“Mówili, że jest piękna” to ogłuszająca i przytłaczająca powieść, w której Michel Bussi bez zbędnego melodramatyzowania pokazuje straszne oblicze handlu ludźmi i biznesu z nim związanego.


Mówili, że jest pięknaImigranci, handel żywym towarem, piekło poniżenia i brawurowe śledztwo prowadzone w stylu słynnego porucznika Columbo.

Powieść, która na długo pozostanie w pamięci, z nieprzewidywalnym, szokującym finałem. Michel Bussi, autor takich bestsellerów jak „Czarne nenufary” czy „Czas jest mordercą”, po raz kolejny potwierdza swoją wielką klasę.

Od pustyni Sahelu do miejskiej dżungli Marsylii, w cztery dni i trzy noce…

Leyli przybyła do Francji z Mali kilka lat temu. Mieszka w małym mieszkaniu z trójką dzieci. Skrywa wielką tajemnicę i strzeże jej pilnie, choć z łatwością opowiada swoje życie tym, którzy naprawdę chcą słuchać. Jej historia przypomina losy wielu imigrantów…

Michel Bussi jest jednym z najbardziej poczytnych francuskich pisarzy swojego pokolenia oraz profesorem geografii na Uniwersytecie w Rouen, gdzie stoi na czele Public Scientific and Technical Research Establishment. Zarówno w swoich książkach, jak i życiu publicznym dał się poznać jako niezwykle spostrzegawczy komentator wydarzeń politycznych, zawsze gotowy do dorzucenia swoich trzech groszy do rozgorzałej politycznej debaty. Bussi jest także autorem kilku bardzo popularnych na całym świecie powieści, wśród których znalazły się m.in. powieści „Mama kłamie”, „Czas jest mordercą” czy „Nigdy nie zapomnieć”.
Michel Bussi urodził się 29 kwietnia 1965 roku we francuskim mieście Louviers. Zadebiutował w 2006 roku przebojową powieścią pod tytułem „Code Lupin”. Jak dotychczas ten bestsellerowy autor ma na koncie kilkanaście powieści, które łącznie sprzedały się w imponującym nakładzie ponad pięciu milionów egzemplarzy na całym świecie, a w 2016 roku jego powieści przyniosły mu drugie miejsce w rankingu najchętniej kupowanych książek we Francji.

Michel Bussi
Mówili, że jest piękna
Przekład: Maria Braunstein, Natalia Krasicka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 20 czerwca 2018
 
 

Mówili, że jest piękna


– Coś jest nie tak, Leyli? Jest pani ładna. Ma pani troje ładnych dzieci. Bamby, Alpha, Tidiane. Świetnie sobie pani poradziła.
– Poradziła? Wszystko to tylko pozory. Puste słowa. Nie, nie tworzymy ładnej rodziny. Brakuje nam najważniejszego.
– Taty?
Leyli lekko się zaśmiała.
– Nie, nie. Bez taty, czy nawet kilku, wszyscy czworo możemy się obejść.
– Czego więc wam brakuje?
Powieki Leyli rozsunęły się delikatnie niczym zasłona przepuszczająca promień słońca, który oświetla ponury pokój, przemienia kurz w gwiazdy.
– Bardzo pan niedyskretny, drogi panie. Ledwo się znamy, myśli pan, że wyjawię panu swój największy sekret?
Nic nie odpowiedział. Zasłona na oczach Leyli już się zaciągnęła, pogrążając z powrotem alkowę w ciemności. Odwróciła się w stronę morza, wypuściła dym, zaczerniając chmury.
– To coś więcej niż sekret, panie ciekawski. To przekleństwo. Jestem złą matką. Wszystkie moje dzieci są przeklęte. Mam tylko nadzieję, że chociaż jedno z nich, może jedno z nich uniknie tego przekleństwa.
Zamknęła oczy. On jeszcze zapytał:
– Kto rzucił ten urok?
Za zamkniętą okiennicą jej powiek przemknęła błyskawica.
– Pan. Ja. Cały świat. Nikt w tej sprawie nie jest bez winy.

