“Zwyczajna przysługa” to błyskotliwy debiut, wciągająca historia, w której cukierkowe amerykańskie przedmieścia ukazują swoją o wiele mniej atrakcyjną stronę, a idealne panie domu chowają w swoich szafach niejednego trupa…


Historia Stephanie, młodej wdowy, wychowującej 5-letniego synka, prowadzącej bloga dla mam.

Jej najbliższą przyjaciółką jest Emily, również mama pięciolatka, oraz żona Brytyjczyka Seana i bardzo zapracowana kobieta sukcesu.

Pewnego dnia Emily jak zawsze zostawia synka pod opieką Stephanie, a sama… znika. Stephanie i Sean muszą wspólnymi siłami radzić sobie z tą dramatyczną sytuacją, przede wszystkim dla dobra dzieci. Mijają kolejne dni, a Stephanie jest rozdarta między coraz silniejszym uczuciem do Seana a poczuciem, że coś w jego relacji z żoną jest bardzo, bardzo nie tak…

Tylko czy można ufać przeczuciom osoby, która skrywa mroczne sekrety, związane ze śmiercią jej męża i brata?

Narracja prowadzona jest naprzemiennie z perspektywy kilku bohaterów, jest trup, są zwroty akcji i „nikt nie jest tym, kim się wydaje”…

Darcey Bell
Zwyczajna przysługa
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 3 października 2018
 
 

Zwyczajna przysługa


CZĘŚĆ PIERWSZA

Moja matka mawiała: wszyscy mają tajemnice. Dlatego nikogo nie można dobrze poznać. Ani nikomu zaufać. Dlatego nie zna się dobrze samego siebie. Bo czasem nie chcemy znać nawet naszych własnych sekretów.
Dorastając, myślałam, że to dobra rada, choć nie całkiem ją rozumiałam. A może rozumiałam, tak trochę. Dzieci też mają tajemnice. Wyimaginowanych przyjaciół, rzeczy, przez które pakują się w kłopoty, jeśli nakryją je dorośli.
Potem zrozumiałam, że matka mówiła tak z własnego doświadczenia. I zastanawiam się, czy tylko mnie przygotowywała, czy próbowała zaprogramować na skrytość i nieufność. Czyżby wyczuła, że jako dorosła będę miała tajemnice mroczniejsze i bardziej wstydliwe niż inni? Sekrety, których większość będę ukrywała nawet przed sobą?

1
BLOG STEPHANIE

PILNE!

