“Proxima” to niesamowita historia kolonizacji surowego nowego Edenu. Wiek XXVII. Przyszłość ludzkości w odkrytej galaktyce wydaje się z pozoru niczym nieograniczona…


ProximaW odkrytej Galaktyce są setki milionów czerwonych karłów, które posiadają planety nadające się do zamieszkania przez ludzi. Taki właśnie jest świat Proxima Centauri.

Dla ludzkości może oznaczać nadzieję na przetrwanie, bo toczące nieustanne wojny między sobą przeludnione kolonie na Marsie i Merkurym z pewnością tego nie gwarantują.

Ale najpierw nowy świat musi zostać skolonizowany, a brakuje chętnych, by zostać osadnikiem. Wyprawa na surową planetę nie zapewni splendoru ani żadnych gratyfikacji, a oferuje tylko trud, samotność, pustkę…

Yuri Jones wraz z tysiącem innych przymusowych kolonistów niebawem dowie się, jak to jest żyć w nieprzyjaznym pustynnym świecie, którego połowa skrywa się w wiecznej ciemności.

Tajemnica, którą skrywa ten świat, na zawsze zmieni postrzeganie naszej roli we wszechświecie…

***

Monumentalna powieść.
National Space Society

Ta powieść po prostu zapiera dech w piersiach.
SFBook.com

Książka jest pierwszym tomem dylogii “Proxima/Ultima”. Jej głównym tematem jest ekspansja kosmosu, a w szczególności kolonizacja fikcyjnej planety Proxima C, znajdującej się w układzie Proxima Centauri. W 2014 powieść “Proxima” została nominowana do nagrody im. Johna W. Campbella.

Stephen Baxter (ur. 13 listopada 1957 w Liverpoolu) – brytyjski pisarz hard science fiction. Posiada dyplomy naukowe z matematyki i inżynierii. Laureat m.in. nagród Cambella, BSFA i Sidewise. Stephen Baxter pozostaje pod silnym wpływem pioniera literatury science fiction, H. G. Wellsa. Od roku 2006 obejmuje stanowisko wiceprezesa międzynarodowego Towarzystwa H. G. Wellsa. Powieść “Statki czasu”, będąca autoryzowaną kontynuacją “Wehikułu czasu”, jest uznawana za jedną z najwybitniejszych jego książek. Zdobyła ona Nagrodę Cambella, Nagrodę BSFA, a także była nominowana do nagród Hugo i Nebula.

Stephen Baxter
Proxima
Przekład: Dariusz Kopociński
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 24 września 2018
 
 

