“Cesarski zegarmistrz” jest pełną maestrii powieścią o ojcowskiej miłości, wielkiej pasji i ambicji. To jednocześnie historia o zderzeniu odmiennych rzeczywistości – Wschodu i Zachodu.


Cesarski zegarmistrzAlister Cox, angielski zegarmistrz i twórca automatów, po tragicznej śmierci córki porzuca swoje rzemiosło i pogrąża się w rozpaczy.

Szansę na wybawienie odnajduje w niespodziewanej propozycji – sam cesarz Chin prosi go, aby przybył do Zakazanego Miasta i stworzył trzy zegary, jakich jeszcze świat nie widział. Gdy jednak Cox trafia na dwór, zaproszenie i szczodre obietnice wszechwładnego monarchy okazują się czymś innym.

“Cesarski zegarmistrz” jest pełną maestrii powieścią o ojcowskiej miłości, wielkiej pasji i ambicji. To jednocześnie historia o zderzeniu odmiennych rzeczywistości – Wschodu i Zachodu – oraz o zetknięciu się zwykłego człowieka z władcą-bogiem, który pragnie stać ponad upływem czasu.

Ransmayr tworzy zapierające dech w piersiach obrazy, snując jednocześnie filozoficzną refleksję nad upływającym czasem. Ta wyjątkowa powieść sprawia, że czas zdaje się płynąć inaczej.

***

Autor, posługując się mocnym i eleganckim językiem, potrafi wczuć się w sytuację ludzi żyjących w odległej epoce. To prawdziwe dzieło sztuki.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung”

Czy dla każdego czas płynie tak samo?

Christoph Ransmayr – austriacki pisarz mieszkający w Wiedniu, z wykształcenia filozof i etnolog. W swoich książkach czerpie inspirację z licznych podróży (m.in. po Azji i obu Amerykach) oraz z wydarzeń historycznych. Jego powieści i opowiadania przetłumaczono na kilkadziesiąt języków. Jest laureatem ponad dwudziestu prestiżowych nagród z dziedziny literatury, w tym: Nagrody Franza Kafki (Czechy), Nagrody im. Heinricha Bölla oraz Würth-Preis für Europäische Literatur (Niemcy), a także Prix Aristeion. W 2018 roku jego “Latającą górę” nominowano do The Man Booker International Prize.

Christoph Ransmayr
Cesarski zegarmistrz
Przekład: Jacek St. Buras
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Premiera: 3 października 2018
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Cesarski zegarmistrz


1 Háng zhōu,

u celu

Cox dotarł do chińskiego lądu pod zwiotczałymi żaglami rankiem owego październikowego dnia, kiedy Qiánlóng, najpotężniejszy człowiek świata i cesarz Chin, kazał dwudziestu siedmiu urzędnikom podatkowym i handlarzom papierami wartościowymi obciąć nosy.
Tumany mgły snuły się tego łagodnego jesiennego dnia ponad gładką powierzchnią rzeki Qiántáng, której piaszczyste, tworzące liczne odnogi łożysko ponad dwieście tysięcy robotników przymusowych pogłębiło przy użyciu łopat i koszy, aby zgodnie z życzeniem cesarza pomyłka natury została naprawiona i rzeka, uczyniona żeglowną, łączyła morze i zatokę Háng zhōu z miastem.
Raz po raz mgły przesłaniały statek przybyszy tłumowi, który zgromadził się na placu straceń leżącym w bezpośrednim sąsiedztwie portu. Według protokołu policji było tam dwa tysiące stu widzów, świadków nieomylności i sprawiedliwości cesarza Qiánlónga, wielu ubranych odświętnie, którzy czekali na pojawienie się kata, gawędząc albo przejęci czcią milcząc, i widzieli trójmasztowiec nadpływający pośród unoszących się nad rzeką mgieł, raz po raz przez nie przesłaniany i z każdym kolejnym wynurzeniem się z nich przybierający coraz groźniejszą postać. Co za statek!
Nawet niektórzy spośród przykutych do słupów skazańców unosili głowy i spoglądali w stronę granatowych wzdłużnych i rejowych żagli bezgłośnie dryfującej barkantyny, podczas gdy zebrani wokół szafotu widzowie zdawali się zapominać, że cała uwaga tego świata powinna być skupiona wyłącznie na cesarzu i wykonawcach jego woli, wyłącznie na Synu Niebios, który tylko z łaski dzielił się zainteresowaniem otoczenia z innymi rzeczami i ludźmi:
Żadna powódź, żaden wybuch wulkanu i żadne trzęsienie ziemi ani nawet zaćmienie słońca nie mogły usprawiedliwić choćby jednej jedynej myśli, która bez pozwolenia odwróciłaby się od blasku i wszechmocy cesarza i skupiła na sprawach zwykłego świata.
Pogłębiając Qiántáng, cesarz dowiódł, że jego wola zdolna jest przenieść całe miasto na brzeg morza i doprowadzić morze do ogrodów i parków Háng zhōu. Odtąd przybywające statki zanoszone były mocą przypływu niczym ofiary oceanu pod nabrzeża i spichlerze miasta, a rzeka, odwracająca wraz ze zmianą pływu kierunek biegu, zdolna była jako zwierciadło cesarskiej potęgi unosić całe floty.
Ale cóż znaczył ktoś wszechmocny, którego prawa określały każdy przejaw życia, nawet ruch gałek ocznych i najtajniejsze myśli, kiedy nigdy jeszcze niewidziany tu wielki żaglowiec sunął czarną, śmierdzącą mlekiem wapiennym garbarzy, wodą Qiántáng? Tymczasem cesarz był niewidoczny. Statek natomiast bynajmniej – albo też znikał z oczu zawsze tylko na kilka chwil, po czym opary mgły zwracały go niezaprzeczalnej rzeczywistości.

