwadze, tolerancji i zupełnie nieoczekiwanej przyjaźni. O świecie, w którym wszystko może się zdarzyć, nawet jeśli kochają, szanują i przyjaźnią się w nim wyłącznie zwierzęta…

Mała foczka po utracie mamy musi sama zmierzyć się z nieznanym, groźnym światem.

Trafia do domu niedźwiedzia polarnego o imieniu Ksawery, nie mając pojęcia, że niedźwiedzie to najwięksi wrogowie fok. Do czasu…

 
Małgorzata Domagalik
Serce na sznurku
Zilustrował Marcin Piwowarski
Wydawnictwo Wilga
Premiera: 16 stycznia 2019
 
 

Serce na sznurku


Kto jest kim w Sercu na sznurku

Agata – sowa, która nie tylko uwielbiała fruwające peleryny, ale i pomagała Ksaweremu w odnalezieniu Eweliny.
Czarny bucior – biały osobnik, który wyrządził wiele złego Ksaweremu i jego polarnym braciom i siostrom.
Emilian – niedźwiedź polarny, który oddał życie w walce o wolność innych niedźwiedzi, najwierniejszy przyjaciel Ksawerego.
Ewelina – polarna niedźwiedzica, siostra Emiliana, najwierniejszego przyjaciela Ksawerego.
Ewelinka – córka Eweliny, którą od zamarznięcia uratował Ksawery.
Foka – rezolutna istotka bez Mamy i imienia, dla której Ksawery stracił głowę.
Ksawery – wielki biały niedźwiedź, który stracił głowę dla foki.
Niecierpliwy i Specjalny – dwa wilki, które chciały pożyczyć od Ksawerego sporo pieniędzy.
Pingwiny – piłkarska drużyna w białych czapeczkach, która przetransportowała rannego Ksawerego do domu.
Renifery – znane w okolicy płaczki, które wylewały morze łez, współczując Ksaweremu i innym zwierzętom polarnym.
Waleń – poczciwy wieloryb, od którego Ksawery zapożyczył słówko „owszem”.
Walerka – żona Valium, za której gadulstwem Ksawery nigdy nie przepadał.
Valium – daleki kuzyn Ksawerego, który, gdy nie mógł zasnąć, łykał nasenne pigułki.

Rozdział 1

Nigdy jeszcze nie płynęło się jej tak ciężko. Nigdy skośne ślepka nie były tak smutne, a ogonek nie zwisał tak nisko. I chociaż dookoła rozchodziły się tajemnicze i niezwykle brzmiące dźwięki, nie miała odwagi, aby się rozejrzeć. Marszcząc foczy pyszczek, z ogromnym wysiłkiem pokonywała kolejne metry wody. Minęło kilka godzin od chwili, gdy jej ogromnie tłusta i ciepła Mama zawołała:
– Nie czekaj na mnie! Uciekaj! – A potem już jakoś dziwnie odmienionym i słabym głosem wyszeptała: – Córeczko, obiecaj Mamie, że będziesz zawsze mądra.
Co to miało oznaczać? Foczka nie miała najmniejszego pojęcia.
Na samo wspomnienie Mamy serce ścisnęło się jej z tęsknoty i straszliwego osamotnienia. Mocniej więc zacisnęła oczy, aby je ponownie szeroko otworzyć. „A jeśli się zdrzemnę i czarne buciory znowu się pojawią?” – pomyślała, nie na żarty przestraszona.
Skąd mogła wiedzieć, że buciory, chociaż czarne i śmiertelnie niebezpieczne dla takich jak ona, mimo wszystko nie potrafią pływać pod lodową skorupą? Zresztą nie ma się czemu dziwić, zważywszy że foka o wielu sprawach tego świata nie miała najmniejszego pojęcia. Była na ich zrozumienie po prostu za mała. Tak mała, że Mama nie dała jej nawet imienia, sądząc najwidoczniej, że małe foki na takie sprawy mają czas. Najpierw muszą nauczyć się zwinnie poruszać po lodzie, co wcale nie jest takie łatwe. Zwłaszcza jeśli chce się to robić z naturalną, niewymuszoną gracją. Potem wskakiwać do arktycznej wody, co początkowo małym fokom nie sprawia żadnej przyjemności. I wreszcie samodzielnie zdobywać pokarm. Dopiero wówczas przychodzi pora na zapisywanie imionami ich foczych życiorysów.
„Jeśli mam być mądra, to pewnie powinnam wiedzieć, w którą stronę dalej płynąć – zastanawiała się foka. – W prawo, w lewo, a może prosto przed siebie?”. Nie mogła się zdecydować. Jej ewentualne postanowienia i tak nie na wiele by się zdały. Nie była bowiem w stanie przeciwstawić się sile olbrzymich mas wody przelewających się przez jej co prawda pękate, ale wątłe ciałko. Gdy więc po raz kolejny wychyliła się przez szczelinę w tafli lodu, aby zaczerpnąć powietrza, fale niemiłosiernie poturbowały jej białe futerko i z niespotykanym impetem z powrotem wcisnęły ją pod wodę.
Pochłonięta walką z otaczającym żywiołem, nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że odtąd wszystko w jej życiu ulegnie radykalnej zmianie. W innym razie umarłaby ze strachu.

