Powieść Kerstin Gier “Podniebny” to niebanalny, trzymający w napięciu thriller dla młodzieży.


PodniebnySiedemnastoletnia Fanny rzuciła szkołę i odbywa praktykę w alpejskim hotelu Château Janvier, zwanym Podniebnym. Bardzo szybko okaże się, że będzie to dla niej czas absolutnie niezwykły…

W Święta nieco podupadły hotel przeżywa oblężenie. Zjeżdżają tu najróżniejsi goście: od słynnej łyżwiarki, przez autora thrillerów, po… właścicieli kolii z legendarnym diamentem carycy Katarzyny.

Z pomocą Bena, przystojnego syna właściciela, oraz tajemniczego Tristana, Fanny spróbuje pokrzyżować szyki pewnym złym ludziom. Postara się też zachować zimną krew (i pracę!) oraz znaleźć pomysł na życie, a może nawet miłość…

 
Kerstin Gier
Podniebny
Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Wydawnictwo Media Rodzina
Premiera: 19 września 2018
 
 

Podniebny


Stałam w śniegu kompletnie wyczerpana, podczas gdy z sali balowej dobiegały do naszych uszu dźwięki skrzypiec. Na szyi miałam trzydziestopięciokaratowy diament, który nie był moją własnością, a na rękach trzymałam śpiące dziecko, które również nie było moje.
Gdzieś po drodze zgubiłam jeden but.
Mówi się, że w sytuacjach krytycznych z powodu adrenaliny nie czuje się ani bólu, ani zimna. To nieprawda. Rana na moim ramieniu wściekle pulsowała i piekła, krew ciekła mi po ręce i skapywała na śnieg, a bosą stopę przeszywało przenikliwe zimno. Mięśnie barków i rąk wprost paliły od dźwigania dziecka, nie odważyłam się jednak go przełożyć, aby się nie obudziło i nie zdradziło naszym prześladowcom, gdzie jesteśmy.
Mówi się też, że w chwilach największego zagrożenia umysł pracuje najwydajniej i podsuwa nam najlepsze rozwiązania i najjaśniejsze myśli. Ale w moim przypadku to także się nie sprawdziło. Nie wiedziałam już, kto jest dobry, a kto zły. A jedyna jasna myśl, na jaką było mnie w tym momencie stać, sprowadzała się do tego, że tłumiki w pistoletach rzeczywiście skutecznie tłumią dźwięk.
I że z pewnością bywają lepsze momenty na pocałunek niż ten obecny.
Nie miałam pojęcia, czy chłopak, który mnie pocałował, należał do dobrych czy do złych, mimo to poczułam, że na nowo wstępują we mnie siły.
– Chciałem to zrobić już wtedy, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy – szepnął.

