“Niebieska porcelana” to porywająca powieść z okresu rozkwitu produkcji słynnej porcelany z Delft. Amsterdam 1654 roku. Niebezpieczny sekret zagraża nowemu życiu młodej wdowy…


Niebieska porcelanaPo śmierci męża Catrijn wyjeżdża ze swojej wioski i zostaje służącą u rodziny Van Nulandt w Amsterdamie. Ponieważ odkryła w sobie pasję do malowania, pomaga swojej pani, kiedy ta prowadzi lekcje malarstwa.

Niestety, dopada ją przeszłość – musi uciekać, by w końcu znaleźć zatrudnienie w fabryce porcelany w Delft, gdzie wreszcie doceniono jej talent malarski. Rozpoczyna się dla niej czas szczęścia i spokoju.

Los jednak bywa kapryśny. Catrijn omal nie traci życia w czasie gigantycznego wybuchu miejskiej prochowni, który zniszczył prawie całe śródmieście Delft. A jakby tego było mało – wkrótce stanie przed kolejnym życiowym wyborem…

***

Simone van der Vlugt stworzyła piękną postać głównej bohaterki, która żyje wprawdzie w holenderskim Złotym Wieku, ale z którą utożsamić się może każda czytelniczka z XXI wieku.
„Nederlands Dagblad”

Simone van der Vlugt
Niebieska porcelana
Przekład: Ryszard Turczyn
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 24 września 2018
 
 

Niebieska porcelana


1

De Rijp, marzec 1654

Tydzień po pogrzebie wciąż jeszcze czuję głównie ulgę. Wiem, że niedobrze jest tak mówić i że powinnam być pogrążona w żałobie, ale nie potrafię.
Z rękami założonymi na piersi spoglądam przez otwartą górną część drzwi na łąki i pola otaczające gospodarstwo, ale tak naprawdę mój wzrok jest skierowany do wewnątrz.
Oczywiście nigdy nie powinno się to zdarzyć. Spoglądając wstecz, nie jestem w stanie pojąć, co mnie podkusiło tamtego wieczoru, przed rokiem. Przez całe lata patrzyłam na Goverta jak na jednego z wielu mężczyzn w wiosce, a nie jak na kogoś, kto jakoś szczególnie zwracał moją uwagę. Tak naprawdę w ogóle o nim nie myślałam. Nie dlatego, żeby nie był przystojny, bo na swój sposób był. Dostrzegłam to dopiero w czasie wiejskiego festynu, kiedy mnie do siebie przyciągnął na deskach parkietu, tak całkiem blisko. Trochę wypiłam, to oczywiste, że wypiłam, ale nie tyle, żebym nie odbierała świadomie bliskości jego ciała, jego ciężkiego oddechu i umięśnionych ramion, które tak ostrożnie trzymały mnie w uścisku.
Za każdym obrotem nasze biodra stykały się ze sobą, a on wzmacniał uścisk, lawirując ze mną między innymi parami. Było to bardzo podniecające uczucie. Zdawałam sobie sprawę, że jest we mnie zakochany, że to jego krępujące gapienie się na mnie, kiedy się pojawiałam, takie z głęboko zmarszczonymi brwiami, nie było wyrazem niechęci, tylko pożądania.
Czy schlebiało mi jego zainteresowanie? Czy odrzuciłam już zaloty zbyt wielu młodzieńców w nadziei na coś lepszego? Czy obawiałam się, że przesadzę z wymaganiami? A może w tamtej chwili naprawdę też byłam zakochana?
Kiedy mocno ujął moją dłoń w swoją i pociągnął mnie z parkietu w ustronne miejsce w sadzie, nie protestowałam.
Govert bardzo się ucieszył, kiedy mu powiedziałam, że jestem brzemienna, i całym sercem pragnął pojąć mnie za żonę i założyć ze mną rodzinę. Jako dobiegający czterdziestki wdowiec, całkiem zamożny, nie był wcale taką złą partią, ale też nie szczytem moich marzeń.
Nie chodzi o to, że miałam jakiś specjalny wybór. Chwila lekkomyślności w czasie jarmarku, można powiedzieć jednak chwila całkowitego zauroczenia i moja przyszłość była przesądzona. Przepadły szanse, żeby kiedykolwiek opuścić wioskę i zacząć zupełnie inne życie, przepadły moje marzenia.
Najgorsze było to, że zachodziłam w głowę, co ja tamtego wieczoru w nim widziałam. Cokolwiek to było, następnego ranka zniknęło bez śladu.

