Lady Trent, największy światowy autorytet w dziedzinie smoków, tym razem wyrusza na targany wojnami kontynent Erigi, by badać najbardziej egzotyczne gatunki tych stworzeń.


Zwrotnik wężyTrzy lata po fatalnej wyprawie w niegościnne góry Wystrany nieustraszona badaczka przeciwstawia się rodzinie i konwenansom, by wyruszyć z ekspedycją na rozdarty wojną kontynent Erigi, siedlisko takich egzotycznych gatunków smoków, jak żyjące w trawie węże sawannowe, leśne węże nadrzewne i najbardziej nieuchwytne z nich wszystkich, legendarne bagienne żmije z tropików.

Wyprawa obfituje w wiele trudności, a Izabela, której towarzyszy dawny współpracownik i przyjaciółka-uciekinierka z domu, musi stawić czoło uciążliwym upałom, wyniszczającej gorączce, pałacowym intrygom, plotkom i innym niebezpieczeństwom w trakcie wędrówki po nieprzebytej dżungli zwanej Zielonym Piekłem.

Odwaga, pomysłowość i naukowa ciekawość bohaterki zostaną wystawione na najcięższe próby.

***

Drugi tom pamiętników Izabeli jest równie bezkompromisowo uczciwy i szczery jak pierwszy, opowiedziany typowym dla Brennan jędrnym, żywym stylem, z bohaterką jednocześnie zachwycającą, zadziwiającą i godną szacunku!
„Kirkus”

Książka przesycona radością i zapałem odkrywcy oraz naukową ciekawością.
„Publisher’s Weekly”

Jeśli kiedyś w sekrecie żałowaliście, że smoki nie są prawdziwe, ta książka jest dla was. Szczególnie spodoba się fanom Naomi Novik i Mary Robinette Kowal.
„Rt Books”

Jaśnie pani jest zdecydowaną i bystrą kobietą szukającą smoków – popieram całym sercem!
Melanie Rawn, autorka cyklu „Wygnańcy”

Marie Brennan
Zwrotnik węży
Pamiętnik Lady Trent, tom 2
Przekład: Danuta Górska, Dorota Żywno
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 27 kwietnia 2018
 
 

Zwrotnik węży

Przedmowa

Opinia publiczna jest kapryśna. Dziś, jak Scirlandia długa i szeroka, wychwala się mnie jako przykład inteligencji i śmiałości naszej rasy. W istocie, nawet jeśli nie jestem najsłynniejszą Scirlandką na świecie, ośmielę się twierdzić, że pod tym względem doganiam Jej Wysokość Królową. Nie posunęłabym się do tego, aby mniemać, że jestem powszechnie uwielbiana, lecz jeśli już jakaś gazeta zechce wspomnieć o mnie na swoich łamach (czego ostatnio nie czynią już tak często, ze względu na fakt, iż w ostatnim dziesięcioleciu nie dokonałam żadnych wstrząsających odkryć ani nie otarłam się o wystarczająco makabryczną śmierć), istnieje duże prawdopodobieństwo, że wzmianka będzie zasadniczo w przychylnym tonie.
Nie zawsze tak było. Wprawdzie niewiele jest osób tak starych, aby o tym pamiętać, a jeszcze mniej jest na tyle nieuprzejmych, aby poruszać tę kwestię, jednak kiedyś lżono mnie w skandalizujących artykułach. Mimo to nie mam oporów przed praniem brudów publicznie — zwłaszcza teraz, gdy to już zamierzchłe czasy. Niektóre zarzuty pod moim adresem były całkowicie pozbawione podstaw; inne, jak przyznaję, były w pełni uzasadnione, przynajmniej na ile można zaufać mojej opinii.
Ponieważ nie skończyłam jeszcze pisać swoich pamiętników, nie mogę zapewnić, że ta część, drugi tom serii, będzie zawierać najwięcej plotek. Ten zaszczyt może przypaść woluminom opisującym późniejszy okres mojego życia, przed drugim małżeństwem, kiedy moje stosunki z przyszłym mężem były wodą na młyn dla plotkarzy, zarówno w kraju, jak i za granicą. Nie zdecydowałam jeszcze, ile z tych faktów ujawnię. W tym tomie nie zabraknie jednak skandali, jako że w tamtym okresie oskarżono mnie o cudzołóstwo i zdradę stanu, a także okrzyknięto najgorszą matką w całej Scirlandii. To więcej, niż większość kobiet doświadcza przez całe życie, i przyznaję, że owo osiągnięcie napawa mnie swego rodzaju przewrotną dumą.
Oczywiście jest to również opowieść o mojej wyprawie do Erigi. Przestrogi, jakie zamieściłam w pierwszej przedmowie, pozostają aktualne: jeśli mogą was zbulwersować opisy przemocy, chorób, jedzenia obcego scirlandzkiemu podniebieniu, dziwacznych religii, publicznej nagości lub idiotycznych błędów dyplomatycznych, zamknijcie tę książkę i zajmijcie się czymś bardziej odpowiednim.
Zapewniam was jednak, że przeżyłam to wszystko, więc wy prawdopodobnie też przeżyjecie lekturę moich przygód.
Lady Trent
Amavi, Prania
23 ventisa, 5659

