Bestialska zbrodnia. Śledztwo pełne znaków zapytania. Stephen King, znajdujący się w szczególnie owocnym okresie twórczości, przedstawia jedną ze swoich najbardziej niepokojących i wciągających opowieści.


OutsiderW parku miejskim znalezione zostaje zmasakrowane ciało jedenastoletniego chłopca. Naoczni świadkowie i odciski palców nie pozostawiają wątpliwości: sprawcą zbrodni jest jeden z najbardziej lubianych obywateli Flint City. To Terry Maitland, trener drużyn młodzieżowych, nauczyciel angielskiego, mąż i ojciec dwóch córek. Detektyw Ralph Anderson, którego syna Maitland kiedyś trenował, nakazuje przeprowadzić natychmiastowe aresztowanie w świetle jupiterów. Maitland ma wprawdzie alibi, ale Anderson i prokurator okręgowy wkrótce zdobywają kolejny niezbity dowód: ślady DNA. Sprawa wydaje się oczywista.

Kiedy w toku śledztwa zaczynają wychodzić na jaw przerażające szczegóły, porywająca opowieść Kinga wchodzi na wyższe obroty, napięcie narasta, aż staje się niemal nie do zniesienia. Terry Maitland na pozór jest miłym człowiekiem, ale czy ma drugie oblicze? Odpowiedź szokuje – tak jak szokować potrafi tylko Stephen King.

Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu światowych bestsellerów. Jego najnowsze książki to Trylogia o Billu Hodgesie – “Pan Mercedes” (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), “Znalezione nie kradzione” i “Koniec warty” – oraz zbiór opowiadań “Bazar złych snów”. Na podstawie jego epickiego cyklu “Mroczna wieża” powstał film z Idrisem Elbą i Matthew McConaugheyem w rolach głównych. W 2014 roku King otrzymał National Medal of Arts, a w roku 2003 National Book Foundation Medal za zasługi dla literatury amerykańskiej. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.

Stephen King
Outsider
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 5 czerwca 2018
 
 

Outsider


Myśl nadaje światu pozory ładu tylko w oczach człowieka na tyle słabego, że daje się tym pozorom zwieść.
Colin Wilson, Kraina ślepców

ARESZTOWANIE
14 lipca

1

Samochód był nieoznakowany, ot, nijaki kilkuletni, amerykański sedan, ale zdradzały go czarne opony i trzyosobowa załoga. Z przodu dwóch w niebieskich mundurach, z tyłu wielki jak dom facet w marynarce. Dwaj czarni chłopcy stojący na chodniku − jeden z nogą opartą na porysowanej pomarańczowej deskorolce, drugi z limonkową deską pod pachą − patrzyli, jak wóz skręca na parking parku Rekreacji imienia Estelle Bargi, po czym spojrzeli na siebie.
– Gliny – orzekł jeden.
– Co ty powiesz – odparł drugi.
Nie mówiąc ani słowa więcej, odjechali na deskorolkach. Zasada była prosta: kiedy zjawiają się gliny, pora wiać. Życie czarnych się liczy, wpoili im rodzice, ale niekoniecznie dla policji. Na stadionie bejsbolowym publiczność zaczęła wiwatować i rytmicznie klaskać – trwała ostatnia, dziewiąta runda. Flint City Golden Dragons, przegrywający jednym punktem, byli stroną atakującą.
Chłopcy nie obejrzeli się za siebie.

2

Zeznanie Jonathana Ritza (10 lipca, 21:30, przesłuchujący detektyw Ralph Anderson)