Miesiąc później pobraliśmy się, sześć tygodni później moja ciąża zakończyła się przedwczesnym porodem. Dziecko, chłopczyk, przyszedł na świat martwy. Było to już rok temu.
Teraz i Govert leży w zimnej, czarnej ziemi. Jedyne lustro w domu wisi odwrócone taflą do ściany, okiennice są zamknięte od paru tygodni. Dzisiaj je otworzę. Z przyjemnością wpuszczę do środka rześkie poranne powietrze. Paradna izba, która przez wiele dni pękała w szwach od odwiedzających, jest dziwnie cicha. Mieszkam w De Rijp całe moje życie. Wsparcie rodziny, sąsiadów i przyjaciół chwyta za serce. Tylko rodzina mojego zmarłego męża się nie pojawiła. Pewnie trudno było im się pogodzić z faktem, że po zaledwie rocznym małżeństwie odziedziczyłam cały majątek Goverta. Można to zrozumieć, ale przecież to nie moja wina. Jeden Bóg wie, że zasłużyłam sobie na tę schedę.
Przesuwam wzrokiem po izbie, po okrągłym stole niedaleko paleniska i po przyozdobionych przeze mnie meblach. Blask słońca pada na wyłożoną kamiennymi płytkami podłogę i rozsiewa ciepło. Niewiele go, bo mamy dopiero marzec. Dym unosi się w górę, wzdłuż belek, na których wiszą kiełbasy i słonina, i przenika na strych, który jeszcze w połowie jest pełny zimowych zapasów.
To dziwne uczucie mieć cały dom tylko dla siebie, ale nie mam wiele czasu, by się tym napawać. Czeka na mnie praca, a ponieważ nie ma już Goverta, jest jej jeszcze więcej niż dotąd.
Chociaż mam parobka i dziewczynę do pomocy, roboty jest więcej niż dosyć. Dni tygodnia wszystkie wyglądają jednakowo. Doję krowy, karmię świnie i kury, pracuję w przydomowym ogródku, ubijam masło i robię sery. Czas, który mi pozostaje, pożytkuję na pranie i cerowanie ubrań, zmiatanie pajęczyn i bardzo rzadko na malowanie.
Od czasu do czasu, kiedy patrzę na błyszczącą powierzchnię miedzianego kotła, dostrzegam odbicie mojej matki: zaplecione włosy ukryte pod białym czepkiem. Jest zawsze zajęta i zawsze zmęczona. Ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat, ale czuję się tak samo stara jak ona.
Wytrzymaj jeszcze trochę, myślę, idąc do obory, żeby oporządzić zwierzęta gospodarskie. Okres żałoby trwa tylko sześć tygodni, jakoś to minie.
Jacob, parobek, właśnie zaczął dojenie. Pozdrawia mnie podniesieniem głowy. Odpowiadam mu skinieniem.
— Może będę mógł pracować u Abrama Groena — mówi, kiedy siadam na zydelku.
— To byłoby wspaniale.
— Tylko Jannetge nie ma jeszcze innej pracy.
— Na pewno wszystko się uda. Jeśli nie tutaj, to na pewno w Graft.
Przez jakiś czas pracujemy w milczeniu. Ręce mam szybkie, mleko strumieniami leje się do wiadra.
— Kiedy pani wyjeżdża? — pyta w pewnej chwili Jacob.
— Kiedy tylko uda się wszystko sprzedać. Licytacja jest w przyszłym tygodniu.
Jacob kiwa głową.
— Jannetge chętnie wzięłaby sobie maselnicę. Mogłaby robić dla siebie masło.
— Niestety, nic z tego. Obiecałam już matce.
— O, to szkoda. — Jacob chwyta pełne mleka wiadro i wstaje. Wygląda tak, jakby chciał coś powiedzieć, patrzę więc na niego pytająco.
— Jeszcze jeśli idzie o pana…
— Tak?
— Jego brat rozpowiada różne historie…
Przerywam dojenie.
— Jakie historie?
Jacob waha się przez chwilę.
— No, co jest, Jacob?
W moim głosie słychać zniecierpliwienie, jest trochę za ostry.
— Myślę, że pani sama wie — mówi i wychodzi.
Wczoraj zrobiłam z maślanki twarożek. Dzisiaj, około południa, smaruję tym lekko słonawym smakołykiem kromkę razowego chleba. Jacob i Jannetge siedzą ze mną przy stole. Nie odzywamy się wiele, każde z nas zatopione jest we własnych rozmyślaniach.
Po posiłku zostawiam im całą pracę, wkładam szerokie saboty i idę tamą, która prowadzi do De Rijp. Moje gospodarstwo leży przy okalającym wszystko kanale odchodzącym do rzeczki Beemster, na płaskim, błotnistym terenie. Żeby dojść do gospodarstwa moich rodziców, muszę iść na drugi koniec wsi, a najkrótsza droga wiedzie właśnie tamtędy. Przez Oosteinde idę do drogi Rechterstraat, gdzie biedne domki ustępują miejsca dużym domom z malowanymi na zielono albo czerwono fasadami. Bliżej samego środka wsi jest też kilka domów murowanych ze schodkowymi ścianami szczytowymi, zupełnie jakby znalazły się tu przez przypadek.
Pozdrawiam napotykane po drodze znajome osoby, które odpowiadają mi z wahaniem. Czyżby mnie unikały? Czy mi się wydaje, że wszyscy spoglądają na mnie ukradkiem?
Kiedy już jestem na Kleine Dam, gdzie panuje wielki ruch przy budynku wagi, nie mam wyboru. Wszyscy obrzucają mnie zaciekawionymi spojrzeniami, słyszę za plecami gorączkowe szepty. Ktoś zbiera się na odwagę, pyta, co u mnie słychać i czy to prawda, że wyjeżdżam.
Mieszkańcy De Rijp są dumni ze swojej wsi, w której ich rodziny mieszkają już od wielu pokoleń. Wyjechać stąd to coś niebywałego, niemalże zdrada. Ale przecież zawsze uważali mnie za trochę inną, więc moje plany nie powinny ich specjalnie dziwić.
— A ta komódka z szufladami, którą tak ładnie pomalowałaś, jej też się pozbywasz? — Sybrigh, kupcowa, patrzy na mnie z zaciekawieniem. — Bardzo chętnie bym ją od ciebie przyjęła.
— W przyszłym tygodniu będzie licytacja — mówię i idę dalej, uśmiechając się przepraszająco.
Skręcam w wąską dróżkę Kerkstraat i opuszczam wioskę. W oddali widać już gospodarstwo rodziców. Idę błotnistą ścieżką i przyśpieszam kroku.