Czołem mamusie!
Ten post będzie inny. Może nie ważniejszy od poprzednich, bo wszystko, co się tyczy naszych dzieci, ich marsowych minek, uśmiechów, pierwszych kroczków i słów, jest najważniejsze w świecie.
Dlatego powiedzmy, że ten jest… PILNIEJSZY. Dużo, dużo pilniejszy.
Otóż zniknęła moja najlepsza przyjaciółka. Nie ma jej od dwóch dni. Nazywa się Emily Nelson. Jak wiecie, nigdy nie wymieniam tu żadnych nazwisk. Ale teraz, z powodów, które wkrótce zrozumiecie, zawieszam (tymczasowo) politykę ścisłej anonimowości.
Mój synek Miles i Nicky, synek Emily, są przyjaciółmi. Mają pięć lat. Urodzili się w kwietniu, poszli do przedszkola kilka miesięcy później i są trochę starsi od kolegów z klasy. Powiedziałabym, że dojrzalsi. Są wymarzonymi dziećmi. Dobrymi, przyzwoitymi, uczciwymi małymi ludźmi o cechach – przykro mi, panowie, jeśli w ogóle to czytacie – niezbyt powszechnych u chłopców.
Poznali się w przedszkolu. A ja z Emilią po przedszkolu, gdy ich odbierałyśmy. Dzieci rzadko zaprzyjaźniają się z dziećmi przyjaciółek ich mam, a mamy z mamami przyjaciół swoich dzieci. Ale w tym przypadku coś między nami zaskoczyło. Miałyśmy szczęście. Choćby dlatego, że nie jesteśmy najmłodszymi mamami. Urodziłyśmy po trzydziestce, gdy nasz maminy zegar zaczyna tykać coraz szybciej!
Miles i Nicky wystawiają czasem przedstawienia i sami w nich występują. Pozwalam im nagrywać je moim telefonem, choć zwykle pilnuję, żeby nie spędzali zbyt dużo czasu, bawiąc się urządzeniami elektronicznymi, które są tak wielkim wyzwaniem dla dzisiejszych rodziców. Raz wystawili niesamowity skecz kryminalny pod tytułem Przygody detektywa Dicka Niezwyklika. Nicky był detektywem, a Miles przestępcą.
– Jestem Dick Niezwyklik – mówił Nicky – najmądrzejszy detektyw na świecie!
– A ja Miles Szczękościsk – mówił Miles – najnikczemniejszy z przestępców! – Odegrał swoją rolę jak czarny charakter z wiktoriańskiego melodramatu, co chwilę wykrzykując basem „Ho, ho, ho!”. Ganiali się po podwórku, strzelali do siebie z palców (żadnych pistoletów!), słowem czysty odlot.
Bardzo żałowałam, że nie widział tego tata Milesa, mój zmarły mąż Davis.
Zastanawiam się czasem, skąd u Milesa te ciągotki do teatru. Pewnie odziedziczył je po ojcu. Raz widziałam, jak Davis robił prezentację dla potencjalnych klientów, zaskoczył mnie swą żywiołowością i dramatyzmem. Mógłby z powodzeniem zastępować tych młodych, przystojnych aktorów, głupkowatych czarusiów z misternie ułożonymi, błyszczącymi włosami. Ale przy mnie zachowywał się inaczej. Spokojny, uprzejmy, dowcipny i troskliwy, był chyba bardziej sobą, aczkolwiek tak, potrafił mieć swoje zdanie, zwłaszcza gdy chodziło o meble. To jednak całkiem naturalne, ostatecznie był wziętym projektantem wnętrz.
I prawdziwym aniołem. Zbiesił się tylko raz. Albo dwa.
Nicky powiedział, że to mama podsunęła mu pomysł Dicka Niezwyklika. Emily przepada za kryminałami i thrillerami. Czyta je, dojeżdżając pociągiem na Manhattan, gdy nie musi przygotowywać się do spotkania albo jakiejś prezentacji.