Proxima


I

Rozdział 1

2166

WRÓCIŁEM NA ZIEMIĘ.
Ta myśl jako pierwsza przyszła do głowy Yuriemu, gdy ocknął się na łóżku. Twardym, ze sztywnym materacem i lekką pościelą, ale jednak łóżku, nie zaś czteropiętrowej koszarowej pryczy w marsjańskiej kopule.
Otworzył oczy. Jarzeniówki na ścianach wypełniały pomieszczenie jasnym światłem. Sufit bez zabrudzeń. Ludzie poruszający się w medycznych zielonych fartuchach, czepkach i maskach, cichy szmer kompetentnych głosów, buczenie i piski rozmaitych urządzeń. Inne łóżka, inni pacjenci. Klasyczna szpitalna sceneria. Przyglądał się temu kątem oka; nie obrócił jeszcze głowy, która wydawała się nieznośnie ciężka.
Ostatnim jego wspomnieniem była igła wbita w jego szyję przez tego dupka, strażnika pokoju, Tollemache’a. Nie miał pojęcia, jak długo leżał nieprzytomny – może parę miesięcy, skoro przerzucili go na Ziemię – ale poprzednia rekonwalescencja po kilkudziesięciu latach w krio nauczyła go jednego: nie opłaca się brykać zaraz po przebudzeniu.
Z całą pewnością wiedział, że jest na Ziemi. Czuł to w kościach. Urodził się tam w roku 2067, niemalże przed stu laty, by potem, uśpiony w kapsule kriogenicznej, przegapić heroiczną ekspansję rodzaju ludzkiego w Układzie Słonecznym. Obudził się w kolonii na Marsie, o czym informowano go etapami. I teraz, po następnym przymusowym śnie, znów zmiana. Zaryzykował i uniósł dłoń. Już przy tej czynności zabolały go mięśnie ręki. Poczuł, jak napinają się rurki i po chwili dłoń opadła ciężko, przyjemnie uderzając o materac. Cudowna ziemska grawitacja, a nie marsjańskie ni to unoszenie się, ni to spadanie. To mogła być tylko Ziemia – dom.
Nurtowały go tysiące pytań. Przykładowo, co to za miejsce na Ziemi? Czemu go odesłano, zamiast poczekać, aż zgnije na Marsie? I gdzie trafił tym razem, do jakiego rodzaju więzienia? Ale nie przejmował się zanadto brakiem odpowiedzi. Odkąd przebudził się na Marsie, nie powiedziano mu prawie nic na żaden temat, tym bardziej że nie chciało mu się zadawać pytań. Najgorszy loch na Ziemi – i nieważne, co się tu zmieniło od chwili, kiedy zamknięto go w kapsule kriogenicznej – byłby lepszy od wyszukanych marsjańskich luksusów. Ponieważ na Ziemi człowiek mógł po prostu otworzyć drzwi i odetchnąć powietrzem, nawet tą przegrzaną, zanieczyszczoną mieszaniną, i ruszyć przed siebie, iść dalej i dalej…
Zamknął oczy.
– Pora wstawać, słonko.
Zawisła nad nim twarz czarnoskórej kobiety w zielonej bluzie z nazwiskiem, którego nie potrafił odczytać. Włosy wetknęła pod czepek z miękkiego materiału. Nie nosiła maski i uśmiechała się do niego. Sprawiała wrażenie zmęczonej.
Próbował mówić. W ustach mu zaschło, a język boleśnie przylgnął do podniebienia. Yuri tylko stęknął.
– Masz, napij się wody. – Podawała mu butelkę ze smoczkiem, jakby karmiła niemowlaka. Ciepła woda miała stęchły smak. Kobieta z trudem trzymała butelkę, jakby sama była osłabiona. – Pamiętasz swoje nazwisko? – Przesunęła wzrok na koniec łóżka. – Yuri Eden. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. Żadnych bliskich krewnych w naszej bazie danych. Zgadza się?
Ostrożnie wzruszył ramionami, niepewnie, wciąż leżąc na wznak.
Objęła go spojrzeniem, potem zajrzała mu w oczy i sprawdziła coś na monitorze przy łóżku.
– Jestem doktor Poinar – przedstawiła się. – Pracuję w ISF i należę do załogi w stopniu oficera, ale możesz zwracać się do mnie jak do lekarza. Trochę to trwało, nim się wybudziłeś ze śpiączki farmakologicznej, w którą wprowadzili cię strażnicy pokoju. Mimo to w ten sposób łatwiej nam było zadbać o ciebie w czasie startu. Właściwie to ponad połowa pasażerów przespała podróż. Zobaczę, czy uda się podnieść cię do pozycji siedzącej, dobrze? – Nacisnęła jakiś przycisk.
Z jękiem siłowników wezgłowie zaczęło się unosić, zginając jego ciało w pasie. Czuł się słaby, a głowa wydawała się banią, w której wszystko się przelewa. Sala wokół niego poszarzała. Poczuł mrowienie w prawej ręce; wpompowywano w niego jakiś płyn.
Doktor Poinar przyglądała mu się uważnie.