W tym samym czasie na odległym krańcu lodowca ze swego legowiska wstawał niedźwiedź polarny, zwany przez rodzinę i najbliższych przyjaciół Ksawerym – chociaż w papierach miał zapisane mniej oryginalnie brzmiące imię Stanisław. Tak czy inaczej Stanisław nazywany Ksawerym obudził się jak każdego ranka bardzo niechętnie. Lubił spać i na myśl o tym, że musi wysunąć łapy spod kołdry, nieodmiennie robiło mu się słabo. Z żelazną konsekwencją przestrzegając zasady, że z legowiska wstaje się nie tak, jak to robią inni prawą, lecz lewą łapą, i tym razem z zadowoleniem przyjrzał się idealnie wyszorowanej i lśniącej podłodze. Czynności tej poświęcał zawsze wiele czasu, łącząc, jak twierdził, przyjemne z pożytecznym. Korzystały na tym utrzymane w świetnym stanie niedźwiedzie muskuły i jego zamiłowanie do porządku. Ksawery uchodził w okolicy za niezwykłego pedanta. A ponieważ wszystko robił sam, mógł w tym względzie wiele od siebie wymagać. I wymagał – kontynuując rodzinną tradycję, zgodnie z którą to mężczyźni byli odpowiedzialni za perfekcyjnie wypastowane posadzki. A wszystko po to, by towarzyszki ich życia przechadzały się po nich z największą przyjemnością. Opinii, że jest dziwakiem, Ksawery nigdy się nie przeciwstawiał. Dawno spostrzegł, że chociaż zazdroszczono mu odwagi, to w równym stopniu nie lubiono go za pustelniczy tryb życia, jaki od lat prowadził. Po części z lenistwa rewanżował się najbliższym sąsiadom kompletnym brakiem zainteresowania. Ale jeśli naprawdę już kogoś nie lubił, to za brak odwagi i manifestowanie siły wobec słabszych. Zazdrościć? Nie, on, Ksawery, który w pozycji pionowej osiągał dwa metry i osiemdziesiąt trzy centymetry, niczego nikomu nie zazdrościł. Był zadowolony z tego, co ma, i nie chciał nic ponadto.
Myjąc kły specjalnie sprowadzoną z Malezji szczoteczką do zębów, opatentowaną przez profesora Wróbla – zawsze przywiązywał znaczenie do renomowanych marek – na głos wyliczał czekające go w najbliższym czasie zajęcia.
Było ich niestety sporo i żadnego nie mógł przełożyć. Najmniej cieszył się na spotkanie z dalekim, ale jednak kuzynem Valium i jego rodziną. Mimo że byli w tym samym wieku, nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Wyraźnie rozmijali się w życiowych celach i w tych zwyczajnych, codziennych zainteresowaniach. Gdy Ksawery chętnie podyskutowałby o słuszności sędziowskiego werdyktu w meczu piłkarskim pingwinów z Antarktydy, Valium krytykował wysokość ich zarobków. Gdy zaś Ksawery poruszał problem pieniędzy, Valium zmieniał temat w obawie, że będzie musiał złożyć datek na zbożny cel. A tego z chorobliwego skąpstwa unikał jak ognia.
