W powieści “Wszystko, co mamy” Nahid brutalnie i bez ogródek opowiada o poczuciu winy, o trudnej miłości macierzyńskiej, o niespełnionych nadziejach i rozczarowaniach.


Wszystko, co mamyRok 1979. Iran, czas rewolucji islamskiej. Nahid poznaje Masooda w trakcie przyjęcia wydanego na jej cześć. Właśnie została przyjęta na studia medyczne. Oboje mają po 18 lat.

Plany młodych zakochanych niweczy jednak wybuch rewolty przeciwko szachowi. Dramatyczne wydarzenia tamtych dni położą się mrocznym cieniem na dalszych losach bohaterów. Zmuszeni opuścić Iran, za pożyczone pieniądze i posługując się fałszywymi paszportami, uciekają do Szwecji. Tam gdzie wolność, dobrobyt, bezpieczeństwo… Robią to, by się ratować, ale także po to, aby zapewnić godną przyszłość swojej małej córeczce.  

Trzydzieści lat później umierająca Nahid jest przepełniona złością – na wyniszczającą ją chorobę, na byłego męża, na życie, na swoją dorosłą już córkę. Analizuje koleje własnego losu, z nostalgią wspomina dzieciństwo, wraca myślami do dawnego, świeckiego i radosnego Iranu. Zastanawia się, gdzie zawiodła: czy jako matka, żona, córka, czy siostra. Jej przemyślenia to opis kobiecego bólu, przesyconego nienawiścią i zgorzknieniem. Bonde doskonale zna się na emocjach i potrafi o nich pisać.

„Wszystko, co mamy” jest powieścią o utracie, o samotności, o radości życia i o umieraniu. Bonde maluje poruszający obraz życia emigranta i uchodźcy, prezentując całą gamę sprzecznych uczuć towarzyszących tym, którzy musieli opuścić ojczyznę. Ta na pozór smutna i trudna opowieść o prawdziwym życiu niesie mimo to optymistyczne przesłanie.

***

„Rzadko spotykany w literaturze opis kobiecego bólu i przesyconego nienawiścią zgorzknienia. (…) Wściekłość, smutek i poczucie winy. Ta powieść od pierwszych stron trzyma czytelnika w silnym uścisku.”
Svenska Dagbladet

Golnaz Hashemzadeh Bonde – szwedzka pisarka irańskiego pochodzenia i działaczka społeczna, absolwentka prestiżowej Stockholm School of Economics. została zaliczona do grona pięćdziesięciu globalnych liderów przez Goldman Sachs. Jest założycielką i dyrektorką Inkludera Invest, organizacji non-profit wspierającej przedsiębiorców zaangażowanych w zwalczanie wykluczenia społecznego. Jako pisarka debiutowała w 2012 roku książką  „Hon är inte jag” („Ona nie jest mną”). „Wszystko, co mamy” jest drugą powieścią, sprzedaną do 20 krajów. Twórczość Bonde często porównywana jest do twórczości takich autorek, jak Alice Munro, Elizabeth Strout czy Majgul Axelsson.

Golnaz Hashemzadeh Bonde
Wszystko, co mamy
Przekład: Bratumiła Pettersson
Wydawnictwo Muza
Premiera: 10 października 2018
 
 

Wszystko, co mamy


Mam poczucie, że śmierć towarzyszyła mi zawsze. Banał; może każdy umierający tak mówi. A jednak chciałabym wierzyć, że jestem wyjątkowa, nie tylko pod tym, ale i pod każdym innym względem. Naprawdę tak myślę. Powiedziałam to, kiedy zmarł Masood. Nasz czas został nam dany na kredyt. Aż dziw, że przeżyliśmy tak długo. Powinniśmy byli zginąć w trakcie rewolucji. Albo tuż po niej. Podczas wojny. Ja jednak otrzymałam trzydzieści dodatkowych lat. To więcej niż połowa mojego życia. Sporo. Trzeba być za to wdzięcznym. Dokładnie tyle lat ma teraz moja córka. Można na to spojrzeć w ten sposób. Miałam szansę powołać ją na ten świat. Ale ona nie potrzebowała mnie aż tak długo. Właściwie to inni też nie.
Panuje przekonanie, że jeśli jest się rodzicem, jest się też potrzebnym. Ale to nieprawda. Ludzie zawsze sobie poradzą. Niby dlaczego suma trosk, których dostarczam, miałaby być mniejsza niż suma ulgi, którą przynoszę? Nie zaliczam się do osób, które częściej przynoszą ulgę, niż dostarczają trosk. A powinnam. Jako matka. To moja rola. Przynosić ulgę, przynosić innym ulgę. Nigdy tego dla nikogo nie zrobiłam.