– W porządku? Dobrze, streszczę się w kilku słowach. Właściwą procedurę aklimatyzacji zostawiamy na później, wszyscy przechodzą to krok po kroku. Najpierw odzyskasz siły, a przy okazji będzie czas na trochę szkolnych podstaw i dostęp do informacji. Praca fizyczna w następnej kolejności, w tym wypełnianie codziennych obowiązków. – Zerknęła do notatek. – Więcej w tym temacie, gdy dostaniesz karny przydział, a sądząc po twoich dokonaniach, wydaje się to bardzo prawdopodobne. W każdym razie priorytetem będzie przystosowanie cię do nowego otoczenia. Organizm musi ponownie nauczyć się żyć w warunkach pełnej grawitacji. Receptory, które zapewniają prawidłową postawę, ułożenie ciała i ruch, są jeszcze rozstrojone. Ucho wewnętrzne zastanawia się, co tu, u licha, jest grane. Nie działa dobrze gospodarka wodna i jeszcze przez pewien czas będziesz odczuwał skutki niskiego ciśnienia krwi. Proszę, wypij to.
Podała mu drugą butelkę, którą tym razem wziął do ręki. Zakrztusił się, gdy spróbował słonego płynu.
– Przyjmiesz serię zastrzyków na uzupełnienie niedoborów wapnia w kościach i tego typu rzeczy. Fizjoterapeuta pomoże ci odbudować mięśnie i zwiększyć masę kostną. Nie próbuj się od tego wymigać. Aha, układ odpornościowy też dostanie za swoje. Wszystkie wirusy przywleczone przez innych do modułu fruwają wkoło jak obłąkane. Przed tobą parę tygodni zabawy z nimi. W odpowiednim czasie wdrożymy kolejne procedury medyczne, wstępne przygotowanie na Proximę, profilaktyczne zabiegi chirurgiczne. – Uśmiechnęła się szeroko z ledwie dostrzegalnym okrucieństwem w oczach. – Jak tam zęby? Ale z tym poczekamy jeszcze przynajmniej rok.
Proxima?
Gdzieś niezbyt daleko rozpłakało się dziecko.
– Jakieś pytania? – zapytała doktor Poinar. – O, bez wątpienia jest ich cała masa. Po prostu weź to na zdrowy rozsądek. Na razie siedź, dopóki nie miną zawroty głowy. I już się nie kładź. Przyjdę później i zobaczymy, czy przełkniesz trochę stałego pokarmu. Uwaga na cewnik, pielęgniarka usunie go we właściwym czasie. Głowa do góry, Eden. – Opuściła jego pole widzenia.
Gdzieś na lewo od niego wciąż płakało dziecko.
Z największą ostrożnością obrócił głowę w tamtą stronę. Powróciła szarość, a wraz z nią dzwonienie w uszach, więc poczekał, aż to minie. Ujrzał sąsiednie łóżka, ściśnięte w pomieszczeniu o szerokości najwyżej siedmiu, ośmiu metrów – o wiele mniejszym, niżby się spodziewał. Niektóre łóżka były zasłonięte parawanami. W ciasnych przejściach między nimi sprawnie poruszali się lekarze i serworoboty. Z sufitu dyndały końcówki rozmaitych urządzeń medycznych, w tym czegoś, co wyglądało na zdalnie sterowany zestaw chirurgiczny z wieloma ramionami manipulatorów, skalpelami i dyszami laserów.
Na sąsiednim łóżku, po jego lewej stronie, leżała młoda kobieta, w zasadzie jeszcze dziewczyna, blada i jasnowłosa, o bardzo kruchej sylwetce. Wyjątkowo śliczna. Trzymała w ramionach dziecko zawinięte w kocyk. W miarę jak je kołysała, płacz z wolna ustawał. Dostrzegła spojrzenie Yuriego. Obrócił głowę w drugą stronę, aż świat ponownie zawirował przed jego oczami. W Edenie wyrobił w sobie nawyk unikania kontaktu wzrokowego, nienaruszania małych stref prywatności innych osób.
– W porządku – powiedziała z miękkim akcentem, być może wschodnioeuropejskim.
Ponownie na nią spojrzał.
– Nie chciałem się gapić. – Jego głos brzmiał chropawo.
– Mały Cole płakał, to musiało wszystkim przeszkadzać. – Uśmiechnęła się. – Przepraszam, jeśli cię obudził.
Zmieszał się, lecz zaraz zrozumiał, że żartowała. Próbował się uśmiechnąć, ale nie miał pojęcia, jaki grymas pojawia się na jego zdrętwiałej twarzy.
– Nazywam się Anna Vigil.
– Ja Yuri.
– Yuri Eden. Słyszałam, co mówi lekarka. – Mały Cole wiercił się i cicho gruchał. – Nic mu nie dolega, to ja muszę tu leżeć. Dopadło mnie przeziębienie, a jestem jeszcze słaba. Karmię dziecko. Oczywiście, w ogóle nas tu nie powinno być. Byłam w zaawansowanej ciąży, kiedy przeprowadzili łapankę. Zrobił się zamęt. Nie ma tu innych dzieci oprócz Cole’a.
– Cole, co? Ładne imię.
Przez chwilę ważyła jego słowa, jakby jego odpowiedź była nieco dziwaczna.
– Dałam mu imię po Dexterze Cole’u, oczywiście. Pierwszym facecie, który poleciał na Proximę.
Oczywiście… Po kim? I gdzie ten ktoś poleciał? Yuri wycofał się z tej zagadkowej pogawędki, żeby pobyć sam na sam ze swoimi myślami.
– Hej, stary.
Obrócił głowę w prawo.