Dzień kary

1

godz. 6.48

Barka w milczeniu sunęła pod autobusem numer 22.
Leyli z czołem przyklejonym do szyby, dwa rzędy za kierowcą, obserwowała oddalające się piramidy białego piasku uwożone przez statki o płaskim dnie, myśląc sobie, że kradną im piasek, że kiedy już zabrano im wszystko inne, teraz zabierają im również plażę, ziarnko po ziarnku.
Autobus 22 przemknął nad kanałem prowadzącym z Arles do Port-de-Bouc i jechał dalej aleją Maurice’a-Thoreza. Myśli Leyli kłębiły się w rytm sunącej barki. Zawsze wyobrażała sobie ten kanał jako szew, który się pruje, a miasto Port-de-Bouc jako kawałek ziemi, który powoli dryfuje w stronę morza, oddzielony teraz od reszty kontynentu cieśniną szerokości dwudziestu metrów. Niebawem przez ocean.
To głupie, pomyślała Leyli, kiedy autobus dojeżdżał do rokady, ta czteropasmowa droga krajowa 568 z nieprzerwanym strumieniem samochodów o wiele wyraźniej odgradza Port-de-Bouc od reszty świata niż spokojny, zalesiony po obu stronach kanał, po którym sunie leniwie kilka łodzi. Dochodziła dopiero siódma rano. Słońce już wzeszło, ale otworzyło na razie tylko jedno posępne oko. Blade światła pojazdów przenikały przez szybę autobusu, odbijając się na jej twarzy. Raz przynajmniej Leyli przyznała, że jest ładna. Przemogła się. Wstała ponad godzinę wcześniej, żeby pozaplatać swoje włosy różnokolorowymi koralikami, tak jak robiła to jej mama Marème w Ségou, nad rzeką, w te letnie miesiące, kiedy słońce paliło wszystko; w te miesiące, w których jednak została go pozbawiona.
Chciała być uwodzicielska. To było ważne. Patrice, no, pan Pellegrin, urzędnik, który zajmował się jej dokumentacją do wydziału spraw lokalowych FOS-IMMO, nie był nieczuły na jej kolory. Na jej uśmiech. Na jej radość życia. Na jej zachodnioafrykańskie pochodzenie. Na jej wielorasową rodzinę.
Autobus 22 jechał aleją du Groupe-Manouchian, mijał centrum Agache.
Jej rodzina. Leyli uniosła okulary przeciwsłoneczne i rozłożyła ostrożnie zdjęcia na kolanach. Te fotografie były orężem równie ważnym jak jej urok, żeby poruszyć Patrice’a Pellegrina. Wybrała je starannie, były to zdjęcia Tidiane’a, Alphy, Bamby oraz zdjęcia mieszkania. Czy Patrice jest żonaty? Czy ma dzieci? Czy jest podatny na wpływy? A jeśli tak, to czy sam ma na coś wpływ?
Była już blisko. Autobus 22 przejeżdżał przez centrum handlowe, między olbrzymim Carrefourem, Quickiem, Starbucksem. W ciągu kilku miesięcy, od czasu jej ostatniej wizyty w FOS-IMMO wyrosło tu z dziesięć nowych szyldów. Tyleż identycznych blaszanych brył, rozpoznawalnych jednak na pierwszy rzut oka, białe rogi Buffalo Grilla, pomarańczowy kwiat Jardilandu, piramidowy dach Red Cornera. Przed metalową i szklaną fasadą multipleksu znieruchomiała na widok gigantycznej sylwetki Johnny’ego Deppa w roli Jacka Sparrowa; przez moment miała złudzenie, że Johnny ma takie same kolorowe warkoczyki.
Wszystko tu było do siebie podobne, wszystko przypominało to, co gdzie indziej.
Autobus znowu jechał w dół w stronę kanału de Caronte, między dwoma morzami, Morzem Śródziemnym a jeziorem de Berre, potem wjechał w ulicę Urdy-Milou, gdzie była siedziba FOS-IMMO. Leyli po raz ostatni obejrzała swoje odbicie. Nieśmiałe światło dnia zamazywało stopniowo jej zjawę w szklanym lustrze. Musiała przekonać Patrice’a Pellegrina, że nie jest taka jak wszystkie te miejsca bez duszy, te miejsca zewsząd i znikąd, ona, która tak samo jak oni, jest i stąd, i stamtąd.
Musiała przekonać Patrice’a, że jest wyjątkowa, to takie proste. Zresztą im więcej o tym myślała, tym mniej była pewna, czy ten facet od spraw lokalowych ma na imię Patrice.