Część pierwsza

W której pamiętnikarka opuszcza kraj ojczysty, zostawiając za sobą masę kłopotów, od rodzinnych po kryminalne

Rozdział pierwszy

Moje samotnicze życie — Moja szwagierka i moja matka — Niespodziewany gość — Kłopoty u Kemble’a

Zanim wyruszyłam na wyprawę do Erigi, zebrałam się na odwagę i udałam do miejsca według mnie znacznie groźniejszego: do Falchester.
W stolicy zazwyczaj nie można się spodziewać jakichś szczególnych przygód, najwyżej mógł mnie złapać deszcz. Jeździłam tam regularnie z Pasterway, ponieważ pewne sprawy w mieście wymagały mojego nadzoru. Nie ogłaszałam jednak publicznie tych wycieczek — co znaczy, że wspominałam o nich tylko garstce ludzi, z których wszyscy byli dyskretni. Dla większości Scirlandczyków (tych, których w ogóle to obchodziło) od powrotu z Wystrany byłam odludkiem.
Pozwolono mi prowadzić samotnicze życie ze względu na moje osobiste trudności, chociaż w rzeczywistości mnóstwo czasu poświęcałam pracy. Najpierw była to publikacja wyników badań z Wystrany, a potem przygotowania do erigańskiej ekspedycji, wciąż opóźnianej przez rzeczy, nad którymi nie mieliśmy kontroli. Jednakże podczas tego graminisowego poranka nie mogłam już dłużej uchylać się od towarzyskich zobowiązań, przed którymi wytrwale zasłaniałam się pracą. Najlepsze, co mogłam zrobić, to wypełnić je szybko jedno po drugim: odwiedzić najpierw krewnych, a potem rodzinę, z którą byłam związana przez małżeństwo.
Mój dom w Pasterway znajdował się w niewielkiej odległości od modnej dzielnicy Havistow, gdzie rok wcześniej osiadł mój najstarszy brat Paul. Zwykle udawało mi się unikać odwiedzin w jego domu ze względu na dwie szczęśliwe okoliczności: częstą nieobecność Paula oraz kompletny brak zainteresowania jego żony moją osobą. Tym razem jednak zostałam zaproszona, a odmowa sprawiłaby więcej kłopotów niż zgoda.
Zrozumcie, nie chodzi o to, że nie lubię swojej rodziny. Z większością utrzymuję dość serdeczne stosunki i całkiem dobrze się dogaduję z Andrew, po którym jestem następna w kolejności starszeństwa. Jednak gros braci uważa mnie co najmniej za dziwaczkę, a potępienie mojego zachowania przez matkę przechyla ich opinię na stronę dezaprobaty. Nie wiedziałam, czego chciał ode mnie Paul tamtego dnia, ale, szczerze mówiąc, wolałabym się spotkać z rozdrażnionym wystrańskim skalnym żmijem.
Niestety, żmije były daleko, podczas gdy mój brat znajdował się zbyt blisko, aby uniknąć z nim spotkania. Z poczuciem, że ruszam do boju, delikatnie uniosłam fałdy sukni, jak na damę przystało, weszłam po schodach od frontu i pociągnęłam za dzwonek.
Szwagierkę zastałam w porannym saloniku, do którego wprowadził mnie lokaj. Judith była wzorem scirlandzkiej żony z wyższych sfer pod każdym względem, pod jakim ja nie byłam: ubrana pięknie, ale bez popadania w ostentację; pełna wdzięku pani domu wspomagająca karierę męża działalnością na niwie towarzyskiej; oraz oddana matka, już z trójką dzieci i bez wątpienia planująca następne.
Łączyło nas tylko jedno, czyli Paul.
— Czyżbym przyszła nie w porę? — spytałam uprzejmie, przyjmując filiżankę herbaty.
— Ależ skądże — odparła. — Męża nie ma w tej chwili w domu… spotkanie z lordem Melstem… ale proszę, zostań do jego powrotu.
Lord Melst? Paul piął się w górę.
— Zakładam, że w sprawach Synedrionu.
Judith przytaknęła.
— Mieliśmy chwilę wytchnienia, kiedy objął stanowisko, ale teraz sprawy rządowe pochłonęły go całkowicie. Nie spodziewam się go często widywać aż do gelisa.
Co oznaczało, że mogę tu sobie długo posiedzieć.
— Jeśli to nie za duży kłopot — powiedziałam, odstawiając filiżankę i wstając — lepiej teraz pójdę i wrócę później. Obiecałam, że dzisiaj odwiedzę też mojego szwagra Matthew.
