Nowe tłumaczenie powieści Marcela Prousta “W stronę Swanna” – pierwszego tomu cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu.


W stronę SwannaDu côté de chez Swann – pierwsza, ukończona powieść Marcela Prousta, ukazała się we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, zaś jej przekład na język polski – dwa lata przed wybuchem drugiej. Autorem tłumaczenia był Tadeusz Boy-Żeleński, niekwestionowany autorytet w dziedzinie przekładów literatury francuskiej. Dla co najmniej dwóch, lub trzech pokoleń czytelników polskich, nie znających języka oryginału, był przez wiele lat, aż do dzisiaj, jedynym i niezastąpionym mediatorem, wprowadzającym ich w świat niepowtarzalnej prozy Prousta, którą tłumacz chciał przerobić w polszczyźnie na „normalną” w zapisie powieść. Tymczasem W stronę Swanna i cały siedmiotomowy cykl W Poszukiwaniu utraconego czasu, zwany „powieścią”, należy do gatunku utworów prozatorskich, żywiących się różnymi językami: eseju i poezji, filozofii i krytyki społecznej, bezlitosnej analizy ludzkich charakterów i religii Piękna, zaszyfrowanego w malarstwie, literaturze i muzyce.

Czy lektura Prousta – jednego z największych pisarzy XX wieku – może przekazać nam dzisiaj coś ważnego? W czasach zdominowanych przez konsumpcjonizm, zorientowanych na karierę, stawiających na operatywność w działaniu, zżeranych przez podziały ideologiczne i polityczną nowomowę? Otóż w najbardziej ponurych czasach – stalinowskiego terroru – w obozie dla polskich oficerów w Griazowcu, malarz i pisarz Józef Czapski wygłaszał dla swych współbraci w poniewierce wygłaszane po francusku prelekcje o Prouście, cytując im z pamięci fragmenty Poszukiwania. Zatytułował je: „Proust przeciwko poniżeniu”. Chciał wzmocnić w swych towarzyszach ducha oporu i utrzymać ich – wbrew wszystkiemu – w formie intelektualnej. Pamięć o koncertach na salonach przeciwko więziennej pryczy!

Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy także i nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienie w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i w sztuce.

Dlaczego nowy przekład? Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo. Dzieło wybitnego pisarza ma prawo uzyskać drugie, i kolejne życie.
Krystyna Rodowska

Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo.

“W stronę Swanna” jest owocem wieloletniego dojrzewania Prousta do znalezienia właściwego wyrazu artystycznego dla swoich zamierzeń. Zanim przystąpił do pisania tej powieści, uprawiał najrozmaitsze formy dziennikarskie i literackie, od recenzji teatralnych, kronik towarzyskich, esejów, pastiszy, okazjonalnie wierszy – po dwie powieści, w tym jedną nieukończoną. Zajmował się też tłumaczeniem esejów angielskiego pisarza Johna Ruskina, którego poglądy estetyczne przez długi czas go fascynowały. Te wszystkie różnorakie doświadczenia literackie, w połączeniu z wiedzą filozoficzną, psychologiczną i nadwrażliwością człowieka zmagającego się przez całe życie z nieuleczalną chorobą, pozwoliły Proustowi wykształcić całkowicie własną, formę i język pisarstwa, które, że względu na swoje nowatorstwo, dość długo zmagało się z brakiem zrozumienia ze strony wydawców i krytyków.

Zaczynam od tych uwag, by podkreślić, że “W stronę Swanna” – jak i pozostałe części Poszukiwania – nie mieści się w kategorii „ powieści”, tzn. takiej prozy, którą przywykliśmy czytać jak powieść. Mamy w tym szczególnym przypadku do czynienia ze stopem prozy narracyjnej, dialogowej, z esejem i z poezją.

Pierwszy tom autor podzielił na 3 części: „Combray”, „Miłość Swanna”, „Imiona Krain. Imię”. Tworzą one odrębne całości stylistyczne, zapowiadając dynamikę całości Poszukiwania. Wszystko spaja postać Narratora, zlewająca się często z Autorem, nie będąca jednak nigdy z nim tożsama.

