Zabawna, bolesna proza, poruszająca umysł i serce… Dorównuje jej zaledwie kilka współczesnych powieści – tak o powieści “Marsjański poślizg w czasie” napisał magazyn „Rolling Stone”.


Marsjański poślizg w czasieMarsjańskie grube ryby rywalizują z ziemskimi spekulantami o jałowe tereny Czerwonej Planety, nim je zagospodaruje ONZ i ich ceny poszybują w kosmos.

Jednak Arnie Kott, przywódca miejscowego związku zawodowego, ma asa w rękawie: autystycznego chłopca imieniem Manfred, który jak się zdaje jest jasnowidzem.

Licząc na zdobycie przewagi na rynku nieruchomości, potężni ludzie zmuszają Manfreda, żeby pokazał im przyszłość.

Ale co tak naprawdę chłopiec im pokazuje? Prawdziwą przyszłość czy też w jej wizję przepuszczoną przez mroczny, paranoidalny filtr autystycznego umysłu? Wizję, od której trudno im się uwolnić…

Okazuje się, że koszty marsjańskiego złotego interesu mogą ich wszystkich przyprawić o szaleństwo.

Philip K. Dick
Marsjański poślizg w czasie
Przekład: Mirosław P. Jabłoński
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 25 marca 2014
 
 