— Dopiero co był tu Mart.
Matka już płucze przy studni bańki od mleka. W ostrym zimowym jeszcze słońcu jej twarz wydaje się pobrużdżona i stara, a kiedy się prostuje, łapie się za krzyże.
— Chciał z tobą rozmawiać, ale tak wrzeszczał, że kazałam mu się wynosić.
Biorę od niej bańkę i stawiam na ziemi.
— Słyszał, że wyjeżdżasz. Był wściekły, Catrijn.
— Niby dlaczego? Przecież ja decyduję.
— No tak, ale tak od razu, tak krótko po pogrzebie? Dla wielu ludzi to dziwne. Dlaczego koniecznie chcesz jechać do Alkmaar? Masz gospodarstwo, bydło, wszystko należy teraz do ciebie. Mężczyźni ustawiają się do ciebie w kolejce. Weź takiego Gerrita. Gdybyście połączyli swoje majątki, bylibyście bogaci.
— Jadę do miasta.
— Żeby pracować jako służąca? A tutaj masz całkowitą wolność.
Wzdycham.
— Tyle już razy o tym rozmawiałyśmy, mamo. Nie mam zamiaru całe życie pracować jako służąca. Będę oszczędzać, kiedyś znowu wyjdę za mąż i będę żyła w mieście.
— No tak, zawsze tego chciałaś. Już jako mała dziewczynka uwielbiałaś jeździć z nami, kiedy trzeba było sprzedać sery. Nigdy cię nie rozumiałam, inni też nie. Cztery godziny w łodzi, żeby przez chwilę pobyć w mieście. A potem cztery godziny z powrotem.
— Zapłakana, bo wcale nie chciałam jeszcze wracać.
Patrzymy na siebie i uśmiechamy się.
— No cóż, zrobisz, jak uważasz. Nie jesteś już małą dziewczynką, nie mogę cię zatrzymać — mówi moja matka, a po chwili dodaje: — Tylko że…
W ciszy, jaka zapada, patrzę na nią badawczo.
— O co chodzi?
— Ludzie plotkują.
— Na wsi ludzie zawsze plotkują, dlatego chcę stąd wyjechać. Mam już serdecznie dosyć tego obgadywania i wścibstwa.
Na twarzy matki pojawia się wyraz rezygnacji.
— Będę za tobą tęsknić — mówi. — Ale może rzeczywiście lepiej będzie, jeśli stąd wyjedziesz.

