“Dziś będzie inaczej” czyli dzień z życia Eleonor Flood to zabawna opowieść pełna komicznych epizodów, absurdalnych zwrotów akcji i cudownych scenek.


Dziś będzie inaczejWiększość ludzi może tylko pomarzyć o życiu, które przypadło Eleanor w udziale. Kochający mąż, mądry syn.
Błyskotliwa kariera rysowniczki. A jednak kobieta od jakiegoś czasu ma poczucie, że przechodzi przez życie jak Jaś Fasola, zostawiając za sobą pas spalonej ziemi. Walczy, by przetrwać bez większych strat każdy kolejny dzień.
Dość tego.
Dziś Eleanor zamieni ciuchy do jogi na elegancką sukienkę. Zawiezie Timby’ego do szkoły i po zajęciach go odbierze. Pójdzie na lekcję poezji. Zje lunch z Sydney Madsen, chociaż jej nie znosi. Zagra z dzieckiem w planszówkę, porozmawia z mężem. Może nawet zaproponuje mu seks?
Będzie swobodna, cierpliwa, zabawna, rozluźniona.
Słowem: dziś będzie inaczej.
Plan zaczyna się sypać już podczas lekcji poezji. To wtedy telefonują ze szkoły, że Timby’ego rozbolał brzuch.
A to dopiero początek przykrych niespodzianek. Meg Wolitzer, autorka Wyjątkowych, określiła tę powieść mianem „pani Dalloway na gazie rozweselającym”!

***

Skandalicznie zabawne!
„New York Times”

Maria Semple (ur. 1964) – amerykańska pisarka i scenarzystka. Współtworzyła takie seriale jak “Beverly Hills 90210” czy “Szaleję za tobą”. Zadebiutowała w 2008 roku powieścią “This One Is Mine”. Międzynarodowy sukces odniosła ej druga książka, “Gdzie jesteś, Bernadette?” (2012; wyd. pol. 2014), przetłumaczona na ponad 30 języków. “Dziś będzie inaczej” (2016) również doczekała się kilkunastu edycji zagranicznych. HBO rozpoczęło prace nad serialem telewizyjnym na podstawie książki, z Julią Roberts w roli głównej.

Maria Semple
Dziś będzie inaczej
Dzień z życia Eleonor Flood
Przekład: Agnieszka Walulik
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 30 maja 2018
 
 

Dziś będzie inaczej


Dziś będzie inaczej. Dziś będę się skupiać na tu i teraz. Dziś będę patrzeć ludziom w oczy i słuchać uważnie wszystkich rozmówców. Dziś zagram z Timbym w jakąś grę planszową. Zainicjuję seks z Joem. Nie będę się wstydzić tego, jak wyglądam. Wezmę prysznic, ubiorę się w przyzwoite ubrania, a ciuchy do jogi założę tylko na jogę, na którą dzisiaj faktycznie pójdę. Dziś nie będę przeklinać. Nie będę rozmawiać o pieniądzach. Dziś będę pełna swobody. Twarz będę miała rozluźnioną, a moje usta mimowolnie ułożą się w uśmiech. Dziś będę oazą spokoju. Nie zabraknie mi życzliwości ani samokontroli. Dziś będę kupować lokalne produkty. Dziś będę najlepszą wersją siebie, będę człowiekiem, którym jestem w stanie być. Dziś będzie inaczej.