1

Mój pierwszy dzień w roli opiekunki do dzieci zapowiadał się na całkowitą porażkę.
– Fanny Funke, na pewno jesteś najgorszą nianią na świecie – zauważył Don, gdy gorączkowo przebiegłam obok niego, nawołując jednocześnie: „Chłopcy! To wcale nie jest zabawne! Wracajcie, proszę!”.
– Proszę, proszę! – przedrzeźniał mnie Don. – Bo inaczej wyrzucą mnie z pracy.
Niewykluczone. A przecież straciłam czujność jedynie na minutę. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że dzieci na śniegu można stracić z oczu znacznie szybciej, niż to sobie człowiek wyobraża, zwłaszcza gdy specjalnie wloką się z tyłu i jeszcze są ubrane w białe kurtki, białe spodnie i białe czapki. Taki strój powinien być zabroniony prawnie. Daleko nie mogły odejść, lśniąca pokrywa śnieżna na zboczu była nietknięta, ale od zachodniej strony hotelu nie brakowało w pobliżu kryjówek dla małych sprytnych dzieciaków w strojach maskujących – mogły przyczaić się nie tylko za licznymi zwałami śniegu. Idealne schronienie zapewniały także pojedyncze drzewa, sterty drewna na opał i uskoki muru.
Zmrużyłam powieki, aby móc spojrzeć pod światło. Na wieczór i na całe święta Bożego Narodzenia zapowiadano opady śniegu, na razie jednak niebo jaśniało błękitem, a biały puch iskrzył się intensywnie, idąc w zawody z szybami okien i z pokrytymi miedzianą blachą dachami budynków, wież i wieżyczek. Natomiast niżej, w dolinie, już od wczoraj zalegała gęsta mgła. Właśnie tego rodzaju warunkom atmosferycznym nasz hotel zawdzięczał swoją urokliwą nazwę:
Podniebny.
– Jakoś nietypowo cicho, prawda? – Don Burkhardt junior przypomniał mi, że nie pora teraz podziwiać urodę krajobrazu szwajcarskich gór. – To wcale nie znaczy, że kochane maluchy już zamarzły…
Don siedział na dużych sankach, którymi zwożono drewno na opał pod wejście do piwnicy, i wymachując nogami, lizał loda w waflu; prawdopodobnie sam wziął go sobie z kuchni. Szczapy drewna zrzucił po prostu w śnieg przed tablicą z napisem „Witamy w Château Janvier”.
Patrząc na niego, wpadłam na pewien pomysł.
– Hej, chłopcy! Nie macie przypadkiem ochoty na pyszne lody? – krzyknęłam.
Odpowiedziała mi głucha cisza.
Don zachichotał z rozbawieniem.
– Nie trzeba było, Fanny Funke, zaniedbywać swoich obowiązków przez tego sezonowego czeskiego pracownika.
– Lepiej pozbieraj tamto drewno, jeśli nie chcesz dostać bury – powiedziałam.
Chociaż jak na swoje dziewięć lat Don był mały i raczej wątły, a jego zadarty nos i uduchowione brązowe oczy nadawały mu zachwycająco niewinny wygląd, w głębi duszy się go bałam. Nic z tego, co wygadywał, nie brzmiało choćby w najmniejszym stopniu adekwatnie do jego wieku, a to irytowało podwójnie, ponieważ Don miał cienki dziecięcy głosik, uroczy szwajcarski akcent i jeszcze na dodatek w przemiły sposób lekko seplenił. Jego osobliwy nawyk polegający na zwracaniu się do ludzi zazwyczaj przy użyciu imienia i nazwiska, niekiedy uzupełnionych także o nazwę miejscowości, charakterystyczne właściwości albo wiek – „Masz oczko w pończosze, Fanny Funke, lat siedemnaście, z Achim pod Bremą” – krył w sobie coś dziwnie złowrogiego, jakby zaczerpniętego z filmu o mafii, kiedy ktoś szepcze: „Wiem, gdzie mieszkasz”, aby później podrzucić temu drugiemu pod drzwi koński łeb. W najlepszym razie.
Don i jego rodzice należeli do stałych gości hotelu, a on znał go jak własną kieszeń. Całymi dniami szwendał się po nim, podsłuchiwał rozmowy i broił, zachowując się przy tym tak, jakby ten hotel razem z ludźmi należał do niego. Obojętne, czy to gość, czy ktoś z personelu – Don, co wręcz niewiarygodne, wiedział o wszystkich i o wszystkim każdy szczegół. Jeżeli nawet, jak zakładałam, po kryjomu czytał akta osobowe, dreszczem grozy przejmowało to, że potrafił zapamiętać dosłownie każdy detal. Windy bagażowe, biura lub piwnica –