Detektyw Anderson: Wiem, że jest pan zdenerwowany, panie Ritz, to zrozumiałe, ale muszę wiedzieć, co dokładnie widział pan dzisiejszego wieczoru.
Ritz: Nigdy tego nie zapomnę. Nigdy. Chyba potrzeba mi procha. Valium czy czegoś. Nigdy nie brałem, ale teraz byłoby jak znalazł. Do tej pory mam serce w gardle. Trzeba uprzedzić waszych techników, że jeśli znajdą na miejscu rzygi, a pewnie znajdą, to te rzygi są moje. I wcale się tego nie wstydzę. Każdy puściłby pawia, gdyby coś takiego zobaczył.
Detektyw Anderson: Jestem pewien, że po naszej rozmowie lekarz przepisze panu coś na uspokojenie. Chyba mogę to załatwić, na razie jednak chcę, żeby myślał pan trzeźwo. Rozumie to pan, prawda?
Ritz: Tak. Oczywiście.
Detektyw Anderson: Proszę po prostu powiedzieć, co pan widział, i na dzisiaj skończymy. Może pan to dla mnie zrobić?
Ritz: Dobrze. Koło szóstej wyszedłem z Dave’em na spacer.
Dave to nasz beagle. O piątej dostaje kolację. Ja i żona jemy o wpół do szóstej. O szóstej Dave jest gotów załatwić, co ma do załatwienia – to znaczy grubsze i drobniejsze sprawy, rozumie pan. Ja go wyprowadzam, a Sandy, moja żona, zmywa naczynia. To sprawiedliwy podział obowiązków. Sprawiedliwy podział obowiązków jest bardzo ważny w małżeństwie, zwłaszcza jak już dzieci dorosną, oboje tak uważamy. Oj, za bardzo się rozgadałem, prawda?
Detektyw Anderson: To nic, panie Ritz. Niech pan mówi po swojemu.
Ritz: Och, proszę mi mówić Jon. Nie znoszę, kiedy ludzie nazywają mnie panem Ritzem. Jakbym był krakersem. Tak na mnie wołali w szkole. Krakers Ritz.
Detektyw Anderson: Mhm. A więc był pan z psem na spacerze…
Ritz: Zgadza się. I kiedy złapał mocny trop – zapach śmierci, jak się domyślam – musiałem trzymać smycz obiema rękami, choć Dave to mała psina. Wyrywał się do tego, co poczuł. Wtedy…
Detektyw Anderson: Chwileczkę, cofnijmy się. Wyszedł pan ze swojego domu na Mulberry Avenue 249 o godzinie szóstej…
Ritz: Może trochę wcześniej. Poszliśmy z Dave’em w dół wzgórza, do Gerald’s, to te delikatesy na rogu, w których sprzedają różne specjały, potem na Barnum Street i stamtąd do Figgis Park. Dzieciaki nazywają go Fagas Park. Myślą, że dorośli nie wiedzą, że nie słuchamy, co mówią, ale my słuchamy, pewnie, że tak. Przynajmniej niektórzy z nas.
Detektyw Anderson: Czy co wieczór chodzicie tą samą trasą?
Ritz: Och, czasem trochę ją zmieniamy, żeby nam się nie znudziło, ale przed powrotem do domu prawie zawsze zahaczamy o park, bo tam Dave ma dużo rzeczy do obwąchania. Koło parku jest parking, o tej porze zazwyczaj pusty, chyba że dzieciaki ze szkoły średniej akurat grają w tenisa. Dzisiaj ich nie było, bo korty są ziemne, a wcześniej padało. Na parkingu stał tylko biały van.
Detektyw Anderson: Dostawczy?
Ritz: Zgadza się. Z tyłu żadnych okien, tylko podwójne drzwi. Taki, w jakich małe firmy przewożą towar. Możliwe, że econoline, ale głowy bym nie dał.
Detektyw Anderson: Czy była na nim wypisana nazwa firmy? Na przykład Klimatyzacja Sam’s albo Okna Bob’s? Coś w tym rodzaju?