2

Tydzień później wszystko zostaje sprzedane. Dom i ziemię dzierżawiliśmy wspólnie z Govertem, ale bydło i sprzęty były naszą własnością. W czasie licytacji, która odbywa się w jednej z części naszego obejścia, widzę, jak moja własność przechodzi w obce ręce. Zysk w postaci prawie stu guldenów jest całkiem zadowalający. Wystarczy mi, żeby żyć przez jakiś czas, a być może pozwoli zacząć coś swojego. Na przykład zdobienie ceramiki. To marzenie, które miałam już od dzieciństwa. Jako mała dziewczynka rysowałam sokiem buraczanym wzorki na meblach. Potem używałam do tego prawdziwych farb, kiedy zaczęłam dostawać zamówienia od co bogatszych chłopów i notabli z naszej wsi, i chodziłam malować u nich komody i ogrzewacze do stóp.
— To mi bardzo przypomina rzeczy, które widziałem w mieście Hindeloopen — powiedział kiedyś notariusz Cornelis Vinck. — Masz talent, Trijn. Powinnaś kiedyś zawieźć coś z tego do miasta na sprzedaż.
— Nie mogę, proszę pana. Nie należę do gildii — odpowiedziałam.
— W czasie jarmarków nawet niezrzeszeni mają prawo handlować, czym tylko chcą. Pod warunkiem, że nie założyli swojego warsztatu.
W czasie rzadkich chwil wolnego czasu zaczęłam malować talerze i dzbany, które rzeczywiście z łatwością udawało mi się potem sprzedać na jarmarku.
Od tej chwili zapragnęłam mieszkać w mieście.