Na łóżku po tej stronie leżał około trzydziestoletni mężczyzna o azjatyckiej urodzie. Głowę miał obwiązaną bandażami, a lewy policzek siny i napuchnięty tak, że ledwo był w stanie otworzyć oko. Mimo to się uśmiechał.
– W porządku? – zapytał.
Yuri sztywno wzruszył ramionami.
– Słuchaj no. Gliny dają ci tylko towar na sen. I nie oszczędzają na nim. Sam dostałem ze dwie dawki, kiedy próbowałem kulturalnie wyjaśnić, że jako obcokrajowiec powinienem być wyłączony z łapanki na „Ad Astrę”. Trzeba czasu, żeby wytrząsnąć to z siebie. Nie przejmuj się, mgła opadnie. – Akcent wskazywał na Amerykanina, chyba z Zachodniego Wybrzeża, lecz słuch Yuriego miał w tym względzie sto lat opóźnienia.
– Dzięki – odparł Yuri. – Jednak coś mi się wydaje, że nie dlatego tu jesteś. Że cię nie uśpili.
– Ty chyba jesteś lekarzem. Nie, tym razem wsadził mnie tu Byczek. Choć poprzednim razem było to dwóch strażników pokoju. Tak usilnie mnie przekonywali, że złamali mi żebro.
– Byczek?
– Gustave Klein, tak się nazywa. Domyślam się, że go nie znasz. Uważa się za króla modułu. Nie wchodź mu w drogę. A więc Yuri Eden, co? Nie spotkałem cię nigdy na Marsie. Nazywam się Liu Tao. – Przeliterował nazwisko.
– Amerykanin?
– Ja? Nie. Ale nauczyłem się angielskiego w szkole dla ekspatriantów z USNA w Nowym Pekinie. Dlatego mam trochę staroświecki akcent, każdy to od razu zauważa. Jestem Chińczykiem. I tak się składa, że oficerem w ludowej flocie kosmicznej. Yuri Eden? Tak się naprawdę nazywasz? Mieszkałeś w Edenie, co?
– No.
– I jak wrażenia?
Yuri próbował opisać to miejsce, choć brakowało mu w rozmowie wspólnych punktów odniesienia. Eden był największą placówką ONZ-etu na Marsie i jedną z najstarszych. Mieszkało się tam w cylindrycznych budynkach przypominających półokrągłe baraki z blachy falistej, pozostałościach po pierwszych statkach, które tam wylądowały, przewróconych na bok, przysypanych piachem i zaadaptowanych na schronienie dla ludzi. Były również kopuły z prefabrykatów i nieliczne domy z bloków czerwonego marsjańskiego piaskowca. Yuri czuł się tam trochę jak w więzieniu albo obozie pracy. A wszystko to było jak pryszcz, maleńki przyczółek. Chodziły słuchy, że tego typu kolonie to pigmeje w porównaniu z gigantycznymi metropoliami, które Chińczycy budowali na innych obszarach planety, takimi jak ich stolica Obelisk w Terra Cimmeria.
Liu Tao słuchał tego z kamienną twarzą.
– No więc jak tu trafiłeś? – zapytał go w końcu Yuri.
– Pech i tyle. Pilotowałem wahadłowiec z Czerwonej Dwójki, to jedna z naszych stacji orbitalnych. Lecieliśmy do składów zaopatrzeniowych i fabryk w Czworoboku Faetona, kiedy przydarzyła nam się awaria pomocniczej jednostki zasilającej. Musieliśmy się katapultować na znacznej wysokości, ja i mój kumpel, a na Marsie to nie przelewki. On wylądował bezpiecznie, tak przypuszczam, bo nikt mi tego nigdy nie powiedział. Natomiast w moim przypadku pękła pokrywa osłony termicznej. Mam szczęście, że żyję. Ale spadłem niedaleko Edenu i pierwsi dopadli mnie twoi strażnicy pokoju… Zatrzymali mnie za pogwałcenie najróżniejszych traktatów. Ciągnęli mnie po przesłuchaniach. – Zawiesił głos dla podkreślenia wagi tego, co mówi. – Chcieli, żebym zdradził sekrety Trójkąta. Słyszałeś o nim? To nowa sieć połączeń handlowych, którą rozwijamy między Ziemią, Marsem i planetoidami. Ale ja tylko siedzę za sterami marsjańskiego wahadłowca, nic więcej. Przysięgam ci na jaja Mao, że nie szpiegujemy was, chłopaki, w Edenie. – Parsknął śmiechem. – Trzymali mnie tam i trzymali, aż zacząłem się bać, że nigdy mnie nie wypuszczą. No wiesz, mogli powiedzieć moim zwierzchnikom, że znaleźli moje ciało czy coś w tym stylu. W końcu co mieli ze mną zrobić? Zabić mnie? W sumie nic dziwnego, że włączyli mnie do naboru i zamknęli w tym module. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ale tutaj wszyscy jesteśmy więźniami…
– Nikt tu nie jest więziony – odezwała się doktor Poinar, nadchodząc żwawym krokiem z tacką kolorowych pigułek. – Gwarantuje to kontrakt, więc chyba nie ma o czym dyskutować, prawda? A teraz połknij je, Yuri, potrzebujesz snu.
Trochę skołowany i zmęczony jak dziecko Anny, ale też szczęśliwy z tego prostego powodu, że wrócił do domu – nawet jeśli utknął w jakimś „module” – Yuri posłusznie przyjął tabletkę i zapadł w twardy sen bez snów.