Sztuczka

Bo po prostu nie mogło tak dalej być. To budzenie się wyłącznie po to, żeby jakoś przetrwać dzień do czasu, gdy znowu nadejdzie pora snu. To ciągłe wrażenie żmudy – co za bezczelność, co za afront wobec nieprawdopodobnego zaszczytu, jakim jest fakt, że w ogóle żyję. To błąkanie się jak po omacku, ta niezdolność do skupienia się i ciągłe zniecierpliwienie, ta mgła pośpiechu (wszystko to tylko domysły, tak naprawdę nie mam pojęcia, jak wyglądam w oczach innych ludzi – zgadza się, aż do tego stopnia brak mi świadomości, żyję niczym ropucha w zimie, zagrzebana głęboko pod ziemią). To poczucie, że świat jest gorszym miejscem tylko dlatego, że ja po nim chodzę. Ta ślepota na szlak zniszczenia, który się za mną ściele. Przechodzę przez życie niczym Jaś Fasola.
Jeśli mam mówić szczerze, oto jaki był przeze mnie świat w ciągu ostatnich siedmiu dni: gorszy, gorszy, lepszy, gorszy, bez zmian, gorszy, bez zmian. Nie jest to podsumowanie, od którego serce rośnie. Już nawet nie wymagam, żeby dzięki mnie było lepiej. Dziś będę żyć zgodnie z zasadą Hipokratesa – przede wszystkim nie szkodzić.
Przecież to nie może być takie trudne, prawda? Odwiozę Timby’ego do szkoły, pójdę na lekcję poezji (to mój najulubieńszy moment w całym tygodniu!), potem na jogę, zjem lunch z Sydney Madsen, której nie znoszę, ale przynajmniej odhaczę ją z listy (więcej o tym później), a na koniec odbiorę Timby’ego i poświęcę trochę uwagi Joemu, dzięki któremu mogę sobie pozwolić na tak luksusowe życie.
Pewnie próbujecie zrozumieć, w czym problem, bo przecież opisałam właśnie najzwyklejszy dzień w życiu białej kobiety z wyższej klasy średniej. Otóż chodzi o to, że istnieję ja i istnieje zwierz we mnie. Byłoby super, gdybym mogła odmalować tego zwierza na gigantycznym płótnie, które wstrząsałoby i budziło podziw, siało cudowne zniszczenie, po wsze czasy stało się pożywką dla intelektualnych rozmów. Gdyby stać mnie było na coś takiego, może bym się na to porwała: unicestwiłabym się we wspaniałym akcie performance’u. Ale smutna prawda? Zwierz we mnie grasuje na żałośnie małą skalę: ujawnia się w pożałowania godnych mikrointerakcjach, których drugą stroną jest zazwyczaj Timby, moi znajomi albo Joe. W ich obecności łatwo ulegam irytacji i dręczą mnie lęki; z dala od nich zaczynam się rozrzewniać i wygadywać głupoty. Ha! Pewnie się cieszycie, że dzieli nas bezpieczna odległość i możecie się przede mną ukryć za zamkniętymi drzwiami i zasuniętymi żaluzjami? Oj tam, spokojnie. Jestem całkiem sympatyczna. Przesadzam tylko dla większego efektu. Wcale nie jest tak źle.

Wreszcie zatem rozpoczął się ten dzień – od momentu, gdy zsunęłam z siebie kołdrę. Szybkie tup, tup, tup pazurków Yo-yo na drewnianej podłodze ucichło pod drzwiami sypialni. Dlaczego Yo-yo nigdy nie przybiega z rozpaczliwą nadzieją, kiedy to Joe się budzi? Jakim cudem potrafi rozpoznać zza zamkniętych drzwi, że to właśnie ja, a nie mój mąż? Kiedyś pewien treser psów wyjaśnił mi to w przygnębiająco prozaiczny sposób: chodzi o węch. Yo-yo wyczuwał mój zapach. Fakt, że ucieleśnieniem raju jest dla niego woń zdechłej foki wyrzuconej na plażę, sprawia, że znowu zadaję sobie pytanie: kiedy przyjdzie pora położyć się spać? Ale nie, dosyć tego. Nie dzisiaj.