Znam tylko paru mieszkańców De Rijp, którzy zdecydowali się opuścić wioskę, a byli to chłopcy, którzy zamustrowali się na statki Kompanii Wschodnioindyjskiej albo wybrali życie wielorybników. W sąsiedniej wiosce Graft mieszkała dziewczyna, która znalazła zatrudnienie jako służąca w Alkmaar, i to już było coś. Oczywiście życie służącej nie jest łatwe, ale przynajmniej nie mieszkałabym już w glinianej chacie krytej słomą. W mieście zawsze coś się dzieje, są przyjemności i zabawa, miasto tętni życiem, a ja chcę w tym uczestniczyć. Od przyjaciół mieszkających w Alkmaar, Melisa i jego żony, Brecht, dowiedziałam się, że jeden z bogatych mieszkańców miasta szuka gospodyni. Całkiem niedawno, kiedy musiałam pojechać na targ serowy, udałam się na ulicę Oudegracht, żeby zaproponować swoje usługi. Ku mojej wielkiej radości i zdumieniu zostałam od razu przyjęta.
Rozglądam się po izbie, gdzie wczesne światło dnia pada na glinianą polepę. Moje sprzęty, które tu stały, zabrali już nowi właściciele. Wszystko, co mi zostało, to parę ozdób i trochę ubrań.
Pod domem, na podwórku stoją w porannej mgle moi rodzice i bracia. Jako jedyna z córek, która przeżyła, zawsze mogłam liczyć na ich wyrozumiałość i pomoc. Po minach braci widzę, że wcale nie są zadowoleni z mojego wyjazdu. Pomiędzy Dirkiem, moim najstarszym bratem, i Lauem, jest duża różnica wieku spowodowana licznymi poronieniami matki i wczesną śmiercią naszych braci i sióstr. Może dlatego największą bliskość odczuwam z Lauem, bo oboje musieliśmy jakoś powetować rodzicom stratę.
Pożegnanie jest krótkie. Biorę po kolei wszystkich w ramiona, rodziców obejmuję najdłużej. Lau ma jakieś sprawy w Alkmaar, więc będzie mi towarzyszył. Bardzo dobrze się złożyło, skoro mam ze sobą sakiewkę z dużą sumą.
— Niedługo się zobaczymy — mówi ojciec. — Za tydzień przypłynę do Alkmaar z ładunkiem.
— Do zobaczenia, ojcze. Wiesz, gdzie będę mieszkać.
Jeszcze tylko jeden pocałunek, jedno objęcie i idziemy. Lau bierze pod pachę tobołek z moimi rzeczami i ruszamy przez Oostdijkje w stronę portu. Odwracam się parę razy i macham do mojej rodziny. Czuję wszystko, tylko nie żal.

Droga do Alkmaar to prawdziwa wyprawa. Siedząc pośród towarów, przytuleni do siebie, żeby się ogrzać, patrzymy na przesuwający się obok nas polderowy krajobraz. Ciężko obładowana łódź nie płynie zbyt szybko, ale do tego przywykłam. Nieraz już odbywałam tę podróż, znam tu każdą zatoczkę, każdą nadbrzeżną wioskę, jaką mijamy. Na niektórych odcinkach prawie w ogóle nie ma wiatru i ledwie suniemy do przodu, tak że szyper musi używać wiosła pychowego. Napiera na nie ciężarem całego ciała, wbija w muliste dno i odpycha łódź do przodu.
Siedzę, opierając się o brata i pokazuję mu rzeczy na brzegu, które zwracają moją uwagę. Niezbyt go to interesuje.
— Ty już nie wrócisz, prawda? — pyta dokładnie w chwili, kiedy już miałam zrezygnować z prób nawiązania rozmowy.
— Ależ oczywiście że będę przyjeżdżać od czasu do czasu.
— Na twoim miejscu nie zostałbym w Alkmaar. Mart podburza przeciwko tobie całą wieś.
— I ktoś mu wierzy?
— Nie mam pojęcia. — Lau milczy przez chwilę, a potem mówi: — Możesz pojechać do Haarlem albo nawet do Amsterdamu.
Teraz ja milknę na chwilę.
— Tak daleko? — pytam.
— Aż tak daleko to znowu nie jest. Chodzi mi o to, żebyś wiedziała, że nie musisz się wstrzymywać z naszego powodu. Jeśli jakieś inne miasto będzie… będzie dla ciebie lepsze, to musisz tam jechać. My wiemy, że to wszystko bzdura, co on o tobie opowiada, ale nie wszyscy myślą tak samo.
— Powinnam była dłużej być w żałobie, więcej płakać. — Spoglądam na brata. — Czy to grzech cieszyć się z czyjejś śmierci?
Lau obejmuje mnie ramieniem i przyciąga do siebie.
— Nie — mówi. — W tym wypadku wydaje mi się to po prostu zwyczajnie ludzkie.