Ja czytałam przed narodzinami Milesa. Teraz też często sięgam po coś Virginii Woolf i czytam kilka stron, żeby przypomnieć sobie, kim wtedy byłam i kim – przynajmniej taką mam nadzieję – wciąż jestem. Bo gdzieś pod tymi wszystkimi imprezami dla dzieci, szkolnymi lunchami i wczesnym chodzeniem spać wciąż tkwi młoda kobieta, która mieszkała w Nowym Jorku i pracowała w redakcji czasopisma. Ktoś, kto miał przyjaciół i w weekendy jadał na mieście późne śniadanie. Niestety, żaden z tych przyjaciół nie miał dzieci, żaden nie przeprowadził się na przedmieścia. Straciliśmy kontakt.
Ulubioną autorką Emily jest Patrycja Highsmith. Rozumiem, dlaczego lubi jej książki: trudno się od nich oderwać. Tyle że są trochę zbyt denerwujące. Głównym bohaterem jest zwykle morderca, stalker albo ktoś zupełnie niewinny, kto robi wszystko, żeby go nie zabili. Ta, którą zaczęłam czytać, opowiada o dwóch obcych sobie mężczyznach z pociągu. Poznają się i umawiają, że w ramach wzajemnej przysługi obydwaj kogoś zamordują.
Bardzo chciałam, żeby książka mi się spodobała, lecz jej nie skończyłam. Ale kiedy Emily mnie spytała, powiedziałam, że jest absolutnie fantastyczna.
Kiedy znowu do niej wpadłam, obejrzałyśmy na odtwarzaczu film Hitchcocka na podstawie tej powieści. Na początku trochę się martwiłam, bo co, jeśli Emily spyta mnie o różnice między książką i filmem? Ale film bardzo mnie wciągnął. Jedna ze scen, ta z oszalałą karuzelą, była dla mnie zbyt przerażająca.
Siedziałyśmy na przeciwnych końcach wielkiej sofy w jej salonie, z wyciągniętymi nogami i butelką dobrego białego wina na stoliku do kawy. Kiedy Emily zobaczyła, że oglądam tę scenę przez lekko rozchylone palce, uśmiechnęła się i pokazała mi uniesiony kciuk. Podobało jej się, że się boję.
A ja nie mogłam przestać myśleć o jednym: a jeśliby to Miles był na tej karuzeli?
Kiedy film się skończył, zapytałam:
– Myślisz, że prawdziwi ludzie mogliby zrobić coś takiego?
Roześmiała się i odparła:
– Jesteś słodka. Zdumiałabyś się, gdybyś wiedziała, do czego niektórzy są zdolni. Zrobiliby rzeczy, do jakich nikomu by się nie przyznali, nawet samemu sobie.
Chciałam powiedzieć, że wcale nie jestem taka słodka. Że ja też mam na koncie kilka występków. Ale byłam zbyt zaskoczona, żeby się odezwać. Bo Emily mówiła jak moja matka.
Mamy dobrze wiedzą, jak trudno jest zasnąć bez koszmarnych myśli kołaczących się w głowie. Ciągle obiecuję Emily, że przeczytam choć kilka książek Patrycji Highsmith. Teraz jednak żałuję, że sięgnęłam po tamtą. Bo ofiarą mordercy jest żona tego drugiego mężczyzny.
Kiedy znika twoja najlepsza przyjaciółka, nie o tym chcesz myśleć. Nie, żebym uważała, że mógłby ją skrzywdzić Sean, jej własny mąż. Owszem, mieli swoje problemy. Które małżeństwo ich nie ma? Zresztą Sean nie należy do moich ulubieńców. Ale myślę, że w gruncie rzeczy to porządny facet (chyba).
Miles i Nicky chodzą do tego samego przedszkola w świetnej szkole publicznej, o której często tu pisałam. Nie w miejscowej, bo ta boryka się z problemami finansowymi, ponieważ głosami większości mieszkańców obcięto jej budżet (znowu). Ta nasza, lepsza, mieści się w sąsiednim mieście, niedaleko granicy między stanami Nowy Jork i Connecticut.