Marsjański poślizg w czasie


1

W głębi fenobarbitalowego snu Silvia Bohlen usłyszała wołanie. Ostre, rozdarło warstwy, w które się zapadła, niszcząc jej idealny stan nieistnienia.
– Mamo! – ponownie zawołał z zewnątrz jej syn.
Usiadłszy, upiła łyk wody ze szklanki przy łóżku, oparła bose stopy na podłodze i z trudem wstała. Spojrzała na zegar: dziewiąta trzydzieści. Znalazła szlafrok i podeszła do okna.
Nie mogę już tego brać, pomyślała. Lepiej poddać się schizofrenii i dołączyć do reszty świata. Podniosła żaluzje – znajomy, rudawy od pyłu blask słońca wypełnił pole widzenia i oślepił ją. Osłoniła oczy i zawołała:
– O co chodzi, Davidzie?!
– Mamo, przypłynął kanałowy!
Zatem to musi być środa. Skinęła głową, odwróciła się i przeszła niepewnym krokiem z sypialni do kuchni, gdzie udało się jej nastawić porządną, solidnie wykonaną na Ziemi maszynkę do kawy.
Co mam zrobić? – zastanowiła się. Wszystko jest przygotowane. W każdym razie David dopilnuje tego. Odkręciła kran nad zlewem i spryskała sobie twarz. Woda, niesmaczna i zanieczyszczona, przyprawiła ją o kaszel. Powinniśmy spuścić wodę ze zbiornika, pomyślała. Oczyścić go, wyregulować dozownik chloru i sprawdzić, ile filtrów jest zatkanych; być może wszystkie. Czy kanałowy nie mógłby tego zrobić? Nie, to nie jest sprawa ONZ.
– Jestem ci potrzebna? – zapytała, otwierając tylne drzwi. Wokół niej zawirował wiatr, zimny i dławiący drobnym pyłem. Odwróciła głowę, nasłuchując odpowiedzi Davida. Był nauczony mówić „nie”.
– Chyba nie – mruknął chłopiec.
Później, kiedy siedziała w szlafroku przy kuchennym stole, pijąc kawę, mając przed sobą talerz z tostem i musem jabłkowym, wyjrzała na zewnątrz i dostrzegła kanałowego w małej płaskodennej łódce, która płynęła w górę kanału, pyrkając na swój oficjalny sposób, nigdy się nie śpiesząc, a jednak zawsze zjawiając się na czas. Był drugi tydzień sierpnia 1994 roku. Czekali jedenaście dni i teraz dostaną swój przydział wody z wielkiego rowu przebiegającego milę na północ od rzędu ich domów.
Kanałowy przycumował łódkę do wrót śluzy i wyskoczył na ląd, obciążony narzędziami do obracania wrót i segregatorem, w którym trzymał raporty. Miał na sobie szary, upaprany błotem mundur i wysokie buty, niemal brązowe od zaschniętego szlamu. Niemiec? Nie – kiedy obrócił głowę, ujrzała płaską słowiańską twarz, a pośrodku otoka czapki czerwoną gwiazdę. Wypadała teraz rosyjska zmiana; straciła poczucie czasu.
I najwyraźniej nie ona jedna zagubiła się w cyklach rotacji władz wykonawczych ONZ. Jej sąsiedzi, Steinerowie, pojawili się na frontowym ganku, zamierzając podejść do kanałowego. Cała szóstka: ojciec i tęga matka oraz cztery jasnowłose, pulchne, hałaśliwe dziewczynki.
To wodę Steinerów zakręcał kanałowy.
– Bitte, mein Herr… – zaczął Norbert Steiner, ale on także zauważył czerwoną gwiazdę i umilkł.
Silvia uśmiechnęła się w duchu. Kiepsko, pomyślała.
David wbiegł pośpiesznie do domu przez tylne drzwi.
– Wiesz co, mamusiu? Zbiornik Steinerów puścił zeszłej nocy i stracili niemal połowę wody! Nie mają jej więc dosyć do podlewania ogrodu, który uschnie, jak mówi pan Steiner.