2

godz. 6.49

Bamby stała naprzeciw François.
Za sprawą gry świateł lustrzanego odbicia w pokoju Szeherezada Red Cornera tworzyło się mnóstwo kątów widzenia, tak jakby z dziesięć kamer filmowało go i wyświetlało jego obraz na ścianach, suficie, od tyłu, od przodu, z żabiej persektywy.
François nigdy nie widział tak pięknej dziewczyny.
Przynajmniej od dwudziestu lat. Od chwili, kiedy przestał włóczyć się po świecie i fundować sobie za kilka dolarów tajskie czy nigeryjskie prostytutki, które mogłyby zostać Miss Świata, gdyby los zrządził, żeby się urodziły po innej stronie ulicy. Od chwili kiedy urządził się z Solène, Hugo i Mélanie, zbudował domek w Aubagne, codziennie rano wiązał krawat i szedł sprawdzać księgowość Vogelzug, i najwyżej dwa razy w roku wyjeżdżał z misją za granicę. Nigdy nie dalej niż do Maroka czy Tunezji.
François policzył w myśli miesiące, już prawie od roku nie zdradził Solène. Stał się wierny, prawie sobie tego nie uświadamiając. W Vogelzug, wśród działaczek broniących nielegalnych imigrantów, rzadko miał okazję widzieć dziewczyny w wyzywających strojach, demonstrujące swoje kształty i wypinające biust.
A jeszcze rzadziej trzymać je w ramionach.
Dziewczyna, która kołysała się przed nim, nazywała się Bamby. Imię wielorasowe. Miała dwadzieścia cztery lata, ciało afrykańskiej księżniczki i pisała pracę doktorską z antropologii na temat migracji. Skontaktowała się z nim przez przypadek, kiedy brał udział w panelu jako jeden z pięćdziesięciu specjalistów od kontroli imigrantów, którzy stanowili przedmiot jego badań. Pięćdziesiąt godzin rozmów zarejestrowanych na dyktafonie… w tym rozmowa z nim w siedzibie Vogelzug, godzinny monolog, wyjąwszy kilka pytań.
Bamby wydawała się zafascynowana jego historią, François oczywiście trochę podkoloryzował, opisał swoje poglądy, czyny, stan ducha, odkąd okres beztroskich podróży bez bagażu ustąpił miejsca doświadczeniu, sile wieku, sukcesom, uwodzeniu. Posłała mu mejlem tekst do przeczytania, po czym umówili się dwa tygodnie później i spędzili spokojny wieczór na rozmowie, tym razem bez dyktafonu, ale zanim się rozstali, pozwolili sobie na długi uścisk. Proszę do mnie zadzwonić, jeśli pani chce…
Urocza doktorantka zatelefonowała do niego. Była zawalona pracą. Doktorat, przygotowywanie ćwiczeń dla studentów, ani chwili dla kumpla, nie traćmy więc czasu.
Dobrze się składało: François raczej podzielał tę filozofię.
Nie traćmy czasu.
Spotkanie tutaj, w pobliskim Red Cornerze.
Zaraz po wejściu do pokoju François położył się na łóżku, symulując niedyspozycję, spowodowaną jakoby trzema miniaturkami wódki opróżnionymi na dole w barze pod pokojami z egzotycznym, orientalnym wystrojem. Nie tracić czasu? Pięknotka dawała się oswajać przez kilka godzin.
Bamby przykucnęła koło niego, bez fałszywej pruderii, ale z rozbrajającą czułością. Pogłaskała go tylko między karkiem a szyją, w miejscu gdzie z włosów zostaje zaledwie puszek. Miała na sobie afrykańską suknię w kolorze słońca, dopasowaną w talii, długą do kostek, ale jej brązowe plecy i głęboki dekolt pozostawały odsłonięte. Mały srebrny wisiorek znikał w fałdach złotej tkaniny.
– To ptaszek?
– Sowa. Chce pan zobaczyć?
Ładna doktorantka zsunęła powoli afrykańską tkaninę, która opadała jak kwef, zwalniając na wypukłościach, po czym spadła do talii. Nagle.
Nie miała nic pod spodem.
Wytrysnęły jej wspaniałe, jakby nierzeczywiste piersi; sówka kołysała się w przełęczy.
Słoneczna suknia falowała na jej lędźwiach, pieszcząc pępek, przylegając do bioder. Bamby podniosła się, przesuwając palec po szyi François, zawadzając o pierwszy guzik jego koszuli i schodząc, schodząc aż do rozporka dżinsów. Ta dziewczyna postanowiła doprowadzić go do szaleństwa!
Była chyba troszkę młodsza od jego córki. Nie szokowało go to. François wiedział, że jest jeszcze atrakcyjny, siwiejący, daje poczucie bezpieczeństwa. Znał również urok pieniędzy.
Czy pieniądze miały tu znaczenie?
Bamby kołysała się przed nim. Uśmiechnięta. Igrając niczym motyl, który w każdej chwili może odfrunąć. François zmusił się do pogrążenia w myślach, żeby się uspokoić, żeby nie rzucić się za szybko na tę dziewczynę, podążać swoim rytmem. Czy Bamby przyjęłaby pieniądze? Nie, oczywiście, że nie. Najprościej by było widywać się z nią. Od czasu do czasu. Traktować ją jak księżniczkę. Jakiś prezent. Knajpa. Jakiś ładniejszy hotel niż ten Red Corner na przedmieściu. Uwielbiał dziewczyny, które mają ten podwójny dar – są piękne i inteligentne. Zauważył, że wbrew pozorom czyni je to milszymi od innych, ponieważ wzbudzają tyle zazdrości, że aby ich nie ukamienowano, aby mogły przetrwać, czują się w obowiązku być superdobrymi kumpelkami i uczą się skromności.
Anioły, do których przywilej zbliżenia się ma niewielu mężczyzn.