– Pozostało pani co najwyżej pół roku życia – słyszę od tej wstrętnej wiedźmy.
Mówi to w taki sposób, w jaki informuje się o przykrym zajściu. Jak wtedy, kiedy przedszkolanki zakomunikowały mi, że Aram się uderzyła. Przykra sprawa. Lekkie poczucie winy. Mówiąc to, nawet na mnie nie patrzy. Wpatruje się w ekran komputera. Jakby to on znał całą prawdę. Jakby to ekran był w tarapatach. Po czym po jej policzkach płyną łzy, spuszcza wzrok. Teraz to ona jest poszkodowana. To ona potrzebuje pocieszenia.
Zamknij się! – chcę krzyknąć. Kim ty jesteś, by mówić mi, że umrę? Kim ty jesteś, żeby płakać, tak jakby moje życie w jakikolwiek sposób miało coś wspólnego z tobą? Ale tego nie robię. Nie tym razem. Sama siebie zaskakuję.
– Chciałabym porozmawiać z pani przełożonym – oświadczam.
Dziwi się. Uznała pewnie, że to niewłaściwa reakcja. Sądziła, że ja też się rozpłaczę.
– Rozumiem, że trudno… trudno to przyjąć do wiadomości. Ale to, z kim pani porozmawia, nic tu nie zmieni – mówi. – Tomografia, wyniki badań… sprawa jest jasna. Ma pani raka. Niestety… w zaawansowanym stadium.
Milknie, patrzy na mnie. Pewnie oczekuje ujrzeć wyraz twarzy, który będzie dla niej potwierdzeniem, że ją zrozumiałam. Ale ponieważ go nie widzi, ciągnie:
– To czwarte stadium. Raka. Zostało pani niewiele czasu.
– Niech się pani zamknie! – teraz już się nie powstrzymuję. – Jestem pielęgniarką. W służbie zdrowia przepracowałam dwadzieścia pięć lat. Nie wolno pani tak mówić. Nie ma pani pojęcia, ile jeszcze pożyję. Nie jest pani Bogiem!
Odchyla się na krześle przestraszona. Ma około trzydziestki, włosy uczesane w dwa infantylne kucyki. Na jej biurku stoi zdjęcie jakiegoś niemowlaka. Potrząsam głową. Ona nie ma pojęcia, co wie, a czego nie wie.
Milczymy. Wreszcie ona ociera rękawem łzy i idzie sobie. Siedzę jak porażona. Wyjmuję z torebki telefon. Powinnam do kogoś zadzwonić. Powinnam zadzwonić do córki. Powiedzieć: Cześć, mój ty nieszczęsny pisklaku. Teraz także mama umrze.
Niech to szlag. Zamiast tego zaczynam wystukiwać esemesa do Zahry. Kasuję go. Co mam niby napisać? „Hej, kochana, człowiek walczy i walczy, a teraz koniec”? Nie mogę.
Słyszę dwa zbliżające się głosy, lekarka i jej przełożona. Zatrzymują się pod drzwiami. Szepczą. Rozumiem, że tu, w przychodni, nie co dzień stykają się ze śmiercią. Dyskutują, która wejdzie do środka i przeprowadzi ze mną dalszą rozmowę. Rozumiem. Chcą wrócić do swoich spraw. Przyjąć kolejnego pacjenta. Uniknąć opóźnień. Ostatnia rzecz, na jaką mają ochotę, to siedzieć tu z umierającą kobietą i zajmować się jej bardakiem. Zastanawiam się. Czy zabrać swoje rzeczy i po prostu sobie pójść. Oszczędzić je. Oszczędzić siebie. Chwytam płaszcz. Jest czerwony. Sięgam po torebkę. Ona także jest czerwona. Rzucam okiem na swoje kozaki. Czerwone. Wszystkie te błahe sprawy, które są dla mnie ważne. Były ważne. Ręce zaczynają mi drżeć, potem ramiona. Upuszczam torebkę na podłogę. Staram się powstrzymać wzbierający we mnie szloch. Wtedy one otwierają drzwi. Wkraczają. Widzą mnie. Najwyraźniej wolałyby zawrócić i wyjść. Nie chcę ich straszyć. Próbuję się uśmiechnąć. Ale wszystko mnie dopada. Wszystko to, o czym one nie mają pojęcia. Wszystko to, czego nikt tu, w tym pieprzonym kraju, nie rozumie, choć tyle tu niby wiedzą. Wszystko, co ma związek z bólem, ze stratą i z walką. Płaczę. Płaczę i płaczę. Ona też płacze, ta pierwsza lekarka. Biedaczka. Wydaje jej się, że ma powód do płaczu.

