W zbiorze “Niemy Uzbek i inne opowieści z podziemia” Luis Sepúlveda tym razem przenosi czytelnika w świat własnych wspomnień z młodości.


Niemy UzbekOpowiadania zamieszczone w tym zbiorze przywołują okres, kiedy autor, jeszcze jako nastoletni uczeń, podjął działalność w chilijskiej Młodzieżówce Komunistycznej, a w późniejszych latach wraz z przyjaciółmi należał do GAP (Grupy Osobistych Przyjaciół) — nieformalnej grupy ochroniarzy prezydenta Salvadora Allende.

Zabawne, a niekiedy głęboko wzruszające opowiadania nawiązują do autentycznych wydarzeń i przywołują postaci zarówno żyjących, jak i zmarłych przyjaciół Luisa Sepulvedy, który z łezką nostalgii wspomina ów czas „młodości durnej i chmurnej”, kiedy wraz z przyjaciółmi usiłowali zmieniać świat, podejmując walkę metodami nie zawsze legalnymi, ale zawsze pokojowymi.

Uczestnicy „szlachetnych zamachów” dbali o to, by nikogo nie skrzywdzić w wyniku podejmowanych działań, a nawiązane wówczas przyjaźnie przetrwały niejednokrotnie do dziś.

Luis Sepúlveda, znany chilijski pisarz, urodził się w Ovalle w roku 1949. W młodości, zafascynowany lekturą Moby Dicka i legendami o bohaterskich marynarzach, bardzo pragnął zostać podróżnikiem. Marzenie to udało mu się zrealizować – opłynął niemal całą kulę ziemską. Jako zapalony ekolog uczestniczył w wielu wyprawach na pokładzie statku Greenpeace. Podobnie jak jego ziomek i idol literacki, Francisco Coloane, zamiłowanie do podróży zawsze łączył z pasją pisarską. Opublikował dotąd kilkanaście książek, za które otrzymał wiele prestiżowych nagród. Międzynarodowe uznanie przyniosła mu wydana w 1990 roku powieść “O starym człowieku, co czyta romanse” (wyd. pol. 1997). Jego literacką renomę ugruntowały kolejne książki, m.in. “Podróż do świata na końcu świata” (Noir sur Blanc 2003), “Przegapienia” (Noir sur Blanc 2005), “Express Patagonia” (Noir sur Blanc 2003). Jest jednym z najczęściej tłumaczonych pisarzy hiszpańskojęzycznych na świecie. Chętnie sięga też po inne gatunki literackie, jak reportaż czy opowiadania dla dzieci.

Luis Sepúlveda
Niemy Uzbek i inne opowieści z podziemia
Przekład: Joanna Branicka
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 16 stycznia 2019
 
 

Niemy Uzbek

Spis treści

 
Żołnierz Czapajew w Santiago de Chile
Niemy Uzbek
Blue Velvet
Biedroneczka
Ostatnia walka Pepe Södertälje
Cudowna Akcja
Rok 59. dżucze
Dezerter
Druga śmierć Che

BLUE VELVET

Istnieją takie sprawy, które można jedynie wspominać z humorem; jeśli nie – lepiej zmienić temat.
Oscar Espinoza, El Sambo