W Combray I i II, Narrator jest kilkunastoletnim – wiek nie jest dokładnie określony – chłopcem nerwowym, nadwrażliwym, przedwcześnie rozwiniętym intelektualnie. Inaczej, niż wrealnym życiu Prousta – fikcja literacka czyni zeń jedynaka, co pozwala uwiarygodnić cierpienie (z powodu nieobecności matki, zajętej wieczorami życiem towarzyskim) i obsesyjną potrzebę otrzymania od niej pocałunku na dobranoc; te przeżycia dziecięcego Narratora wypełniają wiele początkowych stron „Combray I”. Czytelnik nie zapomina jednak, że opowiada o nich Narrator nadrzędny – dojrzały człowiek, spełniony pisarz, z perspektywy wielu lat .

Oprócz matki, pojawiają się ważne dla całości cyklu postacie z rodziny: ojciec, babcia ze strony matki, ciotki, a także Swann – światowiec, koneser sztuki, znajomy rodziców Narratora. Wydarzenia i sceny, przedstawione w tej części powieści, rozgrywają się już kilkanaście lat po czasie „miłości Swanna”, którego dotyczy część druga, najbardziej obszerna. Kulminacją narracji, zawartej w „Combray I” jest słynny opis dochodzenia do przebudzenia się (u Narratora nadrzędnego) pamięci mimowolnej, poprzez zmysłowe doznanie – przypomnienie smaku ciastka, zwanego magdalenką. Z chwilą, gdy obrazy z przeszłości zostały wywołane z nieistnienia, Narrator, którego nazywam nadrzędnym, może zacząć je „widzieć i opisywać”, co następuje na kolejnych stronach.

W „ Combray II” czytelnik zanurza się w prowincjonalny świat i w topografię małego miasteczka, zainspirowany wspomnieniem realnego Auteuil – „stroną matki”, a także lliers: „stroną ojca” Prousta. Wiele miejsca poświęca autor opisowi miejscowego kościoła wraz z jego dzwonnicą, jego zabytkowych witraży z przedstawionymi na nich historycznymi postaciami i scenami, sięgającymi czasów dynastii Merowingów. Na jednym z nich widnieje na wpół-mityczna postać Genowefy z Brabantu – przodkini księżnej de Guermantes, jednej z ważnych bohaterek na przestrzeni całego cyklu Poszukiwania. Kolejnym miejscem akcji jest dom i pokój ciotki Leonii, wiecznie chorej, nie wstającej z łóżka; krząta się po nim charakterna i władcza służąca Franciszka, świadcząca także usługi, głównie jako kucharka, w sąsiednim domu rodziców młodziutkiego Narratora. W tej części – „Combray II” – do głosu dochodzi przenikliwe i krytyczne spojrzenie Prousta na ludzi, takich np. jak znajomy rodziców Narratora, Legrandin, należący, podobnie jak oni, do klasy zamożnych mieszczan, lecz snobujący się na koneksje arystokratyczne, choć nie przyznający się do nich. Portret owego snoba – hipokryty jest jednym z majstersztyków Prousta w powieści.

Część tę wypełniają także opisy przechadzek w „stronę Meseglise”, a potem „w stronę Guermantes”, w których dochodzi do głosu poetycka wirtuozeria Prousta, związana z jego wrażliwością nie tylko na sztukę, lecz także na przyrodę: obrazy kwitnących głogów i bzów przeszły do historii literatury.

Druga część powieści „Miłość Swanna”, ma całkiem inny charakter. Bohaterem jej jest wspomniany już Swann, a narracja toczy się przez cały czas w trzeciej osobie. Jest to studium miłości, przechodzącej przez wszystkie etapy: od powierzchownej znajomości, poprzez zauroczenie, ale nie tyle samą Odettą – konkretną kobietą z krwi i kości, która „nie jest nawet w typie Swanna – co jej podobieństwem do obrazu Boticellego. Dominantą „miłości Swanna” jest pragnienie posiadania tej kobiety, całego jej czasu, łącznie z przeszłością i coraz bardziej wyniszczająca psychikę bohatera zazdrość, której stopniowe postępy doprowadzają w finale tej części do przesilenia choroby – jaką w gruncie rzeczy jest opisywane uczucie – i całkowitego otrzeźwienia, utraty wszelkich złudzeń. Nieoczekiwana volta nastąpi w dalszych częściach cyklu Poszukiwania, a nawet już w trzeciej części W stronę Swanna, gdzie odnajdujemy „panią Swann” – jako małżonkę Swanna i matkę Gilberty, w której zakochany jest Narrator. Egzaltowanym, nastoletnim uczuciem…