Przed paroma dniami Valium wraz z dziewięcioosobową rodziną powrócił z długiego zagranicznego urlopu. Zaproszenie na niedzielny obiad leżało na komodzie w sieni. Na samo wspomnienie rybnej zupy, którą z pewnością przygotuje jego druga żona, Walerka, Ksawery skrzywił się z niesmakiem. Jego cielskiem wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
– I proporcje nie takie, i ryby nie dogotowane – mruczał pod nosem.
A poza tym, czy niedźwiedzica, a ta w szczególności, może mieć pojęcie o gotowaniu? – zapytał swe odbicie w zaparowanym lustrze, wzdrygnąwszy się jeszcze bardziej.
„Żeby chociaż nie dodawała do zupy takiej ilości starych wodorostów” – westchnął i w teatralnym geście rozłożył przednie łapy. To spowodowało, że szczoteczka wypadła mu z pyska. Nie pozostało mu więc nic innego jak uważniejsze pucowanie kłów. Nieco później, popijając poranną kawę, zawsze z kostką brązowego cukru, sprawdzał listę sprawunków, o które powinien uzupełnić spiżarniane zapasy.
– Łój, rybia mączka, akacjowy miód… – pomrukiwał, kiwając przytakująco olbrzymim łbem.
Ksawery przepadał za gotowaniem, a jeszcze bardziej za jedzeniem. Nawet gdy śmiertelnie zmęczony wracał z łowiska, nic nie było go w stanie odwieść od usmażenia świeżej ryby. Jej zapach, rozchodzący się po całej jamie, natychmiast poprawiał mu samopoczucie. I tym razem na myśl o jedzeniu wyraźnie się rozchmurzył, z lubością rozglądając się po swoim domostwie.
Urządzone było bez specjalnego polotu, ale z widoczną myślą o wygodzie jego właściciela. W oczy rzucało się imponujących rozmiarów legowisko, przykryte bajecznie kolorowymi narzutami. A także stojący tuż za nim solidny regał zapełniony kilkudziesięcioma muszlami. Przeważały te z mórz południowych.
Ksawery, rozmarzając się wieczorami, co zresztą uważał za wstydliwą oznakę słabości charakteru, przykładał przed zaśnięciem którąś z nich do ucha i wyobrażał sobie, jak też wyglądają te południowe morza, których nigdy nie widział.
Zdarzało mu się również konfabulować na temat własnego dzieciństwa, rodziców, którzy nie dożyli późnej starości, ciotek pojawiających się w okolicy świąt z pudłami pełnymi krewetkowych ciasteczek. Nie przypominał sobie rodzeństwa, bo nigdy go nie miał. I pierwszej miłości, bo jej jeszcze nie przeżył.
Po obfitym śniadaniu polarny poczłapał do spiżarni. Z górnej półki, służącej za lodówkę, wyjął kawałek płetwy rekina i dwie suszone makrele. Będą na kolację. Ugasił palenisko, wyciągnął sanie z pobliskiej komórki i zarzucając lejce na plecy, rześko powędrował przed siebie. Pogrążony we własnych myślach, nie zauważył nawet, jaki piękny jest świat dookoła. Tyle słońca, tyle niebieskiego nieba.