Chudy nie był Bobbym Vintonem, a tym bardziej wirtuozem gitary. Mimo to wydobywał z niej odpowiednie dźwięki i nucił Blue Velvet głosem koherentnie aksamitnym i, zdaniem słuchaczy, dość usypiającym.
Czekali na Małego z pewną niecierpliwością przejawiającą się w przepełnionej niedopałkami popielniczce, pijąc herbatę, którą Gruby podawał z iście angielskimi manierami.
– Ciasteczka? – zaproponował, pokazując paczkę herbatników Mac Kay.
– Wsadźże je sobie w zadek i przestań wreszcie wyć tę pieprzoną piosenkę – warknął Smutny.
Gruby wrzucił do ust chrupiący herbatnik, a Chudy wyraził opinię, jaka to szkoda, że Smutny nie rozumie słów piosenki.
– Poza tym nigdy nie jest za późno, żeby nauczyć się angielskiego – dodał Chudy i ruszył od nowa z pierwszą zwrotką: She wore blue veeeelvet…
– Ach, więc znasz angielski? Ty kretynie nad kretynami! Akcja za niecałe dwie godziny, półdebilu jeden, mamy napaść na bank, Małego dalej nie ma, ten znowu uważa, że jesteśmy w herbaciarni, a ty znowu z tą kretyńską pioseneczką dla piętnastolatek. Zamkniesz się albo wsadzę ci tę gitarę w tyłek, kretynie do kwadratu! – wybuchł Smutny.
– Racja, powinniśmy omówić plan, czekając na Małego. A ta piosenka, Chudy, męczy, naprawdę – odezwał się Gruby.
– Chciałem tylko rozluźnić atmosferę, uspokoić nerwy – tłumaczył się Chudy, lecz spojrzenie Smutnego nie pozwoliło mu dokończyć zdania.
Mieli napaść na bank. Chudy, Smutny, Gruby i Mały byli „grupą operacyjną” Chilijskich Rewolucyjnych Sił Zbrojnych (FARCH) – a zarazem jedynymi bojownikami owej organizacji.
FARCH optowała za walką zbrojną. Podczas ostatniego zebrania Komisji Politycznej, to znaczy wszystkich czterech członków organizacji, orzekli, że o ile triumf Salvadora Allende w najbliższych wyborach, które miały nastąpić za rok, można już odtrąbić, o tyle wiadomo, że burżuazja zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby uniemożliwić zwycięstwo lewicy, a jeśli mimo to Salvador Allende wygra, i tak nie dadzą sobie odebrać władzy. W ten sposób FARCH zdecydowała, że się uzbroją, zakupią broń, lecz potrzebowała do tego infrastruktury ekonomicznej, która pozwoliłaby im zdobyć artylerię, schrony, wszystko, co niezbędne w procesie rewolucyjnym. A ponieważ te decyzje powinny zostać zrealizowane w praktyce w sposób oddolny, postanowiła, że najwybitniejsze kadry organizacji – czyli oni sami – dołączą do frontu wewnętrznego, do którego należała cała czwórka, z którego następnie wyłoniona zostanie w kolejności zasług kadra operacyjna, którą, co warto podkreślić, okażą się ponownie oni sami. Wreszcie postanowili jednogłośnie odłożyć na później dyskusje taktyczne i strategiczne. Smutny i Mały byli zwolennikami Permanentnej Wojny Ludu, Chudy uważał, że należy raczej rozwijać silną partyzantkę miejską wpisaną w abc Drogi Proletariackiej, a Gruby deklarował, że jest zwolennikiem ognisk partyzantki wiejskiej.
Idea napadu na bank i zarekwirowania w imieniu ludu dóbr zgromadzonych przez burżuazję zrodziła się po pełnej pasji lekturze Co robić? Lenina i zbadaniu otaczającej rzeczywistości.
W Urugwaju Tupamaros zyskali powszechną sympatię po Operacji Pando, a w Chile napad na supermarket Portofino wywołał debatę cieszącą się dużym uznaniem organizacji rewolucyjnych. Nadchodziła zatem godzina, w której FARCH powiedzą „obecny!” w ramach powstańczej panoramy południowego stożka Ameryki Łacińskiej.
Nie było łatwo znaleźć odpowiedni cel: filię banku oddaloną od centrum miasta, małą, z kiepską ochroną i naturalnie z dobrym łupem do wyniesienia. Po dwóch miesiącach wałęsania się po ulicach Santiago i wyeliminowaniu rozmaitych filii banków znaleźli wreszcie jedną, która spełniała wszystkie wymagania: filia Santa Rosa Banku Kredytowo-Inwestycyjnego, banku latyfundystów.
W owej filii, sąsiadującej z otworzonym niedawno supermarketem, zatrudnionych było trzech pracowników, a ochrona ograniczała się do obchodów kontrolnych, które para karabinierów przeprowadzała sporadycznie, nigdy przed dziesiątą rano.