Ritz: Nie, nie. Zupełnie nic. Był brudny, tyle mogę panu powiedzieć. Dawno niemyty. Opony były uwalane błotem, pewnie jechał w deszczu. Dave obwąchał koła i poszliśmy jedną ze żwirowych ścieżek przez park. Kilkaset metrów dalej Dave zaczął szczekać i wbiegł w krzaki po prawej stronie. To wtedy złowił ten zapach. Mało mi smyczy nie wyrwał. Ciągnąłem go do siebie, ale nie chciał przyjść, przewrócił się tylko na bok, drapał ziemię łapami i dalej szczekał. Przykróciłem więc smycz – jest automatyczna, to duże ułatwienie – i poszedłem za nim. Nie jest już szczeniakiem, więc wiewiórki niezbyt go interesują, ale pomyślałem, że może wyczuł szopa. Po kilku krokach zamierzałem zmusić go do powrotu na ścieżkę − czy tego chce, czy nie, psu trzeba pokazać, kto rządzi − tyle że właśnie wtedy zauważyłem pierwsze krople krwi. Były na liściu brzozy, mniej więcej na wysokości mojej piersi, czyli pewnie z półtora metra nad ziemią. Kawałek dalej była następna kropla, też na liściu, a potem cała plama na krzakach. Jeszcze czerwona i mokra. Dave obwąchał ją, ale ciągnął mnie dalej. I proszę posłuchać, zanim zapomnę: mniej więcej wtedy usłyszałem za sobą dźwięk zapalanego silnika. Może nie zwróciłbym na to uwagi, tyle że był dość głośny, jakby tłumik nawalił. To było takie dudnienie, rozumie pan?
Detektyw Anderson: Uhm, rozumiem.
Ritz: Nie mogę przysiąc, że to był ten biały van, a potem wracałem inną trasą, więc nie wiem, czy rzeczywiście odjechał, ale idę o zakład, że tak. Wie pan, co to znaczy?
Detektyw Anderson: Powiedz mi, co to według ciebie znaczy, Jon.
Ritz: Że być może mnie obserwował. Morderca. Stał wśród drzew i na mnie patrzył. Skóra cierpnie, kiedy o tym myślę. Teraz, bo wtedy to byłem skupiony głównie na krwi. I na tym, żeby Dave nie wyrwał mi ręki ze stawu. Zaczynałem się bać, przyznaję bez wstydu. Żaden ze mnie kawał chłopa i choć staram się trzymać formę, mam sześć krzyżyków na karku. Nawet jako dwudziestolatek nie byłem skory do bitki. Ale musiałem to sprawdzić. A nuż ktoś był ranny.
Detektyw Anderson: To ci się chwali. Która mniej więcej była godzina, kiedy zobaczyłeś ślady krwi?
Ritz: Nie spojrzałem na zegarek, ale gdzieś tak dwadzieścia po szóstej. Może dwadzieścia pięć. Pozwoliłem, żeby Dave mnie prowadził, trzymałem go blisko, tak żebym mógł się przedzierać przez gałęzie, pod którymi on swobodnie przechodził na swoich krótkich nóżkach. Wie pan, co się mówi o beagle’ach – wysoko zadarty nos, ale niskie zawieszenie. Ujadał jak szalony. Wyszliśmy na polanę, taką jakby… nie wiem, taki zakątek, gdzie zakochane pary mogą się poprzytulać. Na środku stała granitowa ławka, cała zalana krwią. Ileż tam jej było. I na ławce, i pod ławką. Ciało leżało w trawie obok niej. Biedny chłopaczyna. Głowę miał odwróconą do mnie, oczy otwarte, a z gardła nie zostało nic. Tylko czerwona dziura. Jego dżinsy i majtki były zsunięte do kostek i zobaczyłem coś… chyba uschniętą gałąź… sterczącą z jego… jego… wie pan z czego.
Detektyw Anderson: Tak, wiem, ale musi pan to podać do protokołu, panie Ritz.
Ritz: Leżał na brzuchu, a gałąź sterczała mu z tyłka. Też zakrwawiona. Była częściowo obdarta z kory i był na niej ślad dłoni. Widziałem go wyraźnie. Dave już nie szczekał, tylko wył. Biedak… Nie wiem, kto mógłby zrobić coś takiego. To musiał być jakiś psychol. Dorwiecie go, detektywie Anderson?
Detektyw Anderson: Tak. Dorwiemy go.