Skinęła głową, dojadając ostatni kęs tostu. Zapaliła papierosa.
– Czy to nie straszne, mamusiu? – zapytał David.
– I Steinerowie chcą, żeby nieco dłużej zostawił im wodę – powiedziała Silvia.
– Nie możemy pozwolić, żeby ich ogród usechł. Pamiętasz, jakie kłopoty mieliśmy z burakami? Pan Steiner dał nam wtedy środek chemiczny z Domu, który zabił mszyce, a my mieliśmy dać im trochę naszych buraków, ale nigdy tego nie zrobiliśmy, bo zapomnieliśmy.
To była prawda. Przypomniała sobie, czując ukłucie winy. Rzeczywiście, obiecaliśmy im… a oni nigdy się nie upomnieli, chociaż muszą o tym pamiętać. A David ciągle się u nich bawi.
– Wyjdź i porozmawiaj z kanałowym – poprosił David.
– Chyba moglibyśmy dać im trochę naszej wody później, pod koniec miesiąca – powiedziała. – Przeciągnęlibyśmy szlauch do ich ogrodu. Nie wierzę jednak w ten ich wyciek; zawsze chcą więcej wody, niż im się należy.
– Wiem – przyznał David, zwieszając głowę.
– Nie zasługują na więcej, Davidzie. Nikt nie zasługuje.
– Oni po prostu nie umieją prowadzić swojego gospodarstwa – stwierdził David. – Pan Steiner nie ma pojęcia, jak posługiwać się narzędziami.
– Więc to ich wina. – Była rozdrażniona i dotarło do niej, że jeszcze się w pełni nie obudziła. Potrzebowała dexamylu, w przeciwnym razie nie otworzy oczu, aż ponownie zapadnie noc i przyjdzie pora na kolejny fenobarbital. Poszła do łazienki i wyjęła z apteczki buteleczkę z małymi zielonymi pigułkami w kształcie serc. Otworzyła ją i policzyła – zostały jej jedynie dwadzieścia trzy proszki i niebawem będzie musiała wsiąść do wielkiego diunobusu, pojechać przez pustynię do miasta i wstąpić do apteki, żeby odnowić zapas.
Nad jej głową rozległo się hałaśliwe, dudniące bulgotanie. Zbiornik na dachu, ich olbrzymia blaszana cysterna, zaczął się napełniać. Kanałowy skończył przestawiać wrota śluzy; prośby Steinerów okazały się daremne.
Czując się coraz bardziej winna, nalała do szklanki wody, żeby popić poranną pigułkę. Gdyby tylko Jack częściej bywał w domu, powiedziała do siebie; tutaj jest tak pusto. To forma barbarzyństwa, ta wegetacja, do której zostaliśmy zredukowani. Jaki jest sens w tych sprzeczkach i napięciach, w tym straszliwym trzęsieniu się nad każdą kroplą wody, które rządzą naszym życiem? Powinno być inaczej… Tyle nam z początku obiecywano.
Z sąsiedniego domu buchnęła nagle z radia głośna taneczna muzyka, a potem rozległ się głos spikera reklamującego jakąś maszynę rolniczą.
– …głębokość i nachylenie skiby – mówił w zimnym, rześkim, porannym powietrzu – wstępnie ustawione i samoregulujące się, dzięki czemu nawet najmniej wprawny właściciel może… niemal od pierwszego razu…
Wróciła muzyka taneczna – sąsiedzi zmienili stację.
Wzmógł się dziecięcy harmider. Czy tak będzie cały dzień? – zapytała się w duchu, zastanawiając się, czy to wytrzyma. A Jack jest w pracy aż do weekendu – to niemal tak, jakby była samotna, jakby nie miała męża. Czy po to wyemigrowałam z Ziemi? Przytknęła dłonie do uszu, starając się odciąć od hałasu odbiorników radiowych i dzieci.
Powinnam wrócić do łóżka – oto, gdzie należę, pomyślała, zacząwszy się w końcu ubierać, żeby stawić czoło czekającemu ją dniowi.