Ze względu na rejonizację nasi chłopcy nie mogą dojeżdżać tam szkolnym autobusem. Wozimy ich co rano samochodem, Emily i ja. Ja odbieram Milesa codziennie. Ale w piątki Emily pracuje tylko pół dnia, więc zdąża na koniec lekcji i jedziemy we czworo zaszaleć, czyli idziemy na hamburgera albo minigolfa. Emily mieszka tylko dziesięć minut jazdy ode mnie. Jesteśmy praktycznie sąsiadkami.
Uwielbiam u niej przesiadywać. Wyciągamy się wtedy na sofie, rozmawiamy i popijamy wino, na zmianę wstając, żeby zajrzeć do chłopców. Bardzo lubię patrzeć, jak mówiąc, porusza rękami, jak w jej pięknym pierścionku – szafir z dwoma brylantami – igrają promienie światła. Dużo rozmawiamy o macierzyństwie. Nigdy nie brakuje nam tematów. To, że mam prawdziwą przyjaciółkę, jest tak ekscytujące, że czasem zapominam, jak samotna się czułam, zanim się poznałyśmy.
W pozostałe dni tygodnia Nicky’ego odbiera Alison, niania, którą Emily zatrudnia na pół etatu. Mąż Emily, Sean, pracuje do późna na Wall Street. Ona i Nicky mają szczęście, jeśli choć raz w tygodniu nie spóźni się na kolację. Kiedy Alison choruje, a choruje rzadko, Emily pisze do mnie SMS-a i ją zastępuję. Zabieram chłopców do siebie i czekam, aż wróci.
Mniej więcej raz w miesiącu Emily musi zostać dłużej w pracy. A dwa, może trzy razy nocowała poza miastem.
Tak jak teraz. Zanim zniknęła.
Emily jest specjalistką od public relations. Pracuje na Manhattanie, w firmie słynnego designera, którego nazwiska nigdy tu nie wspomniałam. Co więcej, jest szefową działu. Umyślnie nie wymieniam nazwisk i nazw w blogu ze względu na łączący się z tym problem zaufania klientów i na to, że szastanie nazwiskami jest nieeleganckie. Właśnie dlatego nie zamieszczam tu również reklam.
Nawet kiedy się spóźnia albo jest na jakimś spotkaniu, Emily esemesuje do mnie co kilka godzin. A w wolnej chwili dzwoni. To tego rodzaju mama. Negatywne określenia, jakich się używa, żeby nas osądzić i ukarać za to, że kochamy nasze dzieci – mama helikopter, dająca się terroryzować nadopiekuńcza świruska – zupełnie do niej nie pasują.
Po powrocie z miasta, prosto ze stacji pędzi natychmiast po Nicky’ego. Ciągle muszę jej przypominać, żeby nie przekraczała dozwolonej prędkości. Kiedy pociąg się spóźnia, pisze do mnie SMS-y. Co chwilę! Na jakiej jest właśnie stacji, mniej więcej kiedy przyjedzie, uspokaja się dopiero wtedy, gdy odpiszę: „Bez nerwów. Chłopcy są cali i zdrowi. Przyjedziesz, kiedy przyjedziesz. Bezpiecznej podróży”.
A teraz nie pokazuje się od dwóch dni, od dwóch dni nie kontaktuje się ze mną, nie odpowiada na SMS-y ani na telefony. Zdarzyło się coś strasznego. Zniknęła. Nie mam pojęcia, gdzie jest.
Powiedzcie, mamusie, czy według was wygląda na taką, która zostawiłaby ukochane dziecko i zniknęła na dwa dni, nie dzwoniąc, nie pisząc i nie odpowiadając na telefony? Gdyby nic złego się nie stało? Poważnie?
Dobra, muszę lecieć. Czuję, że w piecyku palą się moje czekoladowe ciasteczka. Więcej wkrótce.
Ucałowania,
Stephanie