3

Parking przy Estelle Barga Field był prawie tak duży jak ten koło Krogera, sklepu, w którym Ralph Anderson robił z żoną zakupy w sobotnie popołudnia, i tego lipcowego wieczoru zapełnił się do ostatniego miejsca. Na wielu zderzakach widniały naklejki Golden Dragons, kilka tylnych szyb zdobiły wypisane mydłem entuzjastyczne hasła: „We will rock you”; „Dragonsi spuszczą łomot Bearsom”; „Cap City, szykujcie się na nas!”; „To będzie nasz rok”. Ze stadionu, na którym zapalono jupitery (choć do zachodu słońca zostało jeszcze sporo czasu), dobiegła wrzawa i rytmiczne klaskanie.
Troy Ramage, policjant z dwudziestoletnim stażem, siedział za kierownicą nieoznakowanego radiowozu. Przejechał wzdłuż jednego, potem drugiego szczelnie zastawionego rzędu.
– Ile razy tu przychodzę, zawsze się zastanawiam, kim, do cholery, była Estelle Barga.
Ralph nie odpowiedział. Jego mięśnie były napięte, skóra rozpalona, tętno zdawało się niebezpiecznie wysokie. Przez lata aresztował wielu złoczyńców, ale tym razem było inaczej. Ta sprawa była wyjątkowo paskudna. I osobista. To w tym wszystkim najgorsze − dotknęła go osobiście. Nie powinien brać udziału w zatrzymaniu, wiedział o tym, ale po ostatnich cięciach budżetowych w jednostce policji we Flint City zostało tylko trzech pełnoetatowych detektywów. Jack Hoskins wyjechał na urlop, łowił ryby na jakimś odludziu; krzyżyk mu na drogę. Betsy Riggins, która powinna już odejść na macierzyński, pomoże policji stanowej w innych czynnościach związanych z dzisiejszą akcją.
Miał nadzieję, że nie działają za szybko. Zdradził tę obawę Billowi Samuelsowi, prokuratorowi okręgu Flint, dziś po południu, na ich ostatnim spotkaniu przed zatrzymaniem podejrzanego. Samuels był trochę za młody na to stanowisko − miał dopiero trzydzieści pięć lat, ale należał do właściwej partii politycznej i był pewny siebie. Może nie zadufany w sobie, dobre i to, ale niewątpliwie nadgorliwy.
– Zostały pewne kanty, które chciałbym wygładzić – wyjaśnił mu Ralph. – Nie mamy pełnego obrazu. Poza tym powie, że ma alibi. Jeśli nie przyzna się od razu, możemy być tego pewni.
– To je obalimy – odparł Samuels. – Wiesz o tym.
Ralph w to nie wątpił, wiedział, że mają właściwego człowieka, jednak wolałby jeszcze sprawdzić parę rzeczy, zanim pociągnie za spust. Znaleźć luki w alibi sukinsyna, poszerzyć je tak, żeby mogła w nie wjechać ciężarówka, i dopiero wtedy go zgarnąć. W większości przypadków taka byłaby procedura. Ale nie tym razem.
– Trzy sprawy – powiedział Samuels. – Czy jesteś gotów wysłuchać, o co chodzi?
Ralph skinął głową. Było nie było, musiał współpracować z tym człowiekiem.
– Po pierwsze, ludzie w tym mieście, zwłaszcza rodzice małych dzieci, są przerażeni i wściekli. Chcą szybkiego aresztowania, żeby znów poczuć się bezpiecznie. Po drugie, dowody nie pozostawiają żadnych wątpliwości. W życiu nie prowadziłem sprawy, w której wszystko byłoby tak jasne. Zgadzasz się co do tego?
– Tak.
– Dobra, w takim razie trzeci argument. Najważniejszy. – Samuels wychylił się do przodu. – Nie możemy powiedzieć, że robił to już wcześniej… choć jeśli tak, pewnie przekonamy się o tym, kiedy zaczniemy grzebać w jego przeszłości… ale na pewno zrobił to teraz. Zerwał się ze smyczy. Stracił dziewictwo. A kiedy tak się stanie…