Nie chciałam być złośliwa w stosunku do Sydney Madsen.
Kiedy dziesięć lat temu przenieśliśmy się z Joem z Nowego Jorku do Seattle, byliśmy gotowi, żeby założyć rodzinę. Miałam za sobą pięć wyczerpujących lat pracy przy Dnie i kołomyi. Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie były koszulki, naklejki na zderzaki i podkładki do myszek z motywami z serialu. „Ja jestem jak Vivian. A ja jak Dot”. Sami rozumiecie. A jak nie wiecie, o co chodzi, to zajrzyjcie do najbliższego sklepu z tanimi drobiazgami, do kosza z DVD w promocji „dwa w cenie jednego”, bo minęło już trochę czasu.
Joe jest chirurgiem specjalizującym się w urazach rąk. Cieszy się niemal legendarną sławą, od kiedy udało mu się zrekonstruować dłoń rozgrywającego, któremu kciuk odgiął się w drugą stronę i wszyscy myśleli, że już nigdy nie będzie mógł grać, a on tymczasem po roku pojawił się na boisku w zwycięskim finale Super Bowl (nie pamiętam, o kogo dokładnie chodziło, a zresztą i tak nie mogłabym powiedzieć z uwagi na klauzulę poufności na linii lekarz – pacjent – wścibska żona).
Od razu posypały się oferty pracy. Dlaczego wybraliśmy właśnie Seattle? Bo Joe, porządny chłopak z katolickiej rodziny mieszkającej pod Buffalo, nie wyobrażał sobie wychowywania dzieci na Manhattanie, z czym ja z kolei nie miałabym najmniejszego problemu. Dobiliśmy targu. Co dziesięć lat będziemy się przeprowadzać: najpierw tam, gdzie on będzie chciał, potem z powrotem do Nowego Jorku; dziesięć lat w jego mieście, dziesięć w moim, w tę i z powrotem, póki śmierć nas nie rozłączy (przy okazji wspomnę, że Joe najwyraźniej zapomniał o swojej części zobowiązania, bo właśnie upływa nasz dziesiąty rok w Seattle, a on słowem się nie zająknął o pakowaniu manatków).
Jak wiadomo, każdy katolik z odrobiną oleju w głowie staje się w końcu ateistą. A na pewnej konferencji dla sceptyków (tak, zgadza się, wczesne lata małżeństwa naprawdę spędziliśmy na takich rzeczach, jak samochodowe wyprawy do Filadelfii, żeby posłuchać debaty pewnego znanego ateisty z rabinem! Ach, być znowu bezdzietną kobietą… albo lepiej nie) Joe usłyszał, że to najmniej religijne miasto w całej Ameryce. I tak padło na Seattle.
Pewna członkini rady Lekarzy bez Granic urządziła przyjęcie powitalne na naszą cześć. Wpłynęłam nonszalancko do jej rezydencji nad Lake Washington, wypełnionej współczesną sztuką i przyszłymi znajomymi, wszystko było na wyciągnięcie ręki. Przez całe życie mnie lubiano. No dobrze, powiem wprost: byłam uwielbiana. Nie mam pojęcia, jak to możliwe przy tym moim paskudnym charakterze, ale jakoś tak wychodziło. Joe mówi, że to dlatego, że jestem najbardziej „facetowatą” babką, jaką zna, tyle że z seksapilem i bez emocjonalnej membrany (co za komplement!). Przechodziłam z pokoju do pokoju, zapoznając się z kolejnymi kobietami. Wszystkie były tak urocze i życzliwe, że z trudem je odróżniałam. Zupełnie jak w jednej z tych niezręcznych sytuacji, kiedy na przykład wpadasz na kogoś, kto mówi, że lubi biwakowanie, więc ty na to: „O! Właśnie rozmawiałam z człowiekiem, który wybiera się na dziesięciodniowy spływ po Snake River. Koniecznie musisz z nim pogadać!”, a wtedy ta osoba mówi: „To byłem ja”.
Cóż mogę rzec? Zupełnie nie mam głowy do twarzy. I do imion. I liczb. I godzin. I dat.
Całe przyjęcie upłynęło mi jakby w zamgleniu. Jedna kobieta proponowała, że pokaże mi różne fajne sklepy, druga – ukryte szlaki wędrowne, trzecia – włoską restaurację, którą ojciec Maria Bataliego prowadzi na Pioneer Square, czwarta – że przedstawi mnie najlepszemu dentyście w Seattle, który na suficie gabinetu ma brokatowe malowidło tygrysa na spadochronie, wreszcie piąta – że użyczy mi swojej gosposi. Jedna z nich, Sydney Madsen, zaprosiła mnie na lunch następnego dnia do Tamaryndowca w International District.
(Joe wierzy w coś, co nazywa testem prasowym. Chodzi o pierwszą reakcję, kiedy otwierasz skrzynkę pocztową i wyciągasz z niej czasopismo z prenumeraty. Od razu wiesz, czy numer ci się spodoba, czy nie. Dlatego właśnie nie prenumeruję „New Yorkera”, za to „Us Weekly” owszem. Odwołując się do terminologii testu prasowego, Sydney Madsen to ludzki odpowiednik miesięcznika o zaburzeniach słuchu).
Tamten pierwszy lunch: jak ona uważała na słowa, jak gorliwie się we mnie wpatrywała, zauważyła małą plamkę na widelcu i jak uprzejmie poprosiła kelnera o inny, przyniosła własną herbatę i poprosiła tylko o wrzątek, powiedziała, że nie jest zbyt głodna, więc może zjemy moją sałatkę z zielonej papai na spółkę, i wyznała, że nigdy nie widziała Dna i kołomyi, ale wypożyczy DVD.
Mam nadzieję, że to wystarczy, aby nakreślić obraz jej nudnawego sztywniactwa, nieogarniętego samolubstwa i odstręczającego skąpstwa. W końcu nikt jeszcze nie umarł od widelca ze śladem wody po myciu! I może byś tak kupiła sobie to DVD, co? A w restauracji wypada coś zamówić, po to się tam chodzi! Co najgorsze, Sydney Madsen była niemrawa, wszystko brała na poważnie, brakowało jej choćby szczypty poczucia humoru i mówiła… bardzo… wolno… tak jakby… jej… banalne… spostrzeżenia… były… na wagę… złota.
Byłam w szoku. Tak się kończy długoterminowe mieszkanie w Nowym Jorku – człowiek nabiera złudnego przeświadczenia, że świat jest pełen interesujących ludzi. Albo przynajmniej ludzi szurniętych w interesujący sposób.
W którymś momencie zaczęłam się wiercić na krześle tak mocno, że Sydney spytała wprost: „Może musisz się udać w ustronne miejsce?” (Ustronne miejsce? Ustronne miejsce? Nic, tylko ją zamordować!). A najgorsze w tym wszystkim, że te pozostałe kobiety, z którymi tak ochoczo umawiałam się na piesze wędrówki i zakupy, były dokładnie takie same. Normalnie klony! Niech diabli wezmą to moje zamglenie na tamtym przyjęciu! Rękami i nogami broniłam się przed zalewem jej kolejnych propozycji: może weekend w jej wakacyjnym domku na Vashon Island, a może przedstawi mnie czyjejś tam żonie albo jakiemuś tam dramaturgowi?
Uciekłam z krzykiem do domu i męża.
Joe: Ja na twoim miejscu od razu bym nabrał podejrzeń w stosunku do kogoś, kto tak usilnie próbuje się z tobą zaprzyjaźnić, bo to pewnie oznacza, że nie ma żadnych innych przyjaciół.
Ja: I dlatego właśnie cię kocham, Joe. Od razu trafiasz w punkt. (Joe Punktownik. Jak go nie kochać?).
Przepraszam za to przynudzanie o Sydney Madsen. Rzecz w tym, że przez dziesięć lat nie zdołałam jej spławić. Stała się moją przyjaciółką, choć wcale jej nie lubię i nawet nie wiem, czym się zajmuje, bo za pierwszym razem tak mnie znudziła, że zapomniałam spytać, i teraz już byłoby to niegrzeczne (a ja nie jestem niegrzeczna). Przyjaciółką, wobec której nie potrafię zachować się na tyle wrednie, by wreszcie do niej dotarło, że wcale nie chcę się z nią przyjaźnić (bo nie jestem wredna). Przyjaciółką, której można powtarzać w kółko nie, nie i nie, a ona i tak nie da ci spokoju. Jest jak choroba Parkinsona – nie zdołasz się jej pozbyć, możesz co najwyżej złagodzić objawy.
I dzisiaj wreszcie znowu zabił dzwon. Jemy razem lunch.
Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę zdaję sobie sprawę, że posiłek z kimś niezbyt interesującym to nie koniec świata. Kiedy mówię, że mam problemy, wcale nie chodzi mi o Sydney Madsen.