Rozdział 2

PO CAŁYM DNIU OSTROŻNEGO WYGINANIA SIĘ, rozciągania, spacerowania i samodzielnego korzystania z toalety Yuri dowiedział się od doktor Poinar, że jego czas dobiegł końca.
– Musisz zwolnić łóżko. Przykro mi, kolego. Przydzielimy ci pryczę. Wszystkie twoje osobiste rzeczy…
Wzruszył ramionami.
– A teraz jesteś spóźniony na zajęcia.
– Jakie zajęcia?
– Zapoznawcze – wtrącił Liu Tao. – Astronauta będzie nam pokazywał jakieś fajne obrazki. – Roześmiał się i zaraz skrzywił, gdy za szeroko otworzył swoje posiniaczone usta.
– Jesteście w tej samej grupie, Liu. Może wskażesz drogę swojemu nowemu przyjacielowi, co? – Rzuciła im na łóżka stosy podstawowej odzieży w jaskrawopomarańczowym kolorze i odeszła.
Yuriemu wydawało się, że to na sali szpitalnej panuje tłok i hałas. Gdy jednak, idąc za Liu, wyszedł na zewnątrz i ogarnął spojrzeniem całą przestrzeń jakby ogromnej metalowej wieży, natychmiast zrozumiał, że sala była oazą spokoju i harmonii. Popatrzył w górę. Wieża nie była aż tak bardzo wysoka; miała ze czterdzieści, może czterdzieści pięć metrów, była zwieńczona dużym metalowym stożkiem i podzielona na piętra podestami z krat podłogowych. Dostrzegł drabiny i spiralę schodów przy ścianie, a także drążki strażackie przechodzące przez otwory w kratach równolegle do osi wieży. Ściany były obstawione szafkami i skrzyniami narzędziowymi, lecz nie brakowało też lekkich, składanych krzeseł i stolików, jak również miejsc odgrodzonych, gdzie za zasłonami widać było piętrowe prycze i inne składane sprzęty. Dostrzegł ludzi, którzy najwyraźniej próbowali tam spać. Nie miał pojęcia, jak im się udawała ta sztuka. Wszystko wskazywało na to, że sen będzie tu luksusem – nie inaczej niż na Marsie.
W tej puszce kłębiło się mrowie ludzi, zwykle ubranych w pomarańczowe dresy jak Liu i Yuri, chociaż trafiał się błękit strażników pokoju czy bardziej egzotyczne czerń i srebro. I sami dorośli; żadnych dzieci ani niemowlaków. Ich głosy odbijały się echem od metalowych powierzchni, tworząc zgiełkliwą wrzawę. Ponad to wszystko przebijał się szum pomp, wiatraków, urządzeń wentylacyjnych i wody spływającej w rurach. Jak w Edenie. Miał wrażenie, że znowu znalazł się w szczelnie zamkniętej jednostce.
Liu, który także poruszał się z ostrożnością – widocznie oberwało się nie tylko jego twarzy – zaprowadził Yuriego do krętych schodów z barierką, przymocowanych do zakrzywionej ściany, i ruszył przed nim w górę.
Przynajmniej, tak samo jak na Marsie, Yuri łatwo odnalazł się w nowej rzeczywistości. Już po pierwszym przebudzeniu się odkrył, że technika dwudziestego drugiego wieku nie jest trudna do ogarnięcia. Interfejsy użytkownika wytworzyły wspólny standard, zanim go zamrożono. Ustabilizował się, mniej więcej, nawet język, chociaż z akcentem było różnie. Językiem angielskim posługiwano się teraz na kilku światach i musiał pozostać zrozumiały dla wszystkich. Poza tym ogrom spuścizny kulturowej zapobiegał większym zmianom językowym. Maszyny i słownictwo roku 2166 nie sprawiały mu kłopotu. To właśnie ludzi trudniej było rozszyfrować. A teraz wspinał się w potoku twarzy i żadna nie była mu znajoma.