W tłumie zgromadzonym na placu straceń niektórzy mandaryni, spoczywający w lektykach bądź pod baldachimami, zaczęli przekazywać sobie szeptem najnowsze plotki – z wielu zakamarków dworu docierające pogłoski o rychłym przybyciu jakiegoś angielskiego żaglowca, załadowanego cennymi maszynami i zegarami. Ale ktokolwiek o tym szeptał, nigdy nie wskazywał na trójmasztowiec i po każdym wypowiedzianym zdaniu rozglądał się ukradkiem, żeby sprawdzić, czy aby jedno z wielu uszu cesarza nie słucha lub jedno z jego wielu oczu nie widzi, że odziani w haftowane płaszcze albo obszyte futrem togi podwładni, których nazwisk każdy agent policji czy tajnych służb z łatwością mógł się dowiedzieć, mają niedozwolone obawy co do tego, co wydarzyło się tego ranka zgodnie z najwyższą wolą: Owszem, skazani stali tam, gdzie stali, bo tak chciał Najwyższy. Ale czy także ten, płynący pod błękitnymi żaglami, ogromny statek rzeczywiście zgodnie z Jego wolą trzymał kurs na jedno z najwspanialszych i najbogatszych miast cesarstwa?
Qiánlóng, już to niewidoczny, już to połyskujący czerwonym złotem i jedwabiem, był wszechobecny; był bogiem. Ale chociaż zamierzał w tych dniach zakończyć w Háng zhōu swoją wyprawę inspekcyjną do siedmiu prowincji, w której to wyprawie towarzyszył mu orszak przeszło pięciu tysięcy dworaków, i flotą złożoną z trzydziestu pięciu statków powrócić Wielkim Kanałem, drogą wodną utorowaną wyłącznie na jego potrzeby, do Pekinu, żaden mieszkaniec miasta ani żaden z najwyższych dostojników nie widział go jeszcze podczas tych odwiedzin. Ostatecznie cesarz nie musiał męczyć wzroku widokiem uciążliwości codziennego życia, ani nadwerężać głosu w rozmowach i przemówieniach. To, co było do zobaczenia albo do powiedzenia, to widzieli i mówili za niego jego poddani. A on – on widział wszystko, nawet mając zamknięte oczy, słyszał wszystko, nawet kiedy spał.
Qiánlóng, Syn Niebios i Władca Czasu, bujał tego ranka, uwięziony w gorączkowych majaczeniach, wysoko ponad wieżami i dachami Háng zhōu, strzeżony przez setki zakutych w zbroje wojowników, wysoko ponad dryfującymi pasmami mgły gdzieś pośród ciemnozielonych łańcuchów wzgórz, gdzie jesienne powietrze przesycone było łagodnymi aromatami i skąd pochodziły listki najcenniejszej herbaty cesarstwa – niczym dziecko w kołysce leżał w łożu, bujającym się na czterech przeplecionych purpurowymi nićmi, perfumowanych lawendą i olejkiem fiołkowym, jedwabnych warkoczach, przymocowanych do czerwono lakierowanych belek swojego paradnego namiotu. Przyszyte do przezroczystych zasłon tego wiszącego łoża piórka słowików poruszały się od czasu do czasu leniwie w ciągu.
Dwór rozbił swoje namioty i jedwabny namiot Najwyższego tak wysoko ponad miastem, gardząc luksusem przygotowanych od tygodni, świecących pustką pałaców w Háng zhōu, cesarz bowiem, będąc w podróży, wolał niekiedy wiatr i tymczasowość twierdzy z płacht, sznurów i proporczyków od wszelkich komnat i murów, które mogły skrywać różne zagrożenia albo być pułapkami zastawionymi przez spiskowców i zamachowców. Z wysokości wierzchołków wzgórz wyglądało to jednak tak, jakby Qiánlóng oblegał w tych dniach jedno ze swoich własnych miast.
Otoczony morzem papierów: podań, wyroków, kaligrafii i wierszy, ekspertyz, akwareli oraz niezliczonych, jeszcze osznurowanych i opieczętowanych pism, które tego dnia, jak każdego innego, zamierzał w porannych godzinach przeczytać i ocenić, zatwierdzić, pochwalić albo odrzucić, leżał pogrążony w pomykających snach, z których wyrwał się przestraszony, kiedy pierwszy z jego kamerdynerów spróbował ochronić cenny dokument przed dręczonym skurczami gorączkującym i osuszyć mu mokre od potu czoło batystem skropionym esencją lotosu.
Nie. Nie! Wynoś się! Qiánlóng, czterdziestodwuletni mężczyzna, pośród przepychu poduszek i prześcieradeł sprawiający wrażenie nieomal drobnego, odwrócił się niczym rozzłoszczone dziecko. Chciał, żeby wszystko, także ten szeleszczący papierowy chaos, pośród którego się miotał, pozostało tam, gdzie było, i takie, jakie było. Prawie niewidoczny, ledwo zamarkowany ruch jego palca wskazującego wystarczył, żeby dłonie służącego w jednej chwili powróciły do stanu sztywnej gotowości.
Ale kto z obecnych, pochylonych w milczeniu sług i lekarzy, którym pod karą śmierci zabronione było powiedzieć na zewnątrz namiotu kiedykolwiek choćby słowo o gorączce czy innym niedomaganiu Najwyższego – i kto spośród żołnierzy gwardii przybocznej, którzy, jakby skamieniali w swoich purpurowych zbrojach, otaczali ten namiot niczym nieruchomo oddychający pancerz, odważyłby się wątpić, że cesarz, chociaż zlany potem i gorączkujący w swoim latającym łożu, przebywa także w tej chwili, jednocześnie!, tam na dole, obecny w przesłoniętym mgłą mieście, ba, nawet pośród owych dwudziestu siedmiu oszustów czekających, aż zostaną okaleczeni. I obecny także w czarnej wodzie basenu portowego, w którym angielska barkantyna rzuciła teraz ze szczękiem kotwice.