„Miłość Swanna” nosi wyraźne piętno fascynacji pisarstwem Balzaca, w którym młody Proust się zaczytywał. Charakterystyka mieszczańskiego salonu Verdurinów (wraz ze szczegółowymi opisami wystroju wnętrz, mebli, strojów), krytyczne, niekiedy wręcz groteskowe ujęcia bywalców salonu i samej pani domu, nawiązują wyraźnie do tradycji Balzakowskiej. Nowym akcentem – w stosunku do owej tradycji – wydaje się dominująca w tym środowisku pogarda dla arystokracji (z którą bliskie relacje utrzymuje Swann), podszyta niewątpliwie kompleksem niższości. Mieszczański salon – podobnie jak wcześniej arystokratyczny – snobuje się na zainteresowaniu, malarstwem, teatrem i muzyką, nie dorównując poziomem gustów arystokracji, wykształconej od wieków w kulcie sztuki.

Trzecia, najkrótsza część powieści, – w której czytelnik odnajduje znów młodzieńczego tym razem Narratora, jest właściwie esejem – zainspirowanym przez idee Ruskina – o klimacie estetycznym ukochanych miejscowości Prousta, takich jak Wenecja, Florencja i inne, głównie włoskie miasta, ale także bretońskiego Balbec, z jego robiącym na Narratorze ogromne wrażenie „rozwścieczonym morzem”. Nazwy owych miejscowości, to właściwie ich imiona, jakby odnosiły się do osób, a brzmienie każdej z nich kojarzy się z określonym kolorem (znać tutaj także wpływ słynnych „korespondencji” z wiersza Baudelaire’a) Narrator jednak nie wybierze się do żadnej z nich, z powodu ataku choroby i będzie spędzał wolny czas w Paryżu, na Polach Elizejskich, gdzie odnajdzie widzianą już wcześniej Gilbertę – córkę Swanna i Odetty. Rozbudzona wyobraźnia chłopca (Narratora) każe mu widzieć w towarzyszce zabaw ukochaną dziewczynę, wymyślać scenariusz uczucia, co naraża go na cierpienie, tyleż rzeczywiste co urojone. Z Gilberty, jego zainteresowanie przenosi się na matkę – Odettę, na której mit składają się: uroda dojrzałej kobiety, elegancja i ciągnąca się za nią fama „złego prowadzenia się”.

W finale Narrator/Autor opisuje topografię i szatę roślinną ówczesnego (z początku XX wieku) Lasku Bulońskiego, wyposażając również to miejsce w wymiar mityczny.

Marcel Proust
W stronę Swanna
Pierwszy tom cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu
Przekład: Krystyna Rodowska
Wydawnictwo Officyna
Premiera: 1 października 2018
 
 