Ma łagodny głos, lubi mówić. Lubi zwłaszcza, jak się go słucha, kiedy mówi.
Jego żona nazywa się Solène. Ma roczną córeczkę. Mélanie.
Małą bliznę w kształcie przecinka pod lewym sutkiem.

Podniecenie François wzrosło jeszcze, kiedy Bamby przysunęła się i włożyła mu palce pod koszulę, odpięła dwa guziki, zatrzymała się na sutkach. Pieściła go długo i pierwszy raz pozwoliła mu położyć ręce na swoim biuście, na kilka sekund, zanim gwałtownie się cofnęła, jak oparzona.
Albo jakby chciała jeszcze prowadzić grę, wolał zinterpretować François. Bamby spojrzała na niego wyzywająco, po czym się odwróciła z wyrachowaną powolnością.
– Pójdę po szklankę wody.
Ręce François poczuły się osierocone, ale teraz z kolei jego oczy napawały się jej widokiem. Cierpliwości, rozstrzygnął po cichu, starczy dla każdego zmysłu. Pierwszym obdarowanym był zmysł wzroku. Bamby, chodząc po pokoju, zsunęła zalotnie słoneczną sukienkę aż do stóp.
Pod spodem nic na sobie nie miała.
Ani u góry, ani na dole.
Oddaliła się, przechodząc koło witrażowego okna, uruchamiając kaskadę kolorów na swoim ciele. Chwilę później Bamby wróciła, trzymając w ręku szklankę wody i roztaczając przed François zatykający dech w piersi widok swojego ciała w całej okazałości.
– Podoba się panu? – wyszeptała niewinnym głosem.
François podniósł się z poduszki. To był jego sekret w postępowaniu z kobietami. Nigdy nie odgrywał zdobywcy. Zwłaszcza gdy miał pewność, że zwyciężył.
Wbił w nią pełen uwielbienia wzrok, tak jak się patrzy, przyjmując upragniony, dawno oczekiwany prezent, ale udając, że się na niego nie zasłużyło.
– Moja piękna, moja najpiękniejsza, moja jaskółeczko, co ty tu wyczyniasz z takim starcem jak ja?
– Cicho bądź, François.
Bamby podeszła bliżej. Miała na sobie już tylko chustę, która osłaniała jej włosy i podczas ich pierwszego spotkania zdziwiła François, bo nie pasowała do reszty osobowości tej wyzwolonej studentki. Dodawała dwuznaczności. Bamby wybuchnęła śmiechem, w którym zatopiła pytanie.
– Nie uważa pan, że tak jestem ładniejsza?
Oczywiście ta boska kokietka miała rację. Apaszka maskowała owal jej twarzy, pokrywała cieniem jej zaokrąglone kości policzkowe, tak jak rama pozwalająca lepiej skupić spojrzenie na arcydziele obrazu, oczy wydłużone jak listki oliwki, dwie opalizujące barki unoszące w noc mascary między trzcinowymi rzęsami dwie czarne perły z miodowymi refleksami.