Ku mojemu zaskoczeniu Judith wyciągnęła rękę, żeby mnie zatrzymać.
— Nie, proszę, zostań. Mamy gościa, który chciał się z tobą zobaczyć…
Nie zdążyłam spytać, kim jest ów gość, chociaż nabrałam pewnych podejrzeń od chwili, gdy Judith zaczęła mówić. Drzwi saloniku się otworzyły i weszła moja matka.
Teraz wszystko nabrało sensu. Od jakiegoś czasu dla spokoju ducha przestałam odpowiadać na jej listy. Matka wciąż krytykowała każde moje posunięcie, chociaż ją prosiłam, żeby przestała. Sugerowała wręcz, że to moje nieprzemyślane decyzje spowodowały śmierć mojego męża w Wystranie. Ignorowanie jej nie było uprzejme, ale alternatywa była jeszcze gorsza. Zatem żeby się ze mną spotkać, matka musiałaby się zjawić niezapowiedziana w moim domu… albo zwabić mnie do cudzego.
Powyższe konstatacje ani trochę nie poprawiły mi humoru. Jeśli matka nie zamierzała wyciągnąć do mnie ręki na zgodę — w co wątpiłam — to wpadłam w pułapkę. Wołałabym wyrwać sobie ząb, niż wysłuchiwać jej zarzutów. (I żebyście nie sądzili, że to tylko przenośnia, musicie wiedzieć, że kiedyś naprawdę wyrwałam sobie ząb, więc to porównanie nie przyszło mi łatwo).
Jak się jednak okazało, matka miała nowe podstawy do oskarżeń.
— Izabelo, cóż to za brednie słyszę o twoim wyjeździe do Erigi?
Zdarzało mi się pomijać wstępną wymianę uprzejmości i zwykle jestem wdzięczna, jeśli inni postępują tak samo. Tym razem jednak słowa matki poraziły mnie jak strzała wypuszczona z ukrycia, która trafiła prosto w mózg.
— Co? — spytałam głupio, nie dlatego, że nie zrozumiałam, tylko dlatego, że nie miałam pojęcia, skąd się dowiedziała.
— Doskonale wiesz, o czym mówię — ciągnęła bezlitośnie. — To absurd, Izabelo. Nie możesz znowu wyjechać za granicę, a już na pewno nie do Erigi. Tam trwa wojna!
Ponownie usiadłam na krześle, korzystając z tej chwili zwłoki, żeby odzyskać panowanie nad sobą.
— To przesada, mamo, sama wiesz. W Bayembe nie ma wojny. Mansa Talu nie ośmieli się najechać Bayembe, którego granic pomagają strzec scirlandzcy żołnierze.
Prychnęła pogardliwie.
— Przypuszczam, że człowiek, który wypędził Achian z Elerqi… i to po dwustu latach!… odważy się na wiele. A nawet jeśli on nie zaatakuje, to co z tymi okropnymi Ikwunde?
— Pomiędzy nimi i Bayembe leży cała dżungla Mouleen — zirytowałam się. — Oczywiście oprócz rzek, których również strzeże Scirlandia. Mamo, cały sens naszej wojskowej obecności w tym kraju polega na tym, żeby zapewnić tam bezpieczeństwo.
Matka rzuciła mi złowieszcze spojrzenie.
— Żołnierze nie zapewniają bezpieczeństwa, Izabelo. Oni tylko zmniejszają niebezpieczeństwo.
Moje zdolności retoryczne odziedziczyłam po matce. Tego dnia jednak nie miałam nastroju, żeby podziwiać jej zgrabne sformułowania. Ani pochwalać jej zaskakująco dobrą orientację w polityce. Większość scirlandzkich kobiet z jej klasy, a także wielu mężczyzn, zaledwie potrafiłoby wymienić dwa erigańskie mocarstwa, które zmusiły Bayembe do szukania zagranicznej — czyli scirlandzkiej — pomocy. Dżentelmenów w tamtych czasach interesował tylko niesprawiedliwy „traktat handlowy”, na mocy którego bayembeńskie żelazo wraz z innymi cennymi surowcami trafiało do Scirlandii, w zamian za co pozwolono nam rozmieścić swoich żołnierzy po całym Bayembe i założyć kolonię w Nsebu. Damy w ogóle się tym nie interesowały.
Czy matkę już wcześniej ciekawiła polityka, czy też specjalnie się dokształciła, kiedy usłyszała o moich planach? Tak czy inaczej, nie w taki sposób zamierzałam jej przekazać nowinę. Nie zdecydowałam jeszcze, jak właściwie chcę to zrobić; odkładałam tę kwestię, powodowana czystym tchórzostwem, z czego właśnie zdałam sobie sprawę. I takie były konsekwencje: niemiła konfrontacja na oczach szwagierki, której sztywno uprzejmy wyraz twarzy zdradzał, że wiedziała, co się święci.