Fokę obudził świdrujący i wycelowany prosto w jej oczy promyk słońca. Pod wodą zrobiło się nagle cudownie szmaragdowo. Wyrwana z odrętwienia zaczęła rytmiczniej przebierać płetwami i już po chwili znalazła się na wprost niewielkiej przerębli. Sekundę trwało, zanim przypomniała sobie Mamę, która w takich sytuacjach zawsze zwinnie i co ważniejsze, skutecznie wślizgiwała się na krę. Niespodziewanie dla niej samej foczka uczyniła to samo.
– Hurra, udało się! – zapiszczała słabiutkim z wyczerpania głosikiem. – Żyję!!!
Inna sprawa, że gdyby nawet wydała z siebie ryk morskiego lwa, na tym pustkowiu i tak nikt by jej nie usłyszał.
– Żyję – powtórzyła ciszej – ale nie ma ze mną Mamy.
Maleńka łza, która popłynęła po jej policzku, natychmiast zamieniła się w błyszczący kryształek. Po śniegu potoczyło się ich jeszcze kilka. Rozsypały się wokół foki jak sznur zerwanych koralików. Ale tego foka już nie dostrzegła. Pochrapując, zasnęła z wyczerpania.
Śniła się jej Mama i był to piękny sen. Przerwały go obłocone buciory, które przyśniły się zaraz po Mamie. Przebudzona, poczuła dojmujący głód. Ciepłe mleko i garść planktonu – oto, co małe foki lubią najbardziej. Z burczącym brzuszkiem, niezdarnie wymachując płetwami, rozpoczęła dalszą podróż w nieznane. Chodziło już tylko o to, aby znaleźć coś do zjedzenia.
Polarny wicher stawał się coraz dokuczliwszy, a wzniecane przez niego tumany śniegu utrudniały widoczność. Trudno określić, jak długo trwała ta wędrówka.
W końcu foka zostawiła za sobą fatalną pogodę i chociaż była wykończona, to rozkoszowała się widokiem zachodzącego za horyzontem słońca. To jego ostatnie refleksy sprawiły, że od razu spostrzegła leżącą na śniegu srebrzyście połyskującą, olbrzymią rybę. Ryba była martwa.
Foce z przejęcia odebrało piskliwy, chociaż trzeba przyznać, że wdzięcznie brzmiący głosik. Nie wierzyła własnym oczom – była dumna, że tak łatwo przyszło jej zdobycie kolacji.
„Chyba jestem mądra” – pomyślała, przypominając sobie mamine przykazanie.
Zaczęła się uczta. Foczka łapczywie połykała coraz większe kawałki zachwycająco pachnącego i lekko różowego rybiego mięsa. Zabrudzone wąsy ocierała lewą płetwą. Jeszcze jeden kawałek, no, może dwa – posapywała z zadowolenia. Po raz pierwszy tego dnia miała powód do prawdziwej radości. Zajęta pałaszowaniem, bagatelizowała rozchodzące się wokół i coraz donośniejsze dudnienie.
– Niech sobie dudni, jak tak dudnić musi – powiedziała do siebie. I nie wiadomo czemu – oderwała się raptownie od ryby i z pyszczkiem pełnym jedzenia skoczyła za wielką śnieżną zaspę.
Im dudnienie stawało się głośniejsze, tym mocniej przyciskała swoje ciałko do lodowatego śniegu. Znad niego wystawały tylko jej wystraszone i przez to jeszcze większe czarne ślepka.
To, co miała za chwilę zobaczyć, przeraziło ją jednak nie na żarty. Biały potwór w czerwonej czapce z pomponem pochylał się nad jej rybą. A właściwie nad tym, co po niej zostało. Obracał jej resztki na jednej łapie jak na ruszcie. Po czym wziąwszy ją do pyska, rzucił dookoła groźnym spojrzeniem.
Zarył pazurami po lodzie i nisko pochylając łeb, zaczął się oddalać. Z foczą rybą. Zanim zniknął za horyzontem, raz jeszcze się obejrzał. Z tak przerażająco ponurym wyrazem pyska, że foka zsunęła się całkowicie z zaspy i nie dosłyszała jego ostatnich słów.
– Ktoś tu był, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – gorączkował się rozjuszony polarny. – I to ktoś, kto odważył się sięgnąć po moją rybę. Swoją drogą – jak to możliwe, że nie zauważyłem, gdy zsuwała się z sań? W innym razie ten ktoś byłby w takim samym stanie jak ta pożarta do połowy ryba – posępnie zaśmiał się Ksawery. – Żadnych intruzów na moim terenie – mruknął na tyle głośno, że echo powtórzyło jego życzenie.
„Czy to oznacza, że muszę dalej uciekać?” – zastanawiała się foczka.
– Mamo, przecież jestem jeszcze na to wszystko za mała – zaszlochała.
W pobliżu nie było już jednak nikogo.

 
Wesprzyj nas