Już po wybraniu celu akcji obejrzeli dokładniej okolicę. Budynek miał tylko jedne drzwi wejściowe, w środku była jedna kasjerka i dwoje urzędników, mężczyzna i kobieta, wszyscy koło trzydziestki; jedyne wyposażenie stanowił stolik, a kasa nie była chroniona szybą pancerną. A jakby nie dość było tych wszystkich udogodnień, to jeszcze odkryli, że co sobotę pracownik supermarketu wrzucał worki z pieniędzmi do skrzynki depozytów nocnych. Cel zdawał się mówić: „Chłopaki, napadnijcie mnie w poniedziałek rano”.
Dzień akcji wyznaczono na pierwszy poniedziałek sierpnia; o ósmej rano było bardzo zimno, pierwsze promienie słońca zaledwie wychylały się zza kordyliery Andów.
Czterej członkowie grupy operacyjnej spędzili noc wszyscy razem w niewielkim mieszkaniu, które Chudy nazywał swym „schronem”, choć pozostała trójka wiedziała doskonale, że należało ono do jego rodziców, i jak opowiadał Gruby, oddali mu je, by odpocząć od jego wątpliwego talentu muzycznego i obsesji powtarzania w kółko tej samej piosenki, Blue Velvet. Niekiedy matka pytała go, co takiego widzi w tej piosence, czemu powtarza ją tak zawzięcie, a odpowiedź Chudego: „Jedynie w wytrwałości droga do doskonałości. Wiem, że pewnego dnia moja wersja przewyższy tę Bobby’ego Vintona”, była decydująca przy przekazywaniu mu kluczy od mieszkania.
Noc była długa i zimna. Zimna, bo po wielu próbach rozpalenia piecyka odkryli, że butla gazowa jest pusta, a długa, ponieważ od momentu gdy Chudy wyjął gitarę z pokrowca, jakakolwiek próba zmrużenia oka skazana była na niepowodzenie.
Z kocem narzuconym na ramiona Smutny oddawał się rozwiązywaniu krzyżówek z licznych niedzielnych dodatków do gazet, Gruby mamrotał pewne wskazówki Ho Chi Minha, które, słusznie lub nie, mówiły o konieczności bycia jednocześnie rozluźnionym i ożywionym duchem zwycięstwa przed wkroczeniem do akcji, Chudy powtarzał raz za razem swą wersję Blue Velvet, a Mały przepowiadał sobie plan akcji: miał opuścić mieszkanie o szóstej rano, udać się na poszukiwanie „infrastruktury transportu”, broni, elementów kamuflażu, następnie wrócić po swych towarzyszy punktualnie o ósmej trzydzieści; wówczas mieli się udać bezpośrednio do filii banku, do której dotarliby o dziewiątej, Gruby miał zostać w samochodzie z włączonym silnikiem, a pozostali trzej mieli wejść do środka. Jedynie Mały miał zabrać głos. Mierząc do nich z broni, miał wyjaśnić pracownikom filii, że to nie napad, tylko odzyskanie własności i że nie mają zamiaru nikogo skrzywdzić.
Miał powtórzyć trzy razy, że reprezentują Chilijskie Rewolucyjne Siły Zbrojne, podczas gdy pozostała dwójka uwinie się z kopertami napchanymi gotówką z supermarketu i tym, co znajdą w kasie. Akcja nie potrwa dłużej niż kilka minut. Następnie wyjdą, zostawią łup w mieszkaniu i każdy z nich uda się do swych zwykłych zajęć: Smutny do pracy w księgarni Musalem, Chudy do Instytutu Pedagogiki na Uniwersytecie Chilijskim, Gruby do pracy ciecia na Cmentarzu Głównym, a on, pozbywszy się auta, miał rozpocząć pracę kelnera w „El Rápido”, gdzie podawano najlepsze smażone empanadas w całym Chile, w dodatku z prędkością światła.
– Parę rzeczy mnie intryguje – powiedział Gruby, nalewając sobie dwudziestą filiżankę herbaty.
– Gadaj – zasugerował Chudy, dając chwilę wytchnienia gitarze.
– Broń. Do tej pory Mały nic nam nie powiedział o broni. Nie chcę szukać dziury w całym, ale jeśli mam napaść na bank, chciałbym wiedzieć, czym się będę bronił, jeśli coś pójdzie nie tak.
– Mały wie, co robi, a ty przestań wreszcie pić tę herbatę. Jest bardzo moczopędna – odezwał się Smutny.
Punktualnie o ósmej, pół godziny przed czasem, pojawił się Mały. Niósł skórzaną torbę podróżną, którą położył na stole, odmówił wypicia filiżanki herbaty zaproponowanej przez Grubego i powiedział:
– Tu jest żelastwo – w żargonie rewolucjonistów nie używano słowa „broń” – a na dole jest rupieć – w tym samym żargonie nie polecano bowiem używać słowa „auto”.
Smutny otworzył torbę, wyjął żelastwo, pobladł bardziej niż zwykle i cofnął się o krok, zanim się odezwał.
– Ależ, Mały… Co to za gówno? Dziadostwo kalibru dwadzieścia dwa z krótką lufą, rewolwer z czasu wojny o niepodległość, a pistolet jest z drewna, Mały. Kompletnie do niczego!
– I? W 1934 John Dillinger uciekł z więzienia Crown Point z pistoletem wyrzeźbionym z mydła. Wygląda to wszystko jak prawdziwe i tylko my wiemy, że jest z drewna. Poza tym nie zamierzamy nikogo zabić.
– Marszałek Rommel zwiódł Anglików czołgami z papier-mâché – zdołał wtrącić Chudy, zanim Smutny spiorunował go spojrzeniem.
– Zwał, jak chciał, ja widzę tylko trzy żelastwa, a jest nas czterech – stwierdził Gruby.
Mały rozpostarł ramiona, uniósł i opuścił ręce, wzywając do zachowania spokoju, po czym przyznał, że żelastwo najprawdopodobniej nie było z tych najbardziej zalecanych. Dodał, że jeden z „kontaktów” odpowiedzialny za dostarczenie im lepszej broni, urwał się w ostatniej chwili, skurwysyn jeden, a jeśliby nastąpiła konieczność oddania strzału w charakterze środka zniechęcającego, mały rewolwer kalibru dwadzieścia dwa robi więcej hałasu niż działa Nawarony.
– Ostatecznie, jeśli tak mała przeszkoda was przeraża, idę sam – zakończył swą przemowę Mały.
– A maski? Umówiliśmy się, że zabieramy maski, a nigdzie nie widzę tych pieprzonych masek! – wykrzyknął Smutny, wskazując pustą torbę.
Chudy wziął gitarę i zagrał pierwsze akordy Blue Velvet. Gruby oddalił się ku czajnikowi i torebkom herbaty, a Mały popatrzył na swych towarzyszy z pełnym goryczy, ale też pewności siebie przekonaniem niezrozumianego lidera.
– Przyznaję, że mogło być błędem arbitralne wyeliminowanie masek. Zrobiłem to, bo są niewygodne, nie są bezpieczne, mogą się zsunąć albo ograniczać widzenie podczas ruchu. Tak czy inaczej mam dużo lepszy kamuflaż – rzekł, pokazując tubkę aerozolu.
– Farba? Mamy się przerobić na czterech Murzynów? The Platters? – wycedził Smutny przez zęby.
– Pozwól mu wytłumaczyć – poradził Chudy, przyklejony do gitary.
Mały wyjaśnił wtedy, że tubka aerozolu nie zawiera sprayu, a już w żadnym wypadku czarnego, tylko barwnik do włosów, dzięki któremu staną się czterema blondynami, pijes[4] z zamożnej dzielnicy. Pojemnik farby do włosów miał być zarazem kamuflażem i majstersztykiem rozrywki, gdy po napadzie policja poszukiwałaby czterech blondynów; to zapewniłoby im większe bezpieczeństwo.
– Coś mi przyszło do głowy – odezwał się Gruby.
– Dno i pięć metrów mułu – mruknął Smutny.
– Daj mu mówić – odezwał się znów Chudy.
– Gadaj – rozkazał Mały.
Zanim Gruby przemówił, wycisnął dokładnie torebkę herbaty, wsypał do szklanki cztery niezbędne łyżeczki cukru, zamieszał, wypił łyczek i powiódł wzrokiem po swych trzech towarzyszach.
– Żelastwo to czyste gówno, jakoś siebie nie widzę jako blond Davida McCalluma, nie widzę też worków na łup, ale to wszystko są przeszkody do przezwyciężenia. Proponuję, żeby Chudy zabrał pokrowiec od gitary, groźnie nim potrząsnął i wypowiedział jedno jedyne zdanie: „Nie zmuszajcie mnie do wyjęcia karabinu”. Poza tym pokrowiec może nam posłużyć do schowania pieniędzy. Do tego momentu, jak widzicie, uważam, że możemy przystąpić do działania, ale ponieważ mam być szoferem, chcę dowiedzieć się czegoś o pojeździe.
Podczas gdy Mały oglądał swe paznokcie, Gruby i Smutny przyglądali się przez okno sympatycznemu citroenowi 2CV, „cytrynce”, tak oddalonej od bojowych właściwości Pancernika Potiomkina, że nie wiadomo było, czy się śmiać, czy płakać. Dlatego właśnie przeoczyli moment, gdy Chudy udał się do łazienki z aerozolem w garści, a kiedy się ocknęli, mieli przed sobą faceta o czuprynie barwy żółtka.
– No dobra, mamy kwadrans na dotarcie do banku – powiedział Chudy i rozdał swym towarzyszom po tubce aerozolu.