W stronę Swanna


Krystyna Rodowska

Zapis nieskończony Marcela Prousta

(…)
Pisząc o cyklu powieściowym Prousta, używam skrótu tytułu, także dlatego, że nie chcę powtarzać tytułu użytego przez Boya, powielanego później automatycznie przez wszystkie polskie edycje.
W świetle wszystkiego, o czym była mowa powyżej, wprowadzam w przekładzie tytułu całości cyklu zmianę pozornie nieznaczną, lecz dla mnie istotną: W poszukiwaniu utraconego czasu. Naczelnym tematem siedmioksięgu Prousta jest – jak to przedstawia, nie szczędząc dowodów, Jean-Yves Tadié – historia dojrzewania bohatera i narratora do pisarskiego powołania, a w tej historii nie ma czasu spisanego na straty, zmarnowanego, zmarnotrawionego na frywolności, albowiem – paradoksalnie – ten aspekt czasu buduje czas utracony z perspektywy czasu w finale odzyskanego, wytrąconego z piekła efemeryczności i przeniesionego w pozaczas przez wielokrotnie przeżywany cud analogii, rozpoznanych między innymi w smaku magdalenki, w potknięciu się narratora o nierówne płyty na dziedzińcu pałacu Guermantów (podobnie jak niegdyś w baptysterium Świętego Marka w Wenecji). Chodzi o „czas utracony”, któremu wagę i powagę nadaje dźwięczna samogłoska u w miejscu słabo słyszalnej spółgłoski s. Dopiero jego przeciwwaga – „czas odnaleziony”, nadaje Sens wszelkim przeszłym wydarzeniom, cierpieniom, złudzeniom, perwersjom, wszystkiemu, co zostało „utracone”, wydawałoby się bezpowrotnie.
„Czas” wreszcie „odnaleziony” to spełnienie się w Sztuce, najważniejsze dla Prousta i tak długo dlań niedostępne, dotarcie – poprzez doświadczenie, chciałoby się powiedzieć: poprzez łaskę „pamięci mimowolnej” – do owej jedności czasów, w której śmierć – towarzyszka wielu lat jego życia, wraz z chorobą – przestaje być straszna.
W poszukiwaniu utraconego czasu – wersja przekładu tytułu, którą wybieram – ma jeden minus: nie pozwala uniknąć elizji, czyli powtórzenia w wygłosie samogłoski u, co lekko zaburza w wymowie rytmiczność tego zwrotu. A jednak „czas stracony” byłby – w moim odczuciu – straconą okazją do oddania w przekładzie całego potencjału semantycznego, emocjonalnego i metafizycznego zawartego w „czasie utraconym”. Francuski pisarz był w tej wygodnej sytuacji, że nie musiał wybierać. Czasownik perdre to jeden z poręcznych „worków na wszystko”, podobnie jak faire, prendre, mettre, tenir, które to czasowniki obsługują całą masę znaczeń, co wystarczy sprawdzić w Wielkim Słowniku Francusko-Polskim. Imiesłów przymiotnikowy perdu (le temps perdu) zawiera w sobie wszelkie możliwe niuanse utraty i straty, bo tak to urządził duch języka (francuskiego).

(…)

Pierwszy tom cyklu, W stronę Swanna, ukazał się w roku 1937. Boy przetłumaczył całość, lecz przekłady dwóch ostatnich tomów, po wybuchu wojny i rozstrzelaniu go przez Niemców we Lwowie, w roku 1941, zaginęły. Zostały one przełożone dużo później przez Macieja Żurowskiego i Juliana Rogozińskiego. Szósty tom Utracona, w nowym przekładzie Magdaleny Tulli, ukazał się w roku 2001. Potem już tylko wznawiano przekład Boya. Aż do teraz. Choć budził on nie tylko zachwyty. Głosów krytycznych także nie zabrakło.
Mnie jednak w tym momencie interesuje to, co się dzieje między autorem W stronę Swanna a pierwszym tłumaczem, czyli Boyem, między autorem a tłumaczką drugą i między pierwszym tłumaczem a tłumaczką drugą. Warto zdać sobie sprawę z istnienia tych trójstronnych relacji, wzajemnych odczytań, dialogów i polemik, bo z nich przede wszystkim utkany jest mój nowy przekład. Kto ciekaw, niech zajrzy do Posłowia.