– Może zrobić to znowu – dokończył Ralph.
– Właśnie. Scenariusz mało prawdopodobny tak od razu po Petersonie, ale niewykluczony. Na litość boską, stale przebywa w towarzystwie dzieci! Młodych chłopców. Gdyby jednego z nich zabił, już mniejsza, że obaj stracilibyśmy pracę, przede wszystkim nigdy byśmy sobie tego nie darowali.
Ralph już teraz nie mógł sobie wybaczyć, że nie dostrzegł tego wcześniej. Irracjonalne uczucie − trudno spojrzeć człowiekowi w oczy na grillu z okazji zakończenia rozgrywek ligi juniorskiej i wywnioskować, że planuje akt bestialskiego okrucieństwa – że pielęgnuje w sobie chorą żądzę, podsyca ją, patrzy, jak rośnie – ale nie dawało mu to spokoju.
Nachylił się między policjantami na przednich siedzeniach i pokazał palcem.
– Tam. Może miejsca dla niepełnosprawnych są wolne.
– Za to jest dwieście dolarów grzywny, szefie – stwierdził posterunkowy Tom Yates, siedzący na miejscu obok kierowcy.
– Tym razem chyba nam się upiecze.
– Żartowałem.
Ralph milczał. Nie był w nastroju na gliniarskie przekomarzanki.
– Miejsca dla kalek na horyzoncie – zawołał Ramage. – I widzę dwa wolne.
Gdy zajął jedno z nich, załoga wysiadła. Widząc, że Yates odpiął pasek kabury glocka, Ralph pokręcił głową.
– Zwariowałeś? Na meczu jest półtora tysiąca ludzi.
– A jeśli będzie uciekał?
– To za nim pobiegniesz.
Ralph oparł się o maskę nieoznakowanego radiowozu i patrzył, jak dwaj funkcjonariusze policji Flint City ruszyli w stronę boiska, jupiterów i pełnych trybun, rozbrzmiewających coraz głośniejszą, coraz gorętszą wrzawą i oklaskami. Decyzję o szybkim aresztowaniu zabójcy Petersona podjął razem z Samuelsem (choć niechętnie). O tym, by zatrzymać go na meczu, zadecydował sam.
Ramage się obejrzał.
– Idziesz?
– Nie. Wy zróbcie, co trzeba, głośno i wyraźnie przeczytajcie mu jego prawa, a potem przyprowadźcie go tutaj. Tom, w drodze powrotnej usiądziesz z nim z tyłu. Ja i Troy będziemy z przodu. Bill Samuels czeka na mój telefon, wtedy przyjedzie do nas na komisariat. Do tej sprawy przydzielili najmocniejszą ekipę. Samo aresztowanie zostawiam wam.
– Przecież to twoje śledztwo – zauważył Yates. – Dlaczego nie chcesz osobiście zawinąć skurwysyna?
Ralph dalej stał ze skrzyżowanymi ramionami.
– Dlatego że człowiek, który zgwałcił Frankiego Petersona gałęzią, a potem rozszarpał mu gardło, przez cztery lata trenował mojego syna: dwa lata w młodzikach, dwa w juniorach. Dotykał go, mojego syna, kiedy pokazywał mu, jak trzymać kij. Po prostu nie ręczę za siebie.
– Jasne, jasne.
Troy Ramage i Yates ruszyli w stronę boiska.
– Jeszcze jedno.
Odwrócili się.
– Skujcie go na miejscu. Z rękami do przodu.
– Nie taka jest procedura, szefie – stwierdził Ramage.
– Wiem i mam to gdzieś. Chcę, żeby wszyscy widzieli, jak zabieramy go w kajdankach. Jasne?
Kiedy odeszli, Ralph odpiął od paska telefon komórkowy. Numer Betsy Riggins miał w opcji szybkiego wybierania.
– Jesteście na miejscu?
– Tak. Przed jego domem. Ja i czterej stanowi.
– Nakaz rewizji?
– W mojej gorącej rączce.
– Dobrze. – Już miał się rozłączyć, ale coś jeszcze przyszło mu do głowy. – Bets, kiedy masz termin?
– Minął wczoraj. Dlatego się, kurde, sprężaj. – Rozłączyła się pierwsza.

 
Wesprzyj nas