Płyniemy przez Alkmaardermeer, mijamy miasteczko Akersloot. Promienie słoneczne przebijają się przez mgłę, rozpraszają szary opar i zaczynają dawać ciepło. Mocny wiatr zaczyna dąć w żagiel i pędzi łódź przez fale. W oddali widzę już wieże i mury Alkmaar. I szubieniczne wzgórze.
Dreszcz mnie przechodzi na widok ponurych szubienic z kołyszącymi się wisielcami. Szybko odwracam wzrok i spoglądam na gęsty ruch łodzi nieco dalej, przy wieży Accijnstoren.
Rozbłyskując w słońcu, otwierają się przed nami szerokie wody rzeki Zeglis. Po obu stronach widać ludzi śpieszących do miasta, jakiś człowiek pędzi przed sobą kilka prosiaków. Wozy kołyszą się i podskakują na wybojach, jakiś żebrak w ostatniej chwili zdążył uskoczyć spod kół.
Tuż przy murach miasta łódź przybija do brzegu. Wstaję razem z bratem i płacimy szyprowi. Chwilę potem idziemy wąskim drewnianym mostkiem w stronę bramy Boompoort. Przy wieży Accijnstoren rozstajemy się. Lau jest umówiony w gospodzie przy Bierkade.
Spogląda na mnie z wahaniem, jakby chciał mi jeszcze coś powiedzieć, a nie mógł znaleźć właściwych słów.
— No cóż, siostrzyczko, życzę ci szczęścia. Odwiedzę cię, kiedy znowu będę w mieście. — Przyciska mnie mocno do piersi. — Pomyśl o tym, co ci powiedziałem.
Całuję go w policzek i biorę od niego mój tobołek. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, potem uśmiechamy się do siebie i ruszamy w przeciwne strony. Kiedy w którymś momencie się odwracam, widzę, że mój brat też patrzy za mną. Macham do niego i skręcam w uliczkę w prawo.
Jeszcze trochę zesztywniała od długiego siedzenia idę w stronę Verdronkenoord, przyciskając do piersi tobołek. Kanał roi się od łódek i płaskodennych barek, wszędzie załadowuje i wyładowuje się towary.
Pewnym krokiem podążam znajomymi ulicami na drugi koniec miasta, gdzie nad dachami górują wieże kościoła Grote Kerk. Wejściem od Koorstraat wchodzę do środka. Powoli stąpam potężną nawą otoczoną kolumnami i witrażowymi oknami aż do samego ołtarza. Zajmuję miejsce w pierwszej ławce i zamykam oczy. Siedzę tak przez jakiś czas, słuchając własnego oddechu i nieregularnego bicia serca.
Dopiero kiedy wraca we mnie spokój, otwieram oczy. Cisza zalegająca między białymi ścianami i łukami sklepienia ma w sobie coś uspokajającego.
Składam ręce do modlitwy. Modlę się o to samo co w naszym wiejskim kościele w De Rijp, ale jednak odczuwam to inaczej. Zupełnie jakbym tutaj, pod potężnym ceglanym sklepieniem, mogła być lepiej wysłuchana. Czy moja błagalna modlitwa cokolwiek pomoże, nie mam pojęcia, nie czuję spływającej na mnie łaski. Wychodzę z kościoła z pochyloną głową. Na dworze mrużę oczy przed blaskiem słońca i stoję przez chwilę oszołomiona, zanim z powrotem pozwolę się wchłonąć tumultowi miasta.

 
Wesprzyj nas