W poszukiwaniu
utraconego
czasu

W stronę
Swanna

Część pierwsza

Combray

I

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, zaledwie zgasiłem świecę, oczy zamykały mi się tak szybko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam”. Pół godziny później budziła mnie myśl, że pora nareszcie zasnąć; chciałem odłożyć książkę, którą, jak mniemałem, wciąż jeszcze trzymałem w dłoniach, i zgasić światło; już we śnie, nieustannie przewijały mi się przez głowę myśli związane z tym co przed chwilą przeczytałem, przybierały one jednak charakter dość osobliwy: zdawało mi się że to ja sam byłem tym o czym traktowała książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją między Franciszkiem I a Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze przez kilka sekund po przebudzeniu; nie kłócąc się z rozumem, ciążyło mi niczym łuski na oczach, nieświadomych tego że świeca w lichtarzu już się nie pali. A później stawało się dla mnie niezrozumiałe, niczym myśli z poprzedniego istnienia po metempsychozie; treść książki odrywała się ode mnie, mogłem skoncentrować się na niej lub oddalić i odzyskiwałem zdolność widzenia, zdziwiony tym że spowija mnie łagodna ciemność, kojąca dla oczu a może jeszcze bardziej dla umysłu, któremu jawiła się jako coś bez przyczyny, niezrozumiałego, coś prawdziwie mrocznego. Zastanawiałem się która to mogła być godzina; dobiegał mnie bardziej lub mniej oddalony gwizd pociągów, niczym śpiew ptaka w lesie, wyolbrzymiając odległości, i zakreślał mi bezmiar pól gdzie podróżny śpiesznie podąża ku najbliższej stacyjce; ścieżka którą idzie, na zawsze wryje się w jego pamięć, podnieconą widokiem nieznanych miejsc, niezwyczajnych działań, niedawną rozmową i pożegnaniem w blasku cudzej lampy, towarzyszącym mu jeszcze w nocnej ciszy, w bliskiej już słodyczy powrotu.
Wtulałem twarz w kształtne policzki jaśka, które, pulchne i świeże, są niczym policzki naszego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, by spojrzeć na zegarek. Dobiegała północ. To właśnie chwila kiedy chory, który musiał udać się w podróż i spędzić noc w nieznanym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się na widok smugi dziennego światła pod drzwiami. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę wstanie służba, będzie mógł zadzwonić, ktoś mu pośpieszy z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu odwagi w cierpieniu. Właśnie jakby słychać skądś kroki: zbliżają się, później oddalają. Smuga światła pod drzwiami zniknęła. To północ; przed chwilą wyłączono gaz, ostatni służący odszedł i teraz trzeba będzie jakoś przetrzymać tę noc; znikąd ratunku.
I znowu zasypiałem, budząc się zaledwie na chwilę, na tyle tylko by posłyszeć trzeszczenie rozsychającej się boazerii, z otwartymi oczami zatonąć w kalejdoskopie mroku i w przebłysku świadomości rozkoszować się snem, w którym trwały pogrążone meble, pokój, wszystko to czego byłem zaledwie drobną cząstką i z czym zlewałem się ponownie w bezczuciu. Innym razem cofałem się bez wysiłku do najwcześniejszych, na zawsze straconych lat minionego życia; powracały nagle moje dziecięce lęki, na przykład lęk przed gestem wuja, który już-już ma pociągnąć mnie za pukiel włosów – lęk ten rozproszył się dopiero w dniu, kiedy mi je obcięto, równoznacznym dla mnie z początkiem nowej ery. We śnie nie pamiętałem o tym wydarzeniu, odnajdując jego wspomnienie natychmiast, gdy tylko udało mi się ocknąć, by nie dosięgła mnie dłoń wuja; dla ostrożności jednak, zanim znów pogrążyłem się w świecie marzeń sennych, otulałem głowę jak najszczelniej jaśkiem.
Niekiedy, niczym Ewa zrodzona z Adamowego żebra, zamajaczyła mi jakaś kobieta, wynikła z niewłaściwej pozycji mego uda. Wyłaniała się z przedsmaku rozkoszy, a ja wyobrażałem sobie, że to ona mi ją ofiarowywała. Moje ciało, czując w jej ciele własne ciepło, już miało się z nim połączyć – i wtedy się budziłem. Reszta istot ludzkich zdawała mi się bardzo odległa wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; mój policzek był jeszcze ciepły od jej pocałunków, ciało zdrętwiałe od ciężaru jej ciała. Jeżeli, co zdarzało się niekiedy, miała rysy kobiety którą znałem w życiu, pragnąłem poświęcić się całkowicie jednemu celowi: odnaleźć ją, niczym ci, co ruszają w podróż, by ujrzeć na własne oczy upragniony zakątek, i wyobrażają sobie, że można skosztować w rzeczywistości uroków marzenia. Pomału jej wspomnienie bladło, zapominałem córy moich snów.