Rozglądał się za oknem. Wciąż nie wiedział, co to za miejsce na Ziemi. I dlaczego przebywają w zamknięciu. Może przewieźli go do jakiegoś przytułku klimatycznego na średnich szerokościach geograficznych? Podobno odkąd opuścił planetę, w całej strefie równikowej podskoczyła temperatura, ziemia zamieniła się w pustynię i ludzie wynieśli się stamtąd. Mógł być wszędzie. Jednakże stała grawitacja podnosiła go na duchu, mimo że wdrapywał się po schodach z ciałem zwiotczałym po pobycie na Marsie. Zastanawiał się, kiedy rozpocznie się fizjoterapia.
Dotarli do miejsca ogrodzonego przesuwnymi panelami, wypełnionego rzędami składanych krzeseł jak w sali wykładowej. Przed audytorium złożonym z kilkunastu słuchaczy stał facet w czarno-srebrnym uniformie, zajęty omawianiem kolejnych obrazów przedstawiających obszary gwiezdne i satelity kosmiczne.
Yuriego i Liu zaraz przy wejściu zatrzymała kobieta w identycznym mundurze. Trzymała w ręku tablet. POR. MARDINA JONES, ISF – przeczytał Yuri na identyfikatorze. Miała około trzydziestu lat, bardzo ciemną karnację i czarne włosy poskręcane w drobne loczki.
– Spóźniliście się – powiedziała.
– Przepraszamy. Wyszliśmy właśnie ze szpitala. – Liu podał ich imiona.
Zażądała identyfikatorów. Liu wygrzebał swój z kieszeni i podał go kobiecie. Przeskanowała go tabletem i zwróciła się do Yuriego:
– A ty co?
Tylko wzruszył ramionami.
– Mówiłem, że dopiero co nas wypuścili.
– Świeżo po wybudzeniu, tak? – Jones pokiwała głową i zanotowała coś na tablecie. – Normalne. Pamiętaj, żeby to później załatwić. – Mówiła z wyraźnym australijskim akcentem. – Siadajcie. Jesteście już spóźnieni.
Znalezienie wolnego miejsca w zaciemnionym, ciasnym pomieszczeniu nie było wcale takie proste. Trzech facetów zajmowało rząd, w którym pozostało kilka pustych krzeseł. Kiedy Yuri skręcił, żeby tam właśnie usiąść, Liu szturchnął go w plecy.
– Idź dalej – szepnął.
Yuri prędko wpadał w złość, odkąd po raz pierwszy przebudził się na Marsie.
– Niby czemu?
– Ten w środku to Gustave Klein. Najpierw trochę przypakuj, nim weźmiesz go na celownik.
Yuri wiedział jednak, że na to już za późno. Klein był białym mężczyzną pod pięćdziesiątkę, masywnie zbudowanym, z tendencją do nadwagi i starannie wygoloną głową. Pięści położył na kolanach niczym dwa kafary. Yuri nawiązał z nim kontakt wzrokowy. Praktycznie nie zwrócił uwagi na dwóch pozostałych, którzy z nim siedzieli, typowych zabijaków. Klein zmierzył Liu nieprzychylnym spojrzeniem, przyglądając się jego obrażeniom, a następnie z lekceważeniem odwrócił wzrok.
Poszli dalej, ostrożnie stawiając kroki w półmroku.
– Co w nim takiego nadzwyczajnego?
– Był najlepszym w kolonii inżynierem, który obsługiwał piec Sebatiera – odparł cicho Liu. – To taki element systemów recyklingowych, wiesz chyba. Ustawił się tak, że nikt nie mógł zbliżyć się do tych urządzeń. Skubaniec był tam królem wody. Nic dziwnego, że go wysiudali. Coś mi się widzi, że tutaj też próbuje się ustawić.

 
Wesprzyj nas