Pokój napełniał się nastrojową pikantną wonią. Dyskretne głośniki nadawały bez przerwy orientalne motywy muzyczne. François się zaniepokoił, może są tu też kamery?
Bamby wykonywała w rytm muzyki powolne ruchy biodrami, pozwalając, by François wyobrażał sobie, że jak tylko ona się zdecyduje, to on będzie wprawiał w ruch jej obnażone ciało. Że ona będzie już tylko instrumentem w jego rękach, wyjątkowym instrumentem, na którym wolno grać tylko nielicznym wirtuozom.
– Kocha mnie pan, ponieważ jestem piękna.
Bamby miała prawie dziecinny głos. A nie ten zachrypnięty głos śpiewaczek gospel.
– Przecież jeszcze cię nie znam.
– No to niech pan zamknie oczy.
François wciąż miał oczy szeroko otwarte.
Bamby zdjęła powoli chustkę z włosów. Były długie, czarne, zaplecione.
– Chcę, żeby mnie pan kochał z zamkniętymi oczami.
Dziewczyna weszła na łóżko. Bez żadnego pruderyjnego dystansu otoczyła tors François swoimi udami, uniosła piersi na wysokość jego oczu, następnie swoje łono kilka centymetrów od jego świeżego zarostu. Cała skóra Bamby pachniała wonią wusulan, tym kadzidłem, którym kobiety z Mali perfumują swoje ubrania i włosy, którym smarują sobie ciało, żeby oczarować swoich ukochanych.
– Chcę, żeby mnie pan kochał po omacku.
Dobrze, tak, François się zgadzał. Nie pierwszy raz będzie się kochał z zawiązanymi oczami. Na początku zdarzało mu się to z Solène. Potem częściej. Po to tu był, jedynie po to. Zamknął powieki. Bamby zawiązała mu chustkę na oczach, a François próbował niezdarnie, na oślep, dotknąć językiem sutek jej piersi, położyć na nich swoje dłonie.
– Niech pan będzie grzeczny, panie administratorze – powiedziała Bamby tym swoim czarującym głosem małej dziewczynki.
Jej delikatna dłoń zamknęła się na jego nadgarstku, tak jak odsuwa się palce psotnego chłopczyka od pudełka z cukierkami.
Bach.
Z początku François nie zrozumiał. W pierwszym odruchu wykonał taki gest, jakby chciał zerwać opaskę, która zasłaniała mu oczy. Nie dało się, jego pierwszy nadgarstek, potem drugi były skrępowane. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że Bamby, kiedy już zawiązała mu chustkę, symulując uwodzicielską grę, założyła mu kajdanki. Doszedł do wniosku, że kajdanki zostały przygotowane, przymocowane do poręczy łóżka za poduszką.
Ta dziewczyna wszystko zaplanowała. Cholera…
Czego ona od niego chce?
– Niech pan będzie grzeczny, mój awanturniku – ciągnęła Bamby – gra dopiero się zaczyna.