Don najchętniej włóczył się tam, gdzie goście nie mieli wstępu, a ponieważ był mały i taki słodki, rzadko spotykały go jakiekolwiek konsekwencje. Jeśli nie zdołał zauroczyć kogoś swoim niewinnym sarnim spojrzeniem, uciekał się wtedy do onieśmielania, co czynił, wymieniając pełne nazwisko danej osoby i jakby mimochodem wspominając swego arcybogatego ojca, Dona Burkhardta seniora, oraz jego przyjacielskie relacje z jednym z braci Monfort, do których należał hotel. W każdym razie tak postępował ze mną. I chociaż starałam się nie dać tego po sobie poznać, jego mafijne metody w końcu jednak odnosiły skutek. Na przykład wczoraj nakryłam go na tym, jak wycierał wysmarowane czekoladą dłonie o haftowane aksamitne portiery w małym westybulu na drugim piętrze – całkiem świadomie, powoli. Moje oburzenie jego zachowaniem skwitował wyniosłym uśmieszkiem: „Ojej, niedouk Fanny Funke najwyraźniej ma słabość do ohydnych kotar!”.
Tego było już naprawdę za wiele: wszystkie zasłony i poduszki na całym piętrze były uszyte z tego samego materiału, cudownego ciemnoczerwonego, haftowanego złotą nicią w ptaki i roślinne pnącza. Nie trzeba być znawcą, by wiedzieć, że musiały dużo kosztować, nawet jeśli z biegiem lat ich głęboka czerwień nieco wyblakła. Gdy delikatnie przesuwało się palcem po aksamicie, można było odnieść wrażenie, że tkanina odpowiada nam dyskretnym muśnięciem.
– A tak w ogóle, czy utrzymywanie wszystkiego w czystości nie należy przypadkiem do twoich obowiązków, Fanny Funke, pomocnico pokojówki, z idiotycznymi piegami? – spytał Don. Przedwczoraj bowiem nie zostałam jeszcze przydzielona do opieki nad dziećmi, tylko do prac porządkowych. – Jak myślisz, ile pieniędzy zostawia co roku w tym hotelu mój ojciec? I jak sądzisz, kogo prędzej stąd wyrzucą – ciebie czy mnie? Na twoim miejscu cieszyłbym się, że chodzi tylko o czekoladę, i postarałbym się jak najszybciej usunąć te plamy, zanim panna Müller znowu da ci paternoster. (Skąd on znał takie wyrażenia? Nawet moja babcia tak nie mówiła).
– A ja na twoim miejscu szybko bym się stąd zmyła, zanim zdążę dać ci w tyłek miotełką do kurzu! – odcięłam się wprawdzie, Don jednak odszedł niespiesznie z szyderczym uśmiechem, nie mając wątpliwości, że wygrał. Panny Müller bowiem, zarządczyni hotelu, bałam się jeszcze bardziej niż jego. Dlatego usuwając za pomocą szczotki z aksamitnej portiery plamę po czekoladzie, istotnie czułam wdzięczność, że chodzi jedynie o czekoladę.
– Jeśli ktoś ma tu mieć kłopoty, to na pewno nie ja – odpowiedział teraz Don, liżąc loda. – Flirtowałaś z Jaromirem Novakiem, lat trzydzieści osiem, posiadaczem wąsów, zamiast uważać na dzieci. Mogę to poświadczyć.
– Wcale nie flirtowałam – skorygowałam natychmiast – tylko pomogłam mu rozplątać łańcuch świątecznych lampek. Co jak najbardziej należy do moich obowiązków. – Nie byłam mianowicie wyłącznie opiekunką do dzieci. Zgodnie z opisem stanowiska praktykantka w hotelu jest dziewczyną „do wszystkiego”, którą charakteryzuje „elastyczność w podejściu do wyznaczonych zadań”.
Don pokręcił głową.
– Uśmiechnęłaś się, założyłaś sobie pasmo włosów za ucho i wyciągnęłaś szyję – to wszystko są cielesne oznaki damskiego tańca godowego.
– Bzdura! – rzuciłam, nie kryjąc zdenerwowania. – Jaromir jest dla mnie o wiele za stary, a w Czechach ma żonę i dzieci, które bardzo kocha. – Nawet gdyby był o dwadzieścia lat młodszy i wolny, nigdy bym z nim nie flirtowała. Zasadniczo nie wdaję się we flirty. Już samo słowo „flirtować” wydaje mi się okropne. – Zresztą… – urwałam nagle. Wyraz twarzy Dona zdradzał jednoznacznie, że sprawiam mu wiele radości, broniąc się tak zagorzale. Bo w ten sposób udowadniałam mu po raz kolejny, że traktuję go poważnie. A to ostatnia rzecz, jaką chciałabym mu przekazać.
– No to jak? Widziałeś bliźniaki czy nie? – spytałam opryskliwie.
Don natychmiast zmienił taktykę.
– Nawet wiem, gdzie się ukryły. – Obrzucił mnie ufnym spojrzeniem, którego pozazdrościłby mu sam Bambi. – Dowiesz się, jeśli grzecznie powiesz proszę, proszę.
– Proszę – bąknęłam wbrew sobie.
– Dwa razy! – zażądał Don.
– Proszę, proszę – powtórzyłam, zgrzytając zębami.
Don roześmiał się ucieszony.
– Zdradzę ci teraz, dlaczego jesteś taką kiepską niańką. Po prostu brak ci naturalnego autorytetu, a dzieci wyczuwają to z daleka.
– A ja ci zdradzę, dlaczego nie masz kolegów: po prostu brak ci naturalnego uroku. – Jakoś tak mi się to wymsknęło, zanim zdążyłam zauważyć, że to było zwyczajnie podłe.