Jakby ten szczęk, pośród którego zgromadzeni umilkli, był znakiem, że ma się pojawić, jakiś chudy mężczyzna z sięgającym do pasa warkoczem podszedł bez słowa, zanim jeszcze kotwica dotarła na dno basenu i łańcuchy się napięły, do pierwszego z dwudziestu siedmiu słupów – kat. Skłonił się krótko przed skazańcem, który ze strachu zaczął skomleć, kciukiem lewej dłoni uniósł koniec jego nosa, prawą ręką przyłożył mu do słupka nosa nóż w kształcie sierpa i wykonał raptowne cięcie przez kość nosową aż do nasady czoła. Z rykiem bólu, który buchnął wraz ze strugą krwi z dziwnie pustej teraz twarzy, naraz przypominającej trupią czaszkę – i który wraz z posuwaniem się kata od słupa do słupa, jego ukłonami i zawsze takim samym cięciem narastał, stając się w końcu ogłuszający, zmieszał się słyszany tu i ówdzie coraz głośniejszy śmiech: Teraz wreszcie te chciwe świnie oprócz twarzy tracą też swoje nosy! I była to jeszcze łagodna, zbyt łagodna kara za to, że na giełdach w Pekinie, Szanghaju i Háng zhōu ci ludzie sprzedawali bezwartościowe papiery i próbowali zataić swoje oszustwa podatkowe, defraudację złota cesarza! Powinni, leżąc na brzuchach, dziękować sędziom, bo według niektórych zgromadzonych pod szafotem śmieszków należało im za to obciąć i wsadzić w dupę także kutasy, żeby im sraczka podeszła do ryja. To, że tylko krew sikała im z ich plugawych płaskich twarzy i tylko ich nosy spadały na deski szafotu jak zwiędłe gruszki, było aktem łaski!
Dwa kudłate psy, które nie odstępowały kata na krok, obwąchały, i owszem, podskakujące na deskach trofea, ale ich nie tknęły. Uczyniła to chmara wron, która tuż przed krzykiem ostatniego ze skazanych, kiedy ten utracił nos, zleciała bezgłośnie z dachów pobliskiej pagody dzwonkowej i na koniec wzgardziła tylko czterema czy pięcioma nosami, z niewiadomych przyczyn pozostawiając je pośród tworzących chaotyczny wzór śladów krwi. Czy cesarz, gdziekolwiek znajdował się teraz w swojej niewidoczności, podzielał uczucia roześmianych świadków swojej sprawiedliwości i – uśmiechał się?
Jakby szczęk łańcuchów kotwicznych i zaraz po nim ryk bólu dobiegający z miasta w dole wyzwolił go ostatecznie z plątaniny jego snów, Syn Niebios podniósł się wysoko pośród wzgórz w swoim łożu, kołyszącym się jeszcze łagodnie pod wpływem ostatnich wstrząsających nim drgawek. Ale nawet kamerdyner, który klęczał przy tym wiszącym łożu, nie zrozumiał mruknięcia Qiánlónga:
– Czy to znaczy, że on przybył? Ten Anglik. Przybył?