Prawie pół wieku później towarzyszę trzem mężczyznom na Cmentarzu Głównym w Santiago. Nadal nazywają się między sobą Grubym, Małym i Smutnym. Ten, którego brak, znajduje się w trumnie; zanim zasypią grób, ktoś włącza odtwarzacz, aby głos Bobb’ego Vintona interpretujący Blue Velvet stał się ostatnim pożegnaniem, jakim chcą uczcić Chudego.
W Chile obowiązkiem jest wpaść po pogrzebie do „Pocieszki”, knajpki z winem i empanadas, by zrzucić z siebie smutek. Zajęliśmy tam stolik i nagle Gruby pokazuje mi kopertę z wycinkami z prasy. Wiele z tych czasopism już nie istnieje, są starym wspomnieniem dawnych czasów, ale wszystkie zawierają wzmianki o napadzie na Bank Kredytowo-Inwestycyjny.
Według kasjerki byli to trzej jasnowłosi młodzieńcy o doskonałych manierach, których nie sposób było się przestraszyć, mimo że byli poważnie uzbrojeni, mieli nawet karabin maszynowy. Jeden z pracowników banku oświadczył, że w nerwach – wszak po raz pierwszy został napadnięty – zablokował niechcący kasę pancerną, ale młodzi ludzie powiedzieli mu, żeby się nie martwił, i czekali ponad pół godziny na następne automatyczne odblokowanie mechanizmu zabezpieczającego. Inny pracownik zapewnia, że poczuł raczej zakłopotanie niż przerażenie, kiedy do banku weszli najpierw klient, a potem klientka, którzy, kiedy zostali poinformowani o sytuacji, sprawiali wrażenie szczerze ubawionych tym niezwykłym doświadczeniem, takie rzeczy bowiem nie zdarzają się w Chile zbyt często.
W wywiadzie udzielonym „Clarín” kasjerka wyznaje, że poczuła mrowienie w brzuchu, kiedy podczas oczekiwania na otwarcie kasy pancernej jeden z młodzieńców, ten najjaśniejszy blondyn, gwoli uściślenia, wziął gitarę i zaśpiewał przepiękną piosenkę ze słowami She wore blue veeelvet tak pięknym głosem, że nie mogła się powstrzymać i poradziła mu, by się zgłosił do konkursu Radio del Pacífico, ów młodzieniec bowiem w śpiewie mógł pokładać nadzieje na przyszłość.
W wycinku z „El Mercurio” zamieszczono informację, że dokonawszy kradzieży, czterej przestępcy, którzy działali z odsłoniętymi twarzami i są najprawdopodobniej bandą albinosów, uciekli samochodem z silnikiem wielkolitrażowym.
Potężne oddziały policyjne poszukują przestępców, a minister spraw wewnętrznych zapewnia, że zostaną bardzo szybko zatrzymani.
– To w tym banku Chudy jeden jedyny raz zaśpiewał przed publicznością – wspomina Smutny i nalewa kolejkę wina.
– Cytrynka należała do mojej siostry – wyznaje Mały.
– Nie zapomnij wziąć pod uwagę że ta przeklęta blond farba okazała się kompletnie niezmywalna i musieliśmy ogolić głowy – dorzuca Gruby.
– A pieniądze? Dużo ich było? – odważam się zapytać.
Zamiast odpowiedzi Gruby podaje mi ostatnią kartkę z teczki. To kartka z wydrukiem z mimeografu. Ktoś napisał ją najpierw na maszynie na szablonach, owych matrycach, na których nie można było nanosić poprawek, następnie ją nawinął na bęben mimeografu odpowiednio napełnionego tuszem i wprawił w ruch dźwignię, która drukowała małe, a jakże wielkie prawdy lat walki. A owa kartka – ulotka, tekścik propagandowy – nadal nas informuje: „Kierownictwo Obozu Bezdomnych Mieszkańców 26 Stycznia informuje, że otrzymaliśmy solidarną donację w wysokości dwóch milionów escudów, pieniądze, które zgodnie z wolą ofiarodawców rozdzieliliśmy w następujący sposób: milion na zainstalowanie światła elektrycznego i doprowadzenie do obozu wody pitnej, pół miliona na wspólne posiłki pod zarządem księdza proboszcza, jako wsparcie dla najbiedniejszych towarzyszy, a pozostałe pół miliona pozostanie w gestii towarzyszek z komitetu kobiet, z przeznaczeniem na mundurki i przybory szkolne w przyszłym roku szkolnym”.
– Na pewno nadal szukają tych albinosów – śmieje się Mały.
– Zaśpiewajmy coś – sugeruje Gruby.
– No dobra. Zaśpiewamy – zgadza się Smutny.
I zaśpiewaliśmy piosenkę ze słowami She wore blue veeelvet…
Zaśpiewaliśmy kiepsko, ale zaśpiewaliśmy.

 
Wesprzyj nas