Z zawstydzeniem przygryzłam wargę. Chyba rzeczywiście musiałam być najgorszą niańką na świecie, skoro, po pierwsze, udało mi się stracić z oczu dwóch sześciolatków wagi muszej tylko dlatego, że na chwilę się odwróciłam, a po drugie, czułam palącą potrzebę ukatrupienia Bambiego. Jednocześnie zostałam przyjęta na tę praktykę prawdopodobnie w ogóle dlatego, że wspomniałam o swoim doświadczeniu w opiece nad własnymi dwoma małymi braćmi i w ten sposób wywołałam wrażenie szczególnie odpowiedzialnej i lubiącej dzieci.
– Aua! – Donowi siedzącemu nadal na sankach o mały włos udałoby się podstawić mi nogę, na szczęście w porę zdołałam go wyminąć i tylko dzięki temu się nie przewróciłam. Dobre sobie! Lubiąca dzieci! Dzieci to dżuma i cholera naraz, ale nie było rady: dwoje z nich musiałam znowu złapać. A trzecie postanowiłam od tej pory najzwyczajniej w świecie ignorować.
– Chłopcy! Halo! – Starałam się, aby mój głos brzmiał przyjaźnie i pogodnie, jakbyśmy po prostu bawili się w chowanego. Cisza. A dopiero co obu nie zamykały się jadaczki i bez przerwy paplali jakieś bzdurne rymowane wierszyki. Gdybym chociaż mogła sobie przypomnieć ich idiotyczne imiona! Jak one brzmiały? Jakoś tak z angielska. – Josh, Ashley? Gdzie jesteście? Nie chcecie dokończyć bałwana? Przyniosłam superładną marchewkę na nos.
Don zachichotał znowu.
– Nawet nie znasz ich imion, Fanny, ofiaro losu. Tę swoją marchew możesz sobie wsadzić, gdzie chcesz. Poddaj się!
Udawałam, że go nie słyszę. Teraz za żadne skarby się nie poddam. W ciągu ostatnich trzech miesięcy stawałam już przed wieloma innymi wyzwaniami. I właściwie nie było tu wcale tak źle, jak na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Moja dzisiejsza praca polegała na zabawianiu bliźniaków państwa Bauer (jeden to chyba Laramy? A drugi Jason?) na świeżym powietrzu, aby ich rodzice mogli w spokoju spakować rzeczy i wymeldować się z hotelu. I w gruncie rzeczy wywiązałam się ze swojego zadania: przeklęte bachory na pewno miały teraz ubaw po pachy, ponieważ udało im się zwiać i gdzieś się ukryć. Na świeżym powietrzu.
– Czy przyszła była praktykantka Fanny Funke nie słyszała o czymś takim jak zaniedbanie obowiązku nadzoru? – Don lizał dalej loda. – Mam nadzieję, że jesteś solidnie ubezpieczona. Na twoim miejscu bym się modlił, aby tamci dwaj nie wpadli przypadkiem w szczelinę lodowca. Bo jak zaraz zacznie padać śnieg, wtedy nawet psy nie złapią tropu.
Oparłam się pokusie i nie zatkałam sobie uszu. To dziecko to istny diabeł wcielony. O ile mi wiadomo, w tej okolicy nie było żadnych szczelin w lodowcu, mimo to sama słyszałam, że mój głos podszyty był lękiem i brzmiał rozdzierająco, kiedy rzuciłam głośno: – Może na pożegnanie chcielibyście jeszcze pogłaskać wiewiórkę?
– Nie nabierzesz ich na coś takiego. – Don cisnął zaledwie w połowie zjedzony rożek waflowy w śnieg. – No dobra, nie będę taki: popędzili w tamtą stronę. – Wskazał w kierunku nowego lodowiska, które stary Stucky i Jaromir wyczarowali w ostatnich dniach obok zabytkowej dziecięcej karuzeli. – Przypuszczam, że chcieli ukryć się w narciarni na dole.
Jeszcze całkiem nie zgłupiałam. Zamiast pójść za jego wyprostowanym palcem wskazującym, ruszyłam, brnąc przez śnieg, w przeciwnym kierunku. I miałam rację, bo zaledwie po kilku metrach usłyszałam zdławiony chichot i zobaczyłam, jak lekko się kołysze jedna z gałęzi potężnej półksiężycowej jodły, którą Jaromir i stary Stucky w listopadzie opletli łańcuchami lampek, podejmując ryzykowną wspinaczkę. To znaczy wspiął się Jaromir, a stary Stucky trzymał drabinę. Drzewko zawdzięczało swoją nazwę temu, że światełka wisiały tylko na gałęziach od strony hotelu. Podobno łańcuchy od trzydziestu lat były wciąż te same, ale drzewo przez ten czas urosło, a lampek nie przybyło i dlatego wystarczało ich teraz zaledwie na połowę jodły. Toteż wieczorem jedna jej część świeciła się i iskrzyła, idąc w zawody ze lśniącymi szybami w oknach, podczas gdy zwrócona ku dolinie ciemna i martwa połowa stapiała się z nocnym niebem, tak samo jak księżyc. Półksiężycowa jodła stanowiła jednocześnie granicę między wypielęgnowaną zielenią a pozostawioną sobie naturą. Co jednak teraz, gdy wszystko przykrywała gruba warstwa śniegu, nie miało i tak żadnego znaczenia.

 
Wesprzyj nas