Yo-yo truchtał po ulicy niczym pan na włościach. Och, Yo-yo, ty głupie stworzonko z tą twoją werwą, ślepym oddaniem i naderwanym uszkiem kłapiącym przy każdym energicznym kroku. Z jaką roztkliwiającą dumą pozwalasz się wyprowadzać na spacer – mnie, twej nieśmiertelnej ukochanej. Gdybyś tylko wiedział!
Co za zniechęcający widok – kolejny miesiąc, kolejny apartamentowiec, jeszcze wyższy od poprzednich, a wszystkie zaludnione przez tysiące pracowników Amazona, którzy co rano wylegają ze swoich nowoczesnych, przestronnych mieszkań, uzbrojeni w niebieskie przepustki, w coraz bardziej zaawansowanym stadium smartwicy (jak ktoś pracuje dla Amazona, to wiadomo, że zaprzedał duszę. Pytanie tylko do jakiego stopnia). Od razu ogarnia mnie tęsknota za dawnymi dniami, kiedy na naszej ulicy poza mną były tylko puste witryny sklepowe i jeden ćpun, który wrzeszczał: „Tak się pisze Ameryka!”.
Pod naszym budynkiem stał Dennis ze śmietnikiem na kółkach i uzupełniał w dyspenserze torebki na psie kupki.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry, Dennis! – Zamiast jak zwykle go wyminąć, przystanęłam i popatrzyłam mu w oczy. – Jak leci?
– Nie mogę się uskarżać – odparł. – A u pani?
– Ja mogę, ale nie będę.
Dennis zarechotał.
Dziś – już jestem na plusie.

 
Wesprzyj nas