2
BLOG STEPHANIE

TAM, GDZIE TERAZ MIESZKAMY

Czołem mamusie!
Do tej pory pilnowałam się, żeby nie wymieniać nazwy naszego miasta. Prywatność jest bezcenna, a ostatnio coraz jej mniej. Nie chcę wyjść na paranoiczkę, ale nawet w miejscowości takiej jak nasza ukryte kamery mogą nas obserwować, sprawdzając, jakiej marki pomidory w puszce kupujemy. Tak, zwłaszcza u nas. Ludzie myślą, że miasteczko leżące w tej części Connecticut musi być bogate, tymczasem wcale tak nie jest. Emily i Sean mają pieniądze. Ja żyję z tego, co zostawił mi mąż, dzięki czemu – to kolejny powód – mogę spokojnie blogować bez czekania na reklamodawców.
Ale ponieważ zniknięcie Emily wszystko zmienia, ponieważ któryś z mieszkających w pobliżu sąsiadów mógł ją widzieć i ponieważ odchodzę od zmysłów z niepokoju, uważam, że powinnam wreszcie odsłonić kurtynę i pokazać wam Warfield. Warfield w stanie Connecticut. Z Manhattanu to dwie godziny jazdy linią MetroNorth.
Nazywają to przedmieściami, ale ja dorastałam na przedmieściach i mieszkałam w mieście, więc Warfield zawsze było dla mnie jak wieś. Pisałam już, jak protestowałam, jak gryzłam, wrzeszczałam i wierzgałam, kiedy Davis próbował mnie wyciągnąć z Nowego Jorku. Pisałam też, jak zakochałam się w wiejskim życiu. Jak fantastycznie jest obudzić się rano w promieniach słońca wpadających do naszego domu – styl kolonialny, z przypominającymi brwi okienkami na górze – który mąż pieczołowicie odrestaurował, zachowując wszystkie szczegóły z epoki, i jak uwielbiam pić herbatę, podczas gdy maszyna do robienia tęczy, którą dostaliśmy od mojego brata Chrisa w prezencie ślubnym (rodzaj pryzmatu, który ustawia się na parapecie okna), rozrzuca po kuchni plamy światła.
Miles i ja kochamy tu mieszkać. W każdym razie ja kochałam.
Do dzisiaj, bo dziś tak bardzo niepokoję się o Emily, że wszyscy – mamy w szkole, przemiła Maureen z poczty i chłopak pakujący zakupy w spożywczym – że dosłownie wszyscy wydają się mieć w sobie coś złowrogiego, jak w horrorach, w których każdy mieszkaniec miasteczka jest członkiem jakiejś sekty albo żywym trupem. Z udawaną obojętnością spytałam kilku sąsiadów, czy nie widzieli Emily, ale pokręcili głową, że nie. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy naprawdę dziwnie na mnie patrzyli? Teraz już widzicie, do jakiego obłędu można się doprowadzić.
Wybaczcie. Rozkojarzyłam się i jak zwykle zaczęłam paplać.
POWINNAM BYŁA NAPISAĆ TO WCZEŚNIEJ!!!
Emily ma metr sześćdziesiąt osiem wzrostu, jasne włosy z ciemnymi pasemkami (nigdy jej nie pytałam, czy naturalnymi) i ciemnobrązowe oczy. Waży pięćdziesiąt pięć kilo. Chyba, bo to tylko domysły. Przecież nie pyta się przyjaciółki: ile masz wzrostu i ile ważysz? Chociaż wiem, że niektórzy mężczyźni myślą, iż kobiety nie rozmawiają o niczym innym. Ma czterdzieści jeden lat, ale wygląda najwyżej na trzydzieści pięć.
Pod prawym okiem ma ciemne znamię. Zauważyłam je dopiero wtedy, gdy spytała, czy powinna je usunąć. Powiedziałam, że nie, że świetnie wygląda, że damy na francuskim dworze (tak czytałam) specjalnie malowały sobie pieprzyki.
Emily zawsze pachnie perfumami, które mogą uchodzić za jej znak rozpoznawczy. Mówi, że to mieszanka bzu i lilii, dzieło włoskich zakonnic. Sprowadza je z Florencji. Uwielbiam to w niej, to, że zna się na tylu wyrafinowanych, eleganckich rzeczach, o których nigdy bym nie pomyślała.
Ja nie używam perfum. Zawsze uważałam, że to trochę odpychające, kiedy kobiety pachną jak kwiatek czy przyprawa. Co chcą ukryć? Jaki wysyłają sygnał? Ale jej perfumy lubię. Podoba mi się, że po tym charakterystycznym zapachu zawsze mogę poznać, czy Emily jest w pobliżu albo czy niedawno była w pokoju. Czuję jej perfumy we włosach Nicky’ego, jeśli przytulała go i obejmowała. Kiedyś chciała mnie nimi spryskać, tak na próbę, ale miałybyśmy pachnieć tak samo? Jak bliźniaczki? Uznałam, że to zbyt dziwaczne, zbyt intymne.
I zawsze nosi pierścionek zaręczynowy, który dostała od Seana, ten z szafirem i dwoma brylantami. A ponieważ mówiąc, energicznie porusza rękami, pierścionek wygląda jak żywe stworzenie, jak Dzwoneczek z Piotrusia Pana i Zagubionych Chłopców.
Aha, i ma tatuaż: delikatną bransoletkę z cierni na prawym nadgarstku. To mnie zaskoczyło. Emily nie wygląda na kogoś, kto kazałby zrobić sobie tatuaż, zwłaszcza taki, który można ukryć tylko pod rękawem. Początkowo myślałam, że w branży modowej wszyscy się tatuują, że to taki zwyczaj, ale gdy uznałam, że mogę ją o to spytać, odparła:
– Ach, to… Zrobiłam go sobie, kiedy byłam młoda i szalona.
Ja na to:
– Wszystkie byłyśmy młode i szalone. Kiedyś, dawno, dawno temu.
Miło było powiedzieć coś, czego nigdy nie powiedziałabym mężowi. Gdyby spytał, co mam na myśli, mówiąc „szalona”, i gdybym wyznała prawdę, nasze życie dobiegłoby końca. Oczywiście i tak dobiegło. Prawda jest jak oliwa, zawsze na wierzch wypływa.
Chwileczkę. Telefon dzwoni! Może to Emily. Więcej wkrótce.
Ucałowania,
Stephanie

 
Wesprzyj nas