Jack Bohlen z biura swojego szefa w centrum Bunchewood Park rozmawiał przez radiotelefon z ojcem w Nowym Jorku. Jak zawsze połączenie nawiązane dzięki systemowi satelitarnemu przez miliony mil kosmicznej pustki było nie najlepsze, ale to Leo Bohlen płacił za rozmowę.
– Chodzi ci o Góry Franklina D. Roosevelta? – zapytał Jack głośno. – Musisz się mylić, tato: tam nic nie ma, to kompletne odludzie. Powie ci to każdy, kto robi w nieruchomościach.
– Nie, Jack, wierzę, że to pewny interes – dobiegł go cichy głos ojca. – Chcę tam przylecieć, przyjrzeć się temu i omówić to z tobą. Jak Silvia i chłopak?
– Dobrze – odparł Jack. – Słuchaj, nie angażuj się w to. Powszechnie wiadomo, że każda marsjańska nieruchomość oddalona od sieci czynnych kanałów – a pamiętaj, że działa tylko co dziesiąta – to niemal pewne oszustwo. – Nie mógł zrozumieć, jak ojciec, mający wieloletnie doświadczenie w biznesie, a zwłaszcza w inwestowaniu w nie zagospodarowane obszary, tak się dał wyprowadzić w pole. Przeraziło go to. Może przez te lata, kiedy go nie widział, mocno się posunął? Listy mówiły niewiele; Leo dyktował je stenografce w firmie.
Albo czas na Ziemi i Marsie płynął inaczej – czytał w periodyku psychologicznym artykuł, który to sugerował. Ojciec mógł się zjawić jako siwy, trzęsący się stary pryk. Czy mógłby się wykręcić od tej wizyty? David ucieszyłby się ze spotkania z dziadkiem, Silvia także go lubiła. W uchu Jacka Bohlena słaby, odległy głos relacjonował wydarzenia w Nowym Jorku – wszystkie nieciekawe. Jackowi wydawało się to nierealne. Dziesięć lat temu dokonał ogromnego wysiłku, żeby się wyrwać z ziemskiej społeczności, i mu się to udało. Nie chciał o niej słuchać.
Jednak więź z ojcem przetrwała, a niebawem wzmocni ją pierwsza pozaziemska podróż Leona, który zawsze chciał zobaczyć inną planetę, nim będzie za późno, innymi słowy – przed śmiercią. Ojciec był zdecydowany. Jednak mimo udoskonaleń wprowadzonych na wielkich statkach międzyplanetarnych lot był ryzykowny. Leo nie przejmował się tym. Nic by go nie odstraszyło. Prawdę mówiąc, zrobił już rezerwację.
– Rany, tato – odezwał się Jack. – To naprawdę cudowne, że czujesz się na siłach odbyć tak wyczerpującą podróż. Mam nadzieję, że jej podołasz. – Był zrezygnowany.
Siedzący naprzeciwko Jacka pracodawca, pan Yee, spojrzał na niego i uniósł żółtą karteczkę, na której zapisane było zlecenie. Chudy, wysoki pan Yee z muszką i w jednorzędowej marynarce… Chiński styl, rygorystycznie zaszczepiony na obcej ziemi, równie autentyczny, jakby pan Yee prowadził firmę w centrum Kantonu.
Pan Yee wskazał świstek, a potem z namaszczeniem odegrał jego treść: zadrżał, przelał coś z lewej dłoni do prawej, potem otarł czoło i szarpnął się za kołnierzyk. Zerknął na zegarek na kościstym nadgarstku. W jakimś gospodarstwie mlecznym wysiadła chłodnia, zrozumiał Jack, i wezwanie było pilne – mleko się zepsuje, kiedy za dnia wzrośnie temperatura.
– Dobra, tato – powiedział. – Będziemy czekać na twoją depeszę. – Pożegnał się i rozłączył, a potem zwrócił się do pana Yee. – Przepraszam, że tak długo wisiałem na telefonie. – Sięgnął po karteczkę.
– Starszy człowiek nie powinien tutaj przylatywać – stwierdził pan Yee na swój spokojny, nieugięty sposób.
– Postanowił sprawdzić, jak się nam wiedzie – odparł Jack.
– A jeśli nie wiedzie się tak, jak miał nadzieję, to będzie mógł wam pomóc? – Pan Yee uśmiechnął się pogardliwie. – Mieliście zostać krezusami? Powiedz mu, że tutaj nie ma diamentów. Zagarnęła je ONZ. Co do wezwania, które ci dałem: według rejestru naprawialiśmy tę chłodnię dwa miesiące temu z tego samego powodu. Zasilanie albo izolacja. W nieregularnych odstępach czasu silnik zwalnia, aż bezpiecznik go wyłącza, żeby się nie spalił.
– Sprawdzę, co jeszcze podłączyli do generatora – powiedział Jack.
Ciężko się pracuje dla pana Yee, pomyślał, idąc schodami na dach, gdzie stały helikoptery firmy. Wszystko odbywało się niezwykle racjonalnie. Pan Yee wyglądał i zachowywał się jak kalkulator. Sześć lat temu, w wieku dwudziestu dwóch lat, obliczył, że na Marsie mógłby prowadzić bardziej dochodowy interes niż na Ziemi. Na Marsie istniało rozpaczliwe zapotrzebowanie na naprawy wszelkich urządzeń, wszystkiego, co ma ruchome części, bo koszt sprowadzenia nowego sprzętu z Ziemi był kosmicznie wysoki. Stary toster, który na Ziemi bezmyślnie by zezłomowano, na Marsie musiał być utrzymywany w sprawności. Pan Yee opowiadał się za regeneracją. Wychowany w oszczędnej, purytańskiej atmosferze Chin Ludowych nie aprobował marnotrawstwa. Jako inżynier elektryk z prowincji Honan miał odpowiednie przygotowanie, zatem bardzo spokojnie i przemyślnie podjął decyzję, która dla większości ludzi oznaczała emocjonalnie katastrofalną szarpaninę – poczynił przygotowania do emigracji z Ziemi, tak jakby się wybierał do dentysty po sztuczne szczęki ze stalowymi zębami. Kiedy otworzył warsztat na Marsie, wiedział do ostatniego oenzetowskiego dolara, jak dalece może zmniejszyć koszty własne. Była to działalność w wąskim marginesie opłacalności, ale nadzwyczaj profesjonalna. W ciągu sześciu lat, od 1988 roku, interes tak się rozwinął, że do nagłych awarii jego mechanicy byli wzywani w pierwszej kolejności. A co nie jest nagłą awarią w kolonii, która wciąż się boryka z uprawą rzodkiewek i przechowywaniem w chłodniach skromnych zapasów mleka?