Alister Cox, zegarmistrz i twórca automatów z Londynu, pan przeszło dziewięciuset mechaników precyzyjnych, jubilerów, złotników i srebrników, stał przy relingu trójmasztowca o nazwie Syriusz i marzł mimo promieniejącego porannego słońca, które wzniosło się już wysoko ponad wzgórza Háng zhōu i rozproszyło mgły nad powierzchnią czarnej wody.
Zimno. Zimno. Psiakrew.
W ciągu siedmiu miesięcy szarpanej sztormami podróży morskiej z Southampton wzdłuż malarycznego wybrzeża Afryki, dalej wokół Przylądka Dobrej Nadziei i przez malaryczne porty Indii i południowo-wschodniej Azji aż do tej cuchnącej zatoki Háng zhōu Syriusz był mu jedynym, od dawna znienawidzonym mieszkaniem i schronieniem. Statek w czasie tej podróży doznał dwukrotnie złamania masztu i za każdym razem – najpierw u wybrzeży Senegalu, potem pośród zdradliwych prądów w okolicy Sumatry – groziło mu, że zatonie razem ze swym cennym ładunkiem.
Ale niczym chroniona przez Wszechmogącego Arka Noego pełna metalowych dziwostworów – wykutych ze srebra i złota wysadzanych klejnotami pawi o rozłożonych ogonach, mechanicznych leopardów, małp i srebrnowłosych lisów polarnych, zimorodków, słowików i kameleonów z pozłacanej blachy miedzianej, które potrafiły zmieniać ubarwienie z rubinowej czerwieni na głęboką szmaragdową zieleń – Syriusz nie poszedł na dno. Po długotrwałych remontach u wrogich wybrzeży znów rozwijał żagle i obierał kurs na wiele obiecujący kraj, którym władał Cesarz-Bóg.
Cox, który przed tą wyprawą nigdy jeszcze nie żeglował po morzu, podczas burzliwych nocy, kiedy to nawet kapitan tracił wiarę, że jego statek zdoła się oprzeć szalejącemu żywiołowi, zaobserwował u siebie dziwny odruch jako reakcję na wszystko, co niesłychane i groźne: w chwili niebezpieczeństwa, nawet w tropikalnym upale południowo-wschodniej Azji czy Indonezji, zaczynał marznąć. Kto był w pobliżu, ten niekiedy słyszał nawet, jak szczęka zębami. I to, że marzł także teraz, w tej słonecznej porannej godzinie, zawdzięczał spojrzeniu przez kunsztownie cyzelowaną lunetę, którą zamierzał podarować cesarzowi Chin podczas pierwszej audiencji.
Załoga Syriusza, a wraz z nią także Cox, wzięła śmiechy, wrzaski i dźwięki gongu, które wraz z podnoszącą się bryzą docierały z placu straceń ponad gładką powierzchnią wody do podziurawionych przez małże burt żaglowca, za odgłosy jakiegoś święta: cesarz Chin kazał uczcić przybycie najgenialniejszego konstruktora automatów i zegarmistrza zachodniego świata! I rzeczywiście, w niebo wzleciały także race, tak oślepiające, że nawet warkocze dymu w kolorach tęczy, które w ślad za strzelającymi w górę eksplodującymi światłami wrzynały się szalejącymi spiralami w nieboskłon, nie bladły na tle słońca. Ale luneta, przez którą spojrzał Cox, nie ukazała żadnego ukwieconego podium dla orkiestry i żadnych flag na masztach, tylko dwadzieścia siedem pali na szafocie i dowiodła: to nie było święto.

 
Wesprzyj nas