(Nagle tknęło mnie podejrzenie, że Paul też o tym wiedział. Spotkanie z lordem Melstem, akurat. Co za szkoda, że był nieobecny, kiedy przyszłam).
Oznaczało to przynajmniej tyle, że zmierzę się jedynie z matką, bez sojuszników wspierających ją w krytyce. Nie byłam jednak tak naiwna, by sądzić, że sama znajdę sprzymierzeńców.
— Ministerstwo spraw zagranicznych nie pozwoliłoby ludziom tam jeździć, a co dopiero się osiedlać, gdyby to było niebezpieczne — powiedziałam. — A pozwala, więc sama widzisz. — Matka nie musiała wiedzieć, że ciągłe opóźnienia ekspedycji wynikały między innymi z konieczności przekonania Ministerstwa, żeby wydało nam wizy. — Doprawdy, mamo, dużo groźniejsza od wojska będzie malaria.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć, ale palnęłam głupstwo. Spojrzenie matki się wyostrzyło.
— Doprawdy — powtórzyła tonem, który mógłby zmrozić szkło. — A jednak chcesz jechać do kraju, gdzie szerzą się tropikalne choroby, ani przez chwilę nie myśląc o swoim synu.
Jej zarzut był zarazem słuszny i niesłuszny. To prawda, że nie myślałam o synu tyle, ile należało oczekiwać. Po jego narodzinach miałam bardzo mało pokarmu i musiałam wynająć mamkę, co bardzo mi odpowiadało, gdyż malutki Jacob zanadto mi przypominał o swoim nieżyjącym imienniku. Teraz jednak mój syn miał dwa lata, został odstawiony od piersi i oddany pod opiekę niańki. Intercyza małżeńska całkiem hojnie mnie zaopatrzyła, lecz wiele z tych pieniędzy pochłonęły badania naukowe, a książki o naszej wystrańskiej wyprawie — praca naukowa pod nazwiskiem mojego męża i moje wypociny o podróży — nie przynosiły takich zysków, na jakie liczyłam. Jednak z tego, co zostało, płaciłam szczodrze za opiekę nad moim synem, i nie dlatego, że wdowa po drugim synu baroneta nie powinna się sama zniżać do takiej roboty. Po prostu nie wiedziałam, co zrobić z Jacobem.
Ludzie często sądzą, że mądrość macierzyńska jest całkowicie instynktowna: że choćby przed porodem kobieta nic nie wiedziała o wychowywaniu dziecka, później sama jej płeć wyposaży ją w niezbędną wiedzę. To nie jest prawdą nawet na najbardziej podstawowym biologicznym poziomie, co dobitnie wykazał mój brak mleka, a jeszcze mniej jest to prawdziwe w sensie społecznym. W późniejszych latach nauczyłam się rozumieć dzieci z perspektywy przyrodnika; wiem, jak się rozwijają, i nawet podziwiam ich cudowne postępy. Wtedy jednak mały Jacob był dla mnie bardziej niezrozumiały niż smok.
Czy najlepiej wychowa dziecko kobieta, która robiła już to wcześniej, która doskonaliła swoje umiejętności przez lata i lubi swoją pracę, czy też kobieta, która się na tym nie zna i czerpie z tego niewielką satysfakcję, której jedyne kwalifikacje to bezpośredni biologiczny związek? Zdecydowanie popierałam pierwsze rozwiązanie, więc nie widziałam żadnego praktycznego powodu, żeby nie pojechać do Erigi. W tym sensie bardzo dużo myślałam o moim synu.
Jednak absolutnie nie mogłam powiedzieć czegoś takiego matce. Grałam więc na zwłokę.
— Matthew Camherst i jego żona zaproponowali, że się nim zaopiekują pod moją nieobecność. Bess ma własne dziecko, prawie w tym samym wieku; Jacobowi dobrze zrobi towarzystwo rówieśnika.
— A jeśli zginiesz?
Pytanie przecięło rozmowę niczym tasak. Czułam, że policzki mi płoną z gniewu albo ze wstydu, pewnie z obu powodów. Byłam oburzona, że moja matka mogła powiedzieć coś takiego bez ogródek… ale mój mąż rzeczywiście zginął w Wystranie. Niewykluczone, że mnie spotka to samo w Eridze.
Tę martwą ciszę przerwało pukanie do drzwi; po chwili wszedł kamerdyner z tacą w ręku, skłonił się i podsunął Judith wizytówkę.

 
Wesprzyj nas