Śpiący trzyma w dłoni nić godzin, porządek lat i światów, w których kręgu śni. Obudziwszy się, instynktownie zasięga ich rady, odczytując z nich w ułamku sekundy miejsce, jakie zajmuje na ziemi, i upływ czasu aż do tej chwili; ich szyki jednak łamią się i mącą. Niech no tylko o świcie po nocy bezsennej zdrzemnie się w trakcie czytania, w pozycji innej niż ta, w której zwykł zasypiać, wystarczy by podniósł ramię, a słońce się wstrzyma i cofnie w swym biegu, on zaś, tuż po przebudzeniu, nie wiedząc która to godzina, pomyśli, że dopiero co się położył. Niech przyśnie w pozycji jeszcze bardziej niewygodnej, innej niż normalna, na przykład po kolacji w fotelu, a nastąpi zupełny przewrót pośród światów wysadzonych ze swych orbit, magiczny fotel zabierze go w podróż, unosząc z maksymalną szybkością w przestrzeni i w czasie, w chwili zaś gdy otworzy oczy, pomyśli, że ułożył się do snu kilka miesięcy temu, w innej okolicy. Wystarczyło jednak, żebym zasnął we własnym łóżku, snem głębokim i całkowicie odprężającym umysł, aby ten oderwał się od miejsca w którym zasnąłem, i gdy budziłem się w środku nocy, nieświadom gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem, w jej pierwotnej naturalności miałem jedynie poczucie istnienia, takie, jakie tli się zapewne w zwierzęciu; byłem odarty ze wszystkiego, jeszcze bardziej niż człowiek jaskiniowy, i wtedy wspomnienie – nie tyle miejsca gdzie się znajdowałem, ile raczej kilku przynajmniej miejsc, w których bywałem lub mogłem bywać – wstępowało we mnie niczym pomoc dana mi z góry, by mnie wyciągnąć z nicości, z której nie zdołałbym się wydrzeć własnymi siłami; w ciągu sekundy prześlizgnąłem się ponad wiekami cywilizacji, zanim niewyraźny obraz lamp naftowych, a następnie koszul z wykładanym kołnierzykiem, zaczął odtwarzać stopniowo prawdziwe rysy mojego ja.
Być może nieruchomość rzeczy które nas otaczają, została im narzucona przez naszą pewność, że są właśnie tym, niczym innym, przez usztywnienie naszego o nich myślenia. Tak więc, zawsze gdy budziłem się w ten sposób, mój umysł miotał się bezskutecznie, usiłując dociec gdzie jestem, wszystko wokół mnie wirowało w ciemności, rzeczy, krainy, czasy. Moje ciało, zbyt odrętwiałe aby się poruszyć, usiłowało, posłuszne formom własnego zmęczenia, ustalić położenie swych członków, by w ten sposób wywnioskować, gdzie znajduje się ściana, a gdzie meble, odtworzyć i nazwać miejsce, w którym się znalazło. Pamięć ciała, pamięć żeber, kolan i ramion, przywoływała kolejne obrazy, i były to różne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dookoła wirowały w ciemnościach niewidzialne ściany, ciągle w innym miejscu, zależnie od kształtu wyimaginowanego pomieszczenia. I zanim jeszcze myśl, przekraczająca niepewnie progi czasów i form, dzięki zbliżonym okolicznościom zidentyfikowała któreś z owych mieszkań, ono właśnie – moje ciało – przypominało sobie odpowiadający każdemu z nich rodzaj łóżka, miejsce gdzie były drzwi, sposób w jaki światło wpadało przez okno, usytuowanie korytarza, odnajdując myśl towarzyszącą mi tam w chwili zasypiania i pojawiającą się tuż po przebudzeniu. Mój zesztywniały bok, usiłując odgadnąć swoje położenie, wyobrażał sobie na przykład, że leży tuż przy ścianie w wielkim łożu z baldachimem, i natychmiast mówiłem sobie: „No tak, w końcu usnąłem, chociaż mama nie przyszła do mnie powiedzieć dobranoc”; byłem na wsi u dziadka, zmarłego przed wielu laty, moje ciało, bok, na którym spoczywałem, ci wierni strażnicy przeszłości, o której mój duch nigdy nie powinien był zapomnieć, przypominały mi płomień nocnej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny zawieszonej na łańcuszkach u sufitu, kominek ze sieneńskiego marmuru w mojej sypialni u dziadków w Combray, w tych dniach odległych, które teraz wystawiałem sobie w wyobraźni, nie mogąc odtworzyć ich dokładnie, ale udałoby mi się to na pewno już za chwilę, niech no tylko się rozbudzę.

 
Wesprzyj nas