Zamknąwszy drzwiczki helikoptera, Jack Bohlen uruchomił silnik i niebawem wznosił się już nad budynkami Bunchewood Park w zamglone, posępne przedpołudniowe niebo, lecąc na pierwsze tego dnia wezwanie.
Daleko na prawo od niego olbrzymi statek, kończąc podróż z Ziemi, opadał na krąg bazaltu – miejsce odbioru żywego ładunku. Inny towar miał być dostarczony setki mil dalej na wschód. Był to transportowiec pierwszej klasy, który niebawem odwiedzą zdalnie sterowane urządzenia mające pozbawić pasażerów wszelkich wirusów i bakterii, owadów i nasion, jakie do nich przylgnęły; pasażerowie wynurzą się nadzy jak nowo narodzeni, przejdą przez chemiczne kąpiele, będą bełkotać podczas ośmiogodzinnych testów, aż w końcu wypuści się ich, by sprawdzić, jakie mają osobnicze zdolności przetrwania, skoro przetrwanie kolonii było zapewnione. Niektórzy mogą nawet zostać odesłani na Ziemię – ci, których stan mógłby sugerować defekty genetyczne ujawnione w stresującej podróży. Jack wyobraził sobie ojca cierpliwie znoszącego procedurę imigracyjną. Trzeba to zrobić, mój synu, mawiał. Konieczność. Medytujący i palący cygaro staruszek… Filozof po siedmiu klasach nowojorskiej szkoły publicznej, i to w najbardziej zdziczałym okresie systemu edukacji. Dziwne, pomyślał, w jaki sposób ujawnia się czyjś charakter. Stary miał pewną wiedzę, która mówiła mu, jak się zachowywać, nie w sensie towarzyskim, ale głębszą, bardziej permanentną. Przystosuje się do tego świata, uznał Jack. Podczas tej krótkiej wizyty da sobie radę lepiej niż Silvia czy ja. Niemal tak dobrze jak David…
Jego ojciec i syn znajdą wspólny język. Obaj sprytni i praktyczni, a jednak niebezpiecznie romantyczni, o czym świadczy impuls ojca, by kupić ziemię gdzieś w Górach FDR. Był to ostatni poryw nadziei, wiecznie żyjącej w staruszku. Oto ziemia bez nabywców, sprzedawana praktycznie za bezcen, autentyczne pogranicze, którym nadające się do zamieszkania tereny Marsa ewidentnie nie były.
Jack zauważył pod sobą Kanał Senatora Tafta i poleciał wzdłuż niego. Kanał doprowadzi go do gospodarstwa mlecznego McAuliffa, tysięcy akrów zwiędłej trawy i stada niegdyś pokazowych jerseyów, skarlałych teraz w nie sprzyjających warunkach do postaci zwierząt przypominających ich przodków. To był zdatny do zamieszkania Mars, ta niemal żyzna pajęcza sieć rowów, rozchodzących się promieniście i krzyżujących ze sobą, ale zawsze ledwie zdolnych podtrzymać życie; do niczego więcej. Tuż pod nim w Kanale Senatora Tafta ukazała się niemrawa i odpychająca zieleń. To była woda w ostatnich stadiach uzdatniania, przepuszczona przez śluzy i przefiltrowana, ale tutaj ujawniała złogi czasu, denny szlam, piasek i zanieczyszczenia, przez co nie nadawała się do picia. Bóg jeden wiedział, ile związków alkalicznych wchłonęli do tej pory ludzie, wbudowując je w swoje kości. Niemniej wciąż żyli. Woda, choć brunatna i pełna osadów, ich nie zabiła. Podczas gdy dalej na zachodzie rozciągały się kresy, czekające, by ludzka nauka dała czadu i dokonała cudu.
Na początku lat siedemdziesiątych lądujące na Marsie ekspedycje archeologiczne skwapliwie zaznaczały stadia wycofywania się dawnej cywilizacji, którą zaczynali teraz zastępować ludzie. Nigdy nie osiedliła się na dobre na pustyni. Najwyraźniej, jak ziemskie kultury doliny Eufratu i Tygrysu, dawni mieszkańcy Marsa trzymali się terenów, które mogli nawodnić. W szczytowym okresie rozwoju stara marsjańska cywilizacja opanowała piątą część powierzchni planety, pozostawiając resztę w takim stanie, w jakim ją zastała. Weźmy na przykład dom Jacka Bohlena w pobliżu przecięcia się kanałów Williama Butlera Yeatsa i Herodota. Stał niemal na rubieżach sieci, dzięki której przez pięć tysięcy lat ten teren był żyzny. Bohlenowie byli późnymi kolonistami, chociaż jedenaście lat temu nikt nie wiedział, że liczba imigrantów tak drastycznie spadnie.
Radio w helikopterze zatrzeszczało, a potem rozległ się blaszany głos pana Yee:
– Jack, mam dla ciebie dodatkowe zlecenie. Władze ONZ mówią, że Szkoła Publiczna ma problemy ze sprzętem, a ich serwisant jest nieosiągalny.
Jack ujął mikrofon.

 
Wesprzyj nas