Prosi o wybaczenie. Ta starsza lekarka. Wyjaśnia, że nie mają pojęcia, ile jeszcze pożyję. Może kilka tygodni, może kilka lat.
– Tak czy inaczej, umrze pani na raka – mówi. – Najlepiej jeśli nie będzie pani tego ukrywać i poinformuje bliskich. Zwłaszcza dzieci…
Może ty to powiesz mojemu dziecku, myślę. Chyba tego głośno nie wypowiadam, bo lekarka kontynuuje:
– To z pewnością niełatwe. Szczerość wobec dzieci. Ale zasługują na to, by wiedzieć. Żeby mogły się przygotować.
Patrzę na nią w zadumie. Nie wie, o czym myślę, ale przypuszczam, że według niej tylko tak mogę teraz na nią patrzeć.
– Niedawno zmarł Masood… Jej ojciec. Dopiero co – mówię.
Lekarka kiwa głową.
– Zmarł nagle. Czy według pani to nie jest lepsze? Dla Aram, mojej córki? Lepsze niż życie ze śmiercią. Czekanie na nią. Czy nie lepiej będzie, jeśli któregoś dnia po prostu umrę?
– Nie wiem – mówi. Tak jakbym spodziewała się jakiejś sensownej odpowiedzi. – W każdym razie przyda się pani pomoc córki. Łatwo nie będzie.
Wręcza mi broszurkę. Jak przygotować się na śmierć czy coś w tym stylu. Potrząsam głową.
– Ja nie umrę! Będę walczyć. Chcę natychmiast rozpocząć terapię!
Lekarka się waha.
– Wypiszemy pani skierowanie. Są jednak kolejki. Zbliża się Wielkanoc. Do rozpoczęcia terapii może upłynąć trochę czasu.
Pochylam się.
– Ale powiedziała pani przecież, że umrę. Umrę, jeśli nic nie zrobimy. To pilny przypadek!
Kręci głową.
– Rak to nie jest pilny przypadek. Kilka tygodni w tę czy w tamtą nie zrobi wielkiej różnicy, Nahid.
– Jak to?
– Powinna pani traktować swojego raka jak chorobę przewlekłą.
Unoszę brwi.
– Przewlekłą? Jak może być przewlekła, skoro niedługo umrę?
– Przykro mi.
Opiera się o framugę drzwi. Nawet nie weszła do środka. Zatrzymała się tam, kilka metrów ode mnie. Jakby to było zaraźliwe. Rak. Śmierć.
– Przykro mi.
Wstaję.
– Nie musi być pani przykro. Jeszcze nie umarłam.
Wyjmuję pomadkę i maluję usta. Pokazuję, że jestem silna. Idę. Mijam ją. Wołają za mną, ale ja się nie zatrzymuję. Przyspieszam, żeby tylko się nie obrócić, nie paść jej w ramiona i nie prosić o pocieszenie. Nie prosić o ciepłe obietnice i pocieszenie.
Dopiero kiedy docieram do domu, zauważam rozmazaną na twarzy mascarę. Widzę, że krzywo pomalowałam usta, wyszłam za linie. Że wyglądam upiornie. Że to ja jestem czarownicą. Strachem na wróble. Wypchanym człowiekiem. Martwym człowiekiem. Kimś, kto nie wie, jak to jest być żywym.

 
Wesprzyj nas