Marzy, żeby zamieszkać w domu koło Marsylii, w Aubagne. Znalazł działkę u stóp parku de la Coueste.
Lubi nazywać kobiety mój motylku, jaskółeczko, pszczółko.
Uwielbia wusulan, nie chce mnie tknąć, jeśli moje ciało nim nie pachnie.
Jest wymagający, niekiedy nawet gwałtowny.

François wciąż miał nadzieję, kiedy Bamby skończyła rozpinać jego koszulę, kiedy przywarła swoim ciałem do jego ciała, kiedy musnęła go swoim zapachem. To była tylko gra. Jeszcze bardziej podniecająca!
Czego mogła chcieć od niego ta mała? Nie miał sobie nic do wyrzucenia. Miał przy sobie nie więcej niż dwieście euro. Szantaż? Może długo czekać! Teraz, kiedy Mélanie i Hugo są pełnoletni, dałoby mu to raczej pretekst, żeby opuścić Solène. Prawie mu się udało uspokoić, docenić taką sytuację, że byłby zdany na tę piękną dziewczynę. Mając czterdzieści dziewięć lat, nie narażał się już nigdy na niebezpieczeństwo, osiągnął ten tak niezbędny punkt równowagi… i wtedy poczuł ból w ręce.
Ukłucie! W żyłę. Ta zdzira wstrzyknęła mu coś do krwi!
François przeraził się, pociągnął kajdanki, chciał krzyczeć, chociaż wiedział, że te przeklęte pokoje mają izolację, żeby kochankowie mogli współżyć, nie konfrontując natężenia swoich rozkoszy. I po zastanowieniu uznał, że Bamby niczego mu nie wstrzyknęła. Po prostu poczuł… odciąganie. Ta dziewczyna pobrała mu krew!
– To nie potrwa długo – szepnął spokojny głos Bamby. – Tylko kilka chwil.
François czekał. Długo.
– Bamby?
Nikt mu nie odpowiedział. Zdawało mu się, że słyszy płacz.
– Bamby?
Zaczynał tracić poczucie czasu. Od ilu minut tu jest? Czy jest sam w tym pokoju? W takim razie powinien wezwać pomoc, trudno, znajdą go w takim stanie. Naje się wstydu, trudno. Będzie musiał złożyć wyjaśnienia, trudno. Spokojny światek Solène się zawali, trudno. Mélanie dowie się, że tatuś sypia z dziewczyną w jej wieku, trudno. Z dziewczyną, o której w gruncie rzeczy nic nie wie. Może od początku manipulowała nim, opowiadając o tym swoim doktoracie, z tym panelem, wywiadem? Gdy się nad tym dobrze zastanowić, to ta dziewczyna jest zbyt seksowna jak na doktorantkę…
Już miał krzyknąć, kiedy wyczuł obok siebie czyjąś obecność.
Postarał się skupić, rozpoznać woń wusulan, którą pachniała Bamby, ale ostre wyziewy w tym przeklętym pokoju Szeherezady wszystko neutralizowały; nasłuchiwał odgłosu kroków, oddechu, wisiorka uderzającego o gołe ciało, ale niekończące się solo na instrumencie ud, lutni arabskiej, nie pozwalały słyszeć niczego innego.
– Bamby?
François czuł jedynie ból w nadgarstku, jakby zadraśnięcie, mniej bolesne, niż gdyby się skaleczył podczas golenia. Dopiero kiedy poczuł ciepławą ciecz spływającą po prawej ręce, zrozumiał.
Z precyzją cyrulika podcięto mu żyły na nadgarstkach